Arcydzieło literatury współczesnej. Osnuta wokół mitu o Orfeuszu i Eurydyce historia wielkiej miłości do kobiety z muzyką rockową w tle. Powieść, która rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, by potem napięcie już tylko rosło.


Ziemia pod jej stopami„Ziemię pod jej stopami”, jedną z wielkich powieści Rushdiego, można czytać jako przypowieść o nas wszystkich, rozdzieranych sporem między Domem a Dalą; między przywiązaniem do korzeni a wyzwaniami świata i pędem do przekraczania granic.

Można ją też czytać jako opowieść – konkurującą z najlepszymi – o sztuce w najwspółcześniejszym wydaniu, z gwiazdami rock and rolla i światowej fotografii. Można w tej historii iść śladem niełatwych zmagań rzeczywistości z Nieznanym, rozumu z tajemnicą, prawdy faktów z prawdą uczuć; wreszcie można podziwiać zawsze obecne u Rushdiego skutki zderzenia odmiennych cywilizacji czy syntezy drugiej połowy XX wieku.

Można; ale to przede wszystkim olśniewająca, pisana ze zdumiewającym rozmachem, wspaniała powieść o miłości, której klamrę stanowi mit Orfeusza i Eurydyki.

Postaci? Genialny kompozytor Ormus Kama, wielbiona pieśniarka Wina Apsara i towarzyszący im cień, równie wielki ten trzeci; narrator.

Salman Rushdie
Ziemia pod jej stopami
Przekład: Wojsław Brydak
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 17 czerwca 2020
 
 

Ziemia pod jej stopami

1. Pszczelarz

W ostatnim dniu życia – było to świętego Walentego 1989 roku – Wina Apsara zbudziła się z płaczem; legendarna piosenkarka śniła o składaniu ofiary z człowieka, a zamierzano poświęcić właśnie ją. Mężczyźni o gołych torsach, podobni do aktora Christophera Plummera, trzymali Winę za kostki i nadgarstki. Nagą, wijącą się rozciągnęli na oszlifowanym głazie, na którym wyryto wizerunek pierzastego węża; w rozdziawionej paszczy Quetzalcoatla widniało ściemniałe wgłębienie wyżłobione w kamieniu. Rozwarła usta, krzyczała co tchu w piersi, mimo to słyszała tylko ciche trzaskanie fleszy. Lecz zanim poderżnęli jej gardło, zanim w tej przerażającej czarze zapieniła się krew, jej krew – zdążyła otworzyć oczy. Mijało południe; Meksyk, miasto Guadalajara, bliżej nieznane łóżko, w nim bliżej nieznany, wpółmartwy, nagi Metys u jej boku, osobnik ledwie dwudziestoletni (później, po katastrofie, przedstawiany w niekończącej się serii depesz jako Raúl Páramo, playboy, spadkobierca pewnego popularnego w tych stronach barona budowlanego; hotel należał do jednej z korporacji owego potentata). Pociła się straszliwie, a z przewilgłych prześcieradeł bił odór niedorzecznych a żałosnych nocnych zmagań. Raúl Páramo był nieprzytomny, miał zbielałe wargi; ciałem wstrząsał raz po raz spazm łudząco podobny, zauważyła Wina, do jej własnej szamotaniny we śnie. Z tchawicy Raula zaczęły dobiegać przerażające odgłosy, jakby mu podrzynano gardło, a z niewidzialnej rany – przypominającej uśmiechnięte szkarłatne usta – buchnęła krew, jak do tamtej czary ze snu. Przerażona Wina wyskoczyła z łóżka i porwała ubranie: skórzane spodnie i stanik obszyty złotymi cekinami; poprzedniego wieczoru w tym kostiumie wyszła do finału, na estradę miejskiej hali zgromadzeń. Oddała się w rozpaczy i ze wzgardą temu nikomu, chłopakowi młodszemu od niej dwa razy, gdzie tam, jeszcze młodszemu, wybranemu na chybił trafił z kłębiącego się zawsze za sceną tłumu padalców: spomiędzy objuczonych bukietami pięknoduchów, magnatów przemysłowych, bossów narkotykowych, arystokratycznego motłochu, książąt tequili, zasobnych w limuzyny, szampana, kokainę, a może i w diamenty, którymi gotowi byli obdarować gwiazdę wieczoru.
Facet przedstawiał się, łasił, stroszył piórka, lecz nazwisko chłopaka ani stan konta nie ciekawiły Winy. Zerwała go sobie jak kwiatek, który się wetknie między zęby, wzięła jak danie na wynos, a potem wprawiła w panikę gwałtownością apetytów, bo jeszcze dobrze nie zatrzasnęły się drzwi limuzyny, a już dobrała się do niego jak do zastawionego stołu, przy czym obsadziła go w roli dania, nie czekając, aż kierowca podniesie przegrodę zapewniającą pasażerom prywatność. Później ów szofer z wielkim szacunkiem wyrażał się o jej ciele; pismaki podlewały go tequilą, a on szeptał jak o cudzie o jej żądlącej, drapieżnej nagości, bo w pale się nie mieści, że stuknął jej czwarty krzyżyk, chyba tam na górze ktoś chciał ją, normalnie, zachować, jaką stworzył. Wszystko bym zrobił dla takiej kobiety, zawodził kierowca, gdyby sobie zażyczyła, jechałbym dwieście na godzinę, wprost w betonową ścianę; gdyby zechciała umrzeć w ten sposób.
Naprawdę miała sporo szczęścia, że po tym, jak w chwili słabości – wpółrozebrana, odurzona, na chwiejnych nogach ruszyła przez korytarz dziesiątego piętra, zataczając się, brukając stopy farbą drukarską (bo po podłodze walały się jakieś gazety trąbiące o francuskich próbach nuklearnych na Pacyfiku i niepokojach politycznych w prowincji Chiapas, na południu), po tym jak zatrzasnęła za sobą drzwi (nie biorąc wcześniej klucza i nie kojarząc, że ciąg pokoi, który porzuca, to jej apartament) – wpadła wprost na mnie; na Umida Merchanta, szerzej znanego jako „Raj”, fotografa, jej, jakby powiedzieć, kompana z dawnych bombajskich czasów; teraz jedynego w promieniu tysiąca i jednej mili pstrykacza, który nie ślini się na myśl o sfotografowaniu jej w stanie malowniczego a skandalicznego rozmemłania (zdjęcie? na którym tak po mnie widać wiek? odpada!), jedynego złodzieja wizerunków, który by sobie nie przywłaszczył tandetnego i odstręczającego obrazka – bezradności, mętnego spojrzenia, za to z wyrazistymi workami pod oczami, z ufarbowaną na czerwono strzechą, splątaną, sztywną, drucianą, sterczącą jak dzięcioli czub, z tymi zachwycającymi ustami, trzęsącymi się teraz i niepewnymi, z pogłębianymi przez nielitościwy upływ czasu fiordzikami na krawędziach warg – istnego archetypu szalonej bogini rocka w pół drogi ku nieszczęściu, opuszczeniu i ruinie. To dla dobra tej trasy postanowiła przeobrazić się w rudzielca, bo w wieku czterdziestu czterech lat zaczynała od nowa, karierę solo, bez Niego; po raz pierwszy ruszyła bez Ormusa, więc nic dziwnego, że wciąż czuła się zagubiona, wyprowadzona z równowagi. I samotna. Nie da się ukryć. Publicznie czy prywatnie, jeśli nie z nim, to wszystko jedno z kim, trudno i darmo, zawsze będzie samotna.
Dez-orientacja: wyzbycie się Wschodu. I Ormusa Kamy, słońca Winy.
Nie nazwałbym tego ślepym trafem, że Wina wpadła akurat na mnie. Zawsze byłem pod ręką. Troszczyłem się. Czekałem na wezwanie. Gdyby zechciała, takich jak ja znalazłyby się dziesiątki, setki, tysiące. Wierzę jednak, że się nie znalazły. Lecz kiedy po raz ostatni wzywała pomocy, nie podążyłem na ratunek – i zginęła. Zgasła w połowie historii swego życia. Była niedokończoną piosenką, porzuconą melodią, której wzbroniono podążyć za słowami, zespolić się z nimi, wzbroniono sięgnąć po końcowy, wieńczący całość rym.

W dwie godziny po wyprowadzeniu Winy z bezdennej otchłani – ściślej: z hotelowego korytarza – lecieliśmy helikopterem do Tequili, gdzie don Ángel Cruz, dżentelmen słynący ze szczodrobliwości i gościnności – posiadacz ogromnej plantacji błękitnych agaw, legendarnej gorzelni Ángel, kontratenoru o niezrównanej słodyczy i skali oraz brzucha jak rotunda – miał wydać bankiet na jej cześć. Tymczasem przygodnego kochanka trzeba było zawieźć do szpitala, a skutki ataku, któremu biedny playboy uległ pod wpływem prochów, okazały się tragiczne; później – zważywszy, co przytrafiło się Winie – bez końca karmiono świat tym, co skrupulatni analitycy znaleźli w krwiobiegu denata, w żołądku, przewodzie pokarmowym, mosznie, oczodołach, wyrostku robaczkowym, włosach, słowem wszędzie z wyjątkiem mózgu, wyżartego przez narkotyki tak sumiennie, że niczego ciekawego się tam nie spodziewano; nikt też nie zdołał zrozumieć ostatnich słów playboya, wypowiedzianych w terminalnym delirium. Lecz w parę dni później, kiedy wiadomości już się jakoś rozprzestrzeniły po Internecie, pewien maniak z okolic San Francisco, z Castro – adres: elrond@rivendel.com, mania: fantasy – oświecił internautów: otóż, wyjaśniał, Raúl Páramo posłużył się był językiem orków, Czarną Mową, którą na użytek sług Czarnego Władcy Saurona stworzył pisarz Tolkien: Ash nazg durbatulûk, ash nazg gimbatul, ash nazg thrakatulûk agh burzum-ishi krimpatul. Zaraz potem po całej WWW rozpełzły się plotki na temat praktyk satanistycznych, a może i sauronistycznych. Podsuwano myśl, że kochanek-Metys był czcicielem szatana, krwawym sługą Podziemia i że ofiarował Winie Apsarze cenny, ale zdradliwy pierścień, który sprowadził na nią tę późniejszą katastrofę i pociągnął do Piekła. Bo Wina tymczasem przeistoczyła się w mit, czyli naczynie, które byle kretyn może napełniać głupotami, bądź – ujmijmy rzecz inaczej – w refleks kultury, która (jeśli już rozgryźć jej właściwości i nazwać po imieniu) najpełniej odzwierciedla się w zwłokach.
Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć; Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać1. W helikopterze lecącym do Tequili siedziałem obok Winy Apsary, lecz na jej palcach nie widniał żaden pierścień, tylko zawsze noszony selenit, traktowany jak talizman, ogniwo łączące z Ormusem Kamą, przypomnienie o jego miłości.
Świtę wyprawiła szosą; na towarzysza podniebnych peregrynacji wybrała tylko mnie.
– Spośród was wszystkich, sukinsyny, mogę zaufać tylko jemu – warknęła.
Ta żałosna menażeria wyruszyła godzinę przed nami: śliski jak wąż menago, hienowaty asystent, goryle z ochrony, paw stylista, jaszczurowaty rzecznik prasowy. Kiedy helikopter sfrunął nad karawanę, zaczęła się rozwiewać mroczna chmura spowijająca Winę jeszcze w chwili startu. Wina poleciła wykonać serię nalotów nad auta, coraz to niższych, widziałem, jak pilotowi oczy rozszerzają się ze strachu, za to źrenice zamieniają w czarne punkciki, w igły; był jednak pod jej urokiem jak wszyscy i robił, co kazała. To ja się wydzierałem do hełmofonu wyżej, leć wyżej, ale w słuchawkach rozlegał się jej śmiech, rodzierający bębenki jak łomot drzwi, którymi wiatr tłucze o ścianę. Chciałem powiedzieć, że się boję; spojrzałem w jej stronę, a wtedy zobaczyłem, że Wina płacze. Policjanci zaskakująco delikatnie obeszli się z Winą w scenie „Raúl Páramo przedobrzył”, zaledwie ostrzegli, że i ją może objąć dochodzenie. Wprawdzie w tym momencie prawnicy Winy ucięli dyskurs, ale ona sama wydawała się potem podminowana, wytrącona z równowagi; nadmiernie jaśniejąca – jak żarówka, jak supernowa, jak wszechświat – tuż przed eksplozją.
Kiedy znad kolumny pojazdów polecieliśmy nad wzgórza i doliny, pobłękitniałe jakby je osnuł dym, bo pokryte plantacjami agaw, nastrój Winy znów się zmienił; zaczęła chichotać do mikrofonu i upierać się, że wieziemy ją do miejscowości, której nie ma, do krainy zmyślonej, baśniowej, bo jak może istnieć osada o nazwie Tequila?
– …jakby się ktoś upierał, że whisky pochodzi z Whisky, a gin z Ginu – wykrzykiwała. – Czy w Rosji płynie rzeka Wódka? Czy rum pędzą w Rumie? – Głos Winy nagle przycichł, pociemniał, ledwie rozpoznawalny w łoskocie wirników. – A heroinę zsyłają herosi; jak już się nagrzać, to mieczem ognistym. – Kto wie, może asystowałem przy narodzinach piosenki.
Potem wypytywano pilotów o ów rajd helikopterowy, ale obaj lojalnie uchylili się od rozgłaszania szczegółów napowietrznego monologu, w którym Wina miotała się między euforią a rozpaczą.
– Była w pierwszorzędnym humorze – zapewnili. – A mówiła po angielsku, więc nic nie zrozumieliśmy.
Nie tylko po angielsku. Jedynie do mnie mogła paplać w tym tandetnym żargonie bombajskim, Mumbaj ki kaćrapati bat-ćit, w którym zdanie może się zacząć w jednym języku, potem przeskoczyć w inny, potem jeszcze inny, by skończyć się w tym pierwszym. Nazywaliśmy ten żargon, akronimicznie, hug-ma: hindi urdu gudźarati marathi angielski; „przytul-mnie”2. Tacy jak ja bombajczycy mówią pięcioma językami; każdym okropnie.
Z dala od Ormusa Kamy Wina odkrywała podczas tej trasy własne ograniczenia – w muzyce i tekstach. Nowe piosenki miały wyeksponować jej boski głos, owe schody do niebios, słowem wielooktawowy instrument godny Ymy Sumac, którego – jak zapewniała – Ormus nigdy w swych kompozycjach należycie nie wykorzystał. Lecz w salach Buenos Aires, São Paulo, Meksyku i Guadalajary publiczność reagowała na jej piosenki letnio, chociaż przy bębnach szaleli trzej kompletnie odmóżdżeni Brazylijczycy, a dwaj rywalizujący gitarzyści z Argentyny tylko czekali, by rzucić instrumenty i złapać za noże. Publiki nie wprawiały w ekstazę nawet gościnne produkcje Meksykanina Chico Estefana, przeciwnie, chirurgicznie upiększona twarz i baśniowo uzębione usta przechodzonego gwiazdora kierowały uwagę ku umykającej młodości Winy; na to samo wskazywał przeciętny wiek tłumu. Brakowało szczeniaków; w każdym razie mało ich było, grubo za mało.
Natomiast ryk zachwytu towarzyszył wszystkim starym hitom z repertuaru VTO; trudno i darmo, to właśnie w tych numerach szajba perkusistów przeistaczała się w coś boskiego, gitarzyści szybowali ku wyżynom, ich pojedynek nabierał wzniosłości, zdawało się nawet, że Estefan, stary rozpustnik, wraca pomiędzy ludzi z tych swoich pastwisk za górami. Wina Apsara śpiewała muzykę Ormusa Kamy do słów Ormusa Kamy, a na widowni ta garstka szczawi nagle rozdziawiała gęby, dostawała kota; w takt okrzyków przetaczających się jak grzmot wznosiły się tysiące rąk i – jak odrębny tłum, ożywiony tym samym rytmem – formowały w języku gestów nazwę owej przesławnej kapeli:
V! T! O!
V! T! O!
Mówili w ten sposób: Wróć do niego. Chcemy was widzieć razem. Nie odtrącajcie miłości. Nie rozchodźcie się, ale uzupełniajcie!
Vina To Ormus: Wina do Ormusa! Albo angielskie „nas dwoje”, we two, w przekładzie na język hug-ma: V-to. Albo Vertical-Take-Off – odlot wprost w niebo. A także nawiązanie do V-2. Albo inaczej: V – jako symbol pokoju, który zwycięży, T – jako skrót two, ich dwoje, a O – jako symbol miłOści, ich miłOści. Albo Victoria Terminus Orchestra, którą to nazwą Ormus składał hołd jednemu z największych budynków w swoim rodzinnym mieście. A może nazwa dawno temu wymyślona przez Winę na widok popsutej neonowej reklamy Vimto – pewnego staroświeckiego napoju orzeźwiającego – w której świeciły tylko trzy litery, bo środkowe „i” i „m” zgasły.
V… T… Ochhh.
V… T… Ochhh.

Dwa okrzyki i westchnienie. Orgazm. Erupcja przeszłości. I jej ślad: pierścień na palcu Winy. Może wiedziała, że musi do niej wrócić. Nie bacząc na mnie.

Przypisy:
1. Nawiązania do Władcy pierścieni J.R.R. Tolkiena według przekładu Marii Skibniewskiej (wiersze przełożyli Maria Skibniewska i Włodzimierz Lewik) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2. Skrót w oryginale nie jest abstrakcyjny, brzmi właśnie „przytul mnie” (hug-me: Hindi Urdu Gujarati Marathi English).

 
Wesprzyj nas