“Prawdziwe kolory” to historia trzech sióstr, których poukładany świat rozpada się z powodu zazdrości, zdrady i nieoczekiwanych namiętności. Kolejna powieść autorki „Na domowym froncie”. O miłości, cierpieniu i rywalizacji.


Prawdziwe kolory„Prawdziwe kolory” to skłaniająca do refleksji, poruszająca powieść Kristin Hannah, autorki bestsellerów z listy „New York Timesa”.

Siostry Grey zawsze sobie bliskie, po śmierci matki zjednoczyły się jeszcze bardziej, stając się najbliższymi przyjaciółkami. Ich surowy ojciec, pełen pretensji i wiecznej dezaprobaty, dba raczej o swoją reputację niż o własne dzieci. Dla Henry’ego Greya pozory są wszystkim; przez lata żąda, aby córki zważały na jego pozycję społeczną.

Winona, najstarsza, najbardziej łaknie ojcowskiej aprobaty. Mająca nadwagę i zatopiona w książkach, nigdy nie czująca się dobrze na rozległym końskim ranczu, należącym do jej rodziny od trzech pokoleń, ma świadomość, że nie posiada zalet, które byłyby cenne w oczach jej ojca. Pewnego dnia, będąc najlepszym prawnikiem w mieście, postanawia, udowodnić mu swoją wartość.

Aurora, średnia, jest prawdziwym rodzinnym rozjemcą, kładzie kres wszelkim sporom i stara się wszystkich uszczęśliwić, nawet wówczas, gdy skrywa własny bolesny sekret.

Vivi Ann to niekwestionowana rodzinna gwiazda. Uwielbianej przez wszystkich olśniewająco pięknej marzycielce o sercu otwartym jak rozpościerający się przed jej domem ocean, wszystko przychodzi z łatwością do chwili, gdy w miasteczku pojawia się nieznajomy…

W pewnym momencie wszystko się zmienia. Siostry Grey stają ze sobą w szranki w trudny do wyobrażenia sposób. Ich lojalność wystawiona zostaje na próbę, tajemnice ujawnione, a szokująca zbrodnia podzieli ich rodzinę i ukochane miasteczko.

Kristin Hannah jest autorką ponad 20 powieści, które trafiały na listę bestselerów „New York Timesa”, między innymi „Słowika” oraz „Wielkiej samotności”.

Kristin Hannah
Prawdziwe kolory
Przekład: Alina Jakubowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 3 czerwca 2020
 
 

Prawdziwe kolory


CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZEDTEM

Czym jest namiętność? To z pewnością stawanie się człowiekiem… W namiętności ciało i dusza szukają wyrazu… Im namiętność jest gwałtowniejsza, im intensywniej wyrażana, tym bardziej życie bez niej wydaje się nie do zniesienia. To przywodzi nam na myśl, że gdy namiętność umiera lub zostaje odrzucona, po trosze stajemy się martwi i że wkrótce, tak czy inaczej, całkiem umrzemy.
– John Boorman, reżyser filmowy

PROLOG
1979


Piętnastoletnia Winona Grey przyglądała się położonemu nad morzem ranczu, należącemu do jej rodziny od czterech pokoleń, i szukała jakiejś zmiany. Nieszczęście, które ich dotknęło, powinno pozostawić ślad – nagle uschniętą trawę, kłębiące się ołowiane chmury, drzewo rozłupane przez piorun. Cokolwiek.
Z okna sypialni widziała prawie całą posiadłość. Z tyłu na granicy rosła kępa cedrów, chylących ku ziemi koronkowe gałęzie, a po zielonych pastwiskach wzdłuż płotów przechadzały się konie, wbijając kopytami wysoką trawę w grząskie podłoże. Na szczycie wzgórza widniała wtulona w gęsty las mała chatka, którą zbudował jej pradziadek, gdy wszedł w posiadanie tej ziemi.
Wszystko wyglądało zwyczajnie, ale Winona wiedziała swoje. Kilka lat temu niedaleko stąd w zimnych wodach waszyngtońskiego wybrzeża zginęło dziecko i przez wiele miesięcy rozprawiano o tej tragedii. Mama wzięła wtedy Winonę na stronę, żeby ją ostrzec przed niewidzialnymi niebezpieczeństwami, podwodnymi nurtami, które mogą wciągnąć nawet na płyciźnie, ale dziś Winona była boleśnie świadoma, że pod powierzchnią zwykłego życia czają się inne groźby.
Odwróciła się od okna i zeszła po schodach na dół. Dom od wczoraj wydawał się zbyt duży i cichy. Jej siostra Aurora czytała coś, zwinięta w kłębek na sofie w niebiesko-żółtą kratę. Chuda jak patyk i koścista czternastolatka była w tym trudnym wieku ni to dziecięcym, ni dorosłym. Miała mały, sterczący podbródek i ciemnobrązowe długie włosy, rozdzielone na czubku głowy przedziałkiem.
– Wcześnie wstałaś, Pędusiu – zauważyła Winona.
Aurora podniosła wzrok.
– Nie mogłam spać.
– No tak. Ja też.
– Vivi Ann jest w kuchni. Kilka minut temu słyszałam, że płacze, ale… – Aurora wzruszyła wątłymi ramionami. – Nie mam pojęcia, jak ją pocieszyć.
Winona wiedziała, jak bardzo Aurora potrzebuje spokoju; była rodzinnym rozjemcą, zawsze starającym się wszystko załagodzić i wyprostować. Nic dziwnego, że tak kiepsko wyglądała. Żadne wzniosłe słowa nie mogły jej teraz ukoić.
– Pójdę do niej – odparła Winona.
Znalazła swoją dwunastoletnią siostrę pochyloną nad żółtym laminowanym stołem i z zapałem rysującą jakiś obrazek.
– Hej, Fasolko – zagadnęła Winona, wichrząc jej włosy.
– Cześć, Groszku.
– Co robisz?
– Rysuję dziewczynki, nasz portret. – Odłożyła kredki i z przechyloną głową przyglądała się swojemu dziełu. Choć jej jasnoblond włosy przypominały dziś ptasie gniazdo, a zielone oczy miała czerwone od łez, nadal była piękna jak porcelanowa lalka. – Mama będzie mogła zobaczyć nas z nieba, prawda?
Winona nie wiedziała, jak zareagować. Dotąd wiara przychodziła jej bez wysiłku, tak naturalnie i łatwo jak oddychanie. Ale teraz już nie. Rak, który wtargnął do ich rodziny, rozbił ją na drobne kawałki, a zlepienie ich z powrotem zdawało się niemożliwe.
– Oczywiście – rzekła bezbarwnym głosem. – Zawiesimy rysunek na lodówce.
Odsunęła się od siostry, choć natychmiast się zorientowała, że popełniła błąd. W kuchni wszystko przypominało matkę – ręcznie szyte bawełniane zasłonki w kanarkowo-niebieską kratkę, magnes Mountain Mama przyczepiony do drzwi lodówki, miska z muszelkami na parapecie. Chodź, Winnie, chodźmy na plażę i poszukajmy skarbów…
Ileż to razy tego lata Winona zlekceważyła matkę? Była zbyt zajęta, aby z nią siedzieć, zbyt nowoczesna, by grzebać w piasku w poszukiwaniu wygładzonych szkiełek wśród połamanych muszli ostryg i wyschniętych wodorostów.
Natrętne myśli przywiodły ją do lodówki. Otworzyła drzwi i wyjęła duże opakowanie lodów neapolitańskich. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała, lecz nie mogła się powstrzymać.
Chwyciła łyżkę, pochyliła się nad blatem i zaczęła jeść. Przez kuchenne okno widziała wyżwirowany podjazd przed domem i obdrapaną, ciemnoczerwoną szopę na polanie. Ojciec podjeżdżał obitym pikapem pod zardzewiałą przyczepę do przewozu koni. Wysiadł z samochodu i zajął się mocowaniem zaczepu.
– Nie mów mi, że on jedzie na rodeo – szepnęła Winona, przybliżając się do okna.
– Oczywiście, że jedzie – potwierdziła Vivi Ann, wracając do rysowania. – Wstał o świcie, żeby się przygotować.
– Rodeo? Żartujesz? – Aurora weszła do kuchni i stanęła przy oknie obok Winony. – Ale… jak on może?
Winona wiedziała, że powinna wejść w rolę matki i zapewnić, że ojciec zachowuje się tak, jak powinien, wracając do normalnego życia dzień po pogrzebie żony, lecz nie mogła się zdobyć na takie niewyobrażalne kłamstwo, nawet dlatego, żeby oszczędzić siostrom bólu. A może to wcale nie kłamstwo – może tak na tym świecie zachowywali się dorośli, po prostu żyli dalej – i w jakimś sensie to było nawet bardziej przerażające, jeszcze trudniejsze do wyartykułowania. Przeciągająca się cisza stawiała Winonę w niezręcznej sytuacji; co ma powiedzieć, jak uczynić tę chwilę znośniejszą? Poczuwała się do obowiązku. Starsza siostra powinna zaopiekować się rodzeństwem.
– Po co on ściąga Clem z pastwiska? – spytała Aurora, wyjmując łyżkę z rąk Winony i zatapiając ją w lodach.
Vivi Ann z okrzykiem ni to bólu, ni szlochu podbiegła do drzwi i otworzyła je z takim impetem, że uderzyły o ścianę.
– On chce sprzedać mamy konia – powiedziała ostro Winona, zła, że od razu się nie domyśliła.
– Nie zrobi tego… – szepnęła Aurora, a potem spojrzała na Winonę, szukając potwierdzenia. – Prawda?
Winona nie mogła jej o tym zapewnić. Zamiast tego ruszyła śladem Vivi Ann. Gdy dotarła do parkingu przy szopie, brakowało jej tchu. Poślizgnęła się, przystając obok młodszej siostry.
Ojciec trzymał Clem na uwięzi. Promienie słoneczne paliły denko jego przepoconego kowbojskiego kapelusza, migotały na błyszczącej klamrze pasa przy spodniach. Jego twarz, jak wykuta w skale, przywodziła na myśl pobliskie góry: granitowe ściany i cieniste doliny. Nie było w niej śladu miękkości.
– Nie możesz sprzedać konia mamy – oświadczyła, ciężko dysząc.
– Zamierzasz pouczać mnie, co mam robić, Winono? – odparł, spoglądając na lody, które trzymała w ręce.
Winona poczuła, że policzki jej płoną. Musiała przywołać całą swoją odwagę, by się odezwać, ale nie miała wyboru. Nikt nie mógł jej zastąpić w tej roli.
– Ona kocha… kochała tego konia…
– Nie możemy utrzymywać konia, który nie jest ujeżdżany.
– Ja będę na nim jeździć – obiecała Winona.
– Ty?
– Postaram się robić to lepiej… Nie będę się bała.
– Czy w ogóle mamy siodło, które by tobie pasowało?
W przygnębiającej ciszy Winona wysunęła się do przodu i wyrwała linkę z rąk ojca. Czy poruszyła się zbyt gwałtownie, a może mówiła za głośno – tak czy owak, Clementine się spłoszyła, uskakując na bok. Winona, czując palenie w dłoni, gdy lina raptem szarpnęła, potknęła się i niemal upadła.
Wtedy Vivi Ann przyszła jej z pomocą, uspokajając Clementine słowem i dotykiem.
– W porządku? – szepnęła do Winony, kiedy koń stał już potulnie.
Winona z zażenowania nie mogła wydobyć głosu. Czuła, że ojciec zbliża się ku nim, słyszała odgłos jego kowbojskich butów grzęznących w błocie. Razem z Vivi Ann odwróciły się wolno, by spojrzeć mu w twarz.
– Nie masz drygu do koni, Winono – powiedział.
Słyszała to przez całe życie. W ustach kowboja była to najsurowsza przygana.
– Wiem, ale…
Nie słuchał jej. Patrzył na Vivi Ann. Wydawało się, że coś ich połączyło, jakaś niewidzialna nić porozumienia, której Winona nie potrafiła uchwycić.
– To żywiołowa klacz – rzekł. – I młoda. Nie każdy potrafi sobie z nią poradzić.
– Ja potrafię – oświadczyła Vivi Ann z ożywieniem.
To prawda. Winona o tym wiedziała. Daleko jej było do odwagi i zuchwałości dwunastoletniej siostry.
Zazdrość uderzyła ją boleśniej niż strzał z gumki. Wiedziała, że to źle – a nawet podle z jej strony – ale pragnęła, by ojciec zaprzeczył, by podciął swojej najpiękniejszej córce skrzydła ostrymi słowami. On jednak powiedział:
– Twoja matka byłaby z ciebie dumna. – I podał Vivi Ann wystrzępioną niebieską linkę.
Jakby przez mgłę, z dystansu, Winona obserwowała, jak razem odchodzą. Wmawiała sobie, że to bez znaczenia, że przecież chciała tylko uchronić Clem przed sprzedażą, lecz kłamstwo okazało się kiepskim pocieszeniem.
Gdy scena dobiegła końca, usłyszała nadchodzącą Aurorę.
– Dobrze się czujesz? – spytała ją siostra.
– W porządku.
– Ważne, że nie sprzedał Clem.
– Tak – przyznała Winona z wahaniem, naprawdę pragnąc w to uwierzyć. – Co mnie właściwie obchodzi, kto będzie jeździł na tym koniu?
– No właśnie.
Jednak wiele lat później, gdy wspominała ów tydzień po śmierci matki, zrozumiała, że ten gest – podanie liny – zmienił wszystko. Odtąd zazdrość wkradła się w ich życie i wirowała niczym podwodny nurt pod jego powierzchnią. Choć nikt tego nie widział. Przynajmniej wtedy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
1992


Oczekiwanie na ten dzień – dwudziesty piąty stycznia – dłużyło się Vivi Ann niemiłosiernie. Gdy w końcu nadszedł, obudziła się wcześniej niż zwykle. Zanim jeszcze świt rozświetlił nocne niebo, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. W zimnym, ciemnym pokoju ubrała się w roboczy kombinezon i wełnianą czapkę. Chwyciła parę zużytych skórzanych rękawic, włożyła gumiaki i wyszła na zewnątrz.
W zasadzie nie musiała karmić koni. Zrobiłby to świeżo zatrudniony pomocnik. Doszła jednak do wniosku, że skoro z podniecenia nie mogła spać, to przynajmniej zrobi coś pożytecznego.
W bezksiężycową noc nie widziała nic prócz ulotnej srebrzystej pary własnego oddechu, ale znała doskonale topografię ziemi swojego ojca.
Water’s Edge.
Ponad sto lat temu jej pradziadek osiedlił się tutaj i założył pobliskie miasteczko Oyster Shores. Inni wybierali krainy bardziej zaludnione, tereny łatwiej dostępne. On zaś przemierzył niebezpieczne równiny, w potyczce z Indianami stracił jednego syna, drugiego zabrała mu grypa. Jednak Abelard Grey, wciąż wiedziony marzeniem, podążał na zachód, do dzikiego, odosobnionego zakątka tego „wiecznie zielonego stanu”[1]. Ziemia, którą wybrał, sto dwadzieścia pięć akrów wciśnięte pomiędzy ciepłe, niebieskie wody kanału Hood i porośnięte lasami wzgórza, była wyjątkowo piękna.
Droga do stajni, zbudowana dziesięć lat temu, wiodła lekko pod górę. Pod wysoko zawieszonym, drewnianym dachem znajdowała się duża ujeżdżalnia otoczona wysokim na cztery sztachety ogrodzeniem; dwanaście końskich boksów otaczało ją od wschodu i zachodu. Gdy Vivi Ann rozsunęła ogromne drzwi, górne światła zapaliły się z trzaskiem przypominającym pstrykanie palcami; zaniepokojone konie cichym rżeniem oznajmiły, że są głodne. Przez najbliższą godzinę odrywała siano od bel znajdujących się w szopie, wkładała je do zardzewiałej taczki i pchała ją po nierównych cementowych chodnikach. Na ostatnim boksie wisiała zrobiona na zamówienie drewniana tabliczka identyfikująca jej klacz pod rzadko używanym oficjalnym imieniem: Niebieska Wstążka Clementine.
– Cześć, maleńka – powiedziała, odblokowując drewniane drzwiczki i odciągając je na boki.
Clem zarżała i postąpiła ku niej, chwytając trochę siana z taczki. Vivi Ann wrzuciła dwie wiązki do metalowego paśnika i zamknęła za sobą drzwi. Clem jadła, a Vivi Ann stała obok klaczy i głaskała ją po jedwabistej szyi.
– Jesteś gotowa na rodeo, mała?
Klacz szturchnęła ją nosem w bok, omal jej nie przewracając.
Po śmierci matki Vivi Ann i Clementine stały się nierozłączne. Kiedy ojciec przestał się odzywać i zaczął pić, a Winona i Aurora były zajęte nauką w szkole średniej, Vivi Ann spędzała z tym koniem większość czasu. Niekiedy żal i poczucie pustki niemiłosiernie jej doskwierały, wtedy wyślizgiwała się z sypialni i biegła do stajni, gdzie zasypiała na cedrowych trocinach przy kopytach Clem. Nawet później, gdy dorosła i miała towarzystwo, nadal uważała klacz za swoją najlepszą przyjaciółkę. To z nią dzieliła się najgłębszymi sekretami właśnie tu, w słodko pachnącym ostatnim boksie po wschodniej stronie maneżu.
Poklepała Clem po szyi na pożegnanie i opuściła stajnię. Zanim dotarła do domu, słońce wyglądało już jak karmelowożółta plama światła na antracytowym zimowym niebie. Z tego miejsca widziała stalowoszare wody kanału i postrzępione, pokryte śniegiem szczyty odległych gór.
Gdy weszła do pogrążonego w mroku domu i usłyszała charakterystyczne skrzypienie desek podłogowych, domyśliła się, że ojciec już wstał. Nakryła stół na trzy osoby i zaczęła przygotowywać śniadanie. Kiedy w kuchni wkładała placki do piekarnika, usłyszała ojca wchodzącego do jadalni. Nalała mu kubek kawy, posłodziła i podała.
Wziął kubek, nie podnosząc nawet wzroku znad magazynu „Western Horseman”.
Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, jak nawiązać rozmowę.
W codziennym stroju do pracy – flanelowej koszuli i podniszczonych dżinsach, ściągniętych skórzanym paskiem ozdobionym ogromną srebrną klamrą, za który wcisnął skórzane rękawice – wyglądał tak jak zwykle. A jednak dawała się zauważyć pewna zmiana: misterna siateczka linii i zmarszczek, które postarzyły jego twarz.
Lata po śmierci mamy nie były dla niego łaskawe, wyostrzyły mu rysy i przydały cieni zarówno oczom, jak i mięsistym workom pod nimi. Przygarbił się; mówił, że to przypadłość farmera, naturalny rezultat życia spędzonego na podkuwaniu koni, ale strata żony odegrała też swoją rolę. Vivi Ann była tego pewna. Ciężar niespodziewanej samotności wpłynął na tę zmianę tak samo jak godziny, które spędził pochylony przy pracy. Prostował się tylko wtedy, kiedy występował publicznie, lecz Vivi Ann wiedziała, ile bolesnego wysiłku kosztowało go udawanie, że życie go nie przytłoczyło.
Siedział przy stole i czytał gazetę, podczas gdy Vivi Ann przygotowywała śniadanie.
– Clem świetnie się spisywała na treningach w tym miesiącu – zaczęła, siadając naprzeciwko ojca. – Naprawdę myślę, że mamy szansę wygrać rodeo w Teksasie.
– Gdzie są grzanki?
– Zrobiłam placki.
– Do smażonych jajek potrzebne są grzanki. Dobrze o tym wiesz.
– Pomieszaj je ze smażonymi kartoflami. Chleb się skończył.
Tata westchnął ciężko, wyraźnie zirytowany. Popatrzył znacząco na puste nakrycie przy stole.
– Widziałaś dziś rano Travisa?
Vivi Ann zerknęła przez okno w stronę stajni. Nigdzie nie było po nim śladu. Ani pracującego traktora, ani taczki przy drzwiach do stajni.
– Nakarmiłam już konie. On pewnie naprawia ogrodzenie.
– Znowu świetnie wybrałaś. Jeślibyś nie ratowała każdego chorego konia stąd do Yelm, w ogóle nie potrzebowalibyśmy pomocy. A prawda jest taka, że nie możemy sobie na nią pozwolić.
– À propos pieniędzy, tato… Potrzebuję trzystu dolarów na rodeo w tym tygodniu, a pudełko po kawie jest puste.
Nie odpowiedział.
– Tato?
– Musiałem zapłacić rachunek za siano.
– I już nic nie ma?
– Przyszły też podatki.
– A więc mamy kłopoty – skonstatowała Vivi Ann, marszcząc brwi. Oczywiście słyszała o tym przedtem, zawsze wiedziała, że brakuje pieniędzy, ale po raz pierwszy naprawdę to do niej dotarło. Raptem zrozumiała, dlaczego Winona do znudzenia przypominała o oszczędzaniu pieniędzy na podatki. Spojrzała na ojca. Siedział pochylony do przodu z łokciami na stole. Jej siostry uznałyby to za brak elegancji; Vivi Ann wiedziała swoje.
– Znowu cię bolą plecy?
Nie odpowiedział, nawet nie dał po sobie poznać, że słyszał.
Wstała, poszła do kuchni, wzięła opakowanie ibupromu i dyskretnie położyła na stole.
Ojciec przykrył je rozpostartą dłonią.
– Znajdę sposób na zdobycie pieniędzy, tato. I w tym tygodniu wygram. Może nawet dwa tysiące dolców. Nie martw się.
Resztę posiłku zjedli w milczeniu, ojciec czytał gazetę. Gdy skończył, odsunął się od stołu i wstał.
– Postaraj się, żebym był z ciebie dumny – powiedział, zdejmując z haka przy drzwiach przepocony, brązowy filcowy kapelusz.
– Będziesz. Cześć, tato.
Wyszedł, pozostawiając Vivi Ann mocno zaniepokojoną.
Przez większość swojego dwudziestoczteroletniego życia czuła się jak liść na wodzie, po prostu unosiła się, biernie ulegając prądom. Kilka razy usiłowała zmienić kierunek, ale każda próba (choćby wyjazd do miejscowego college’u) szybko kończyła się powrotem na tę ziemię.
Kochała tutejsze proste i zwyczajne życie. Kochała przebywać wśród koni, trenować je i przekazywać swoje doświadczenie dziewczętom, które podziwiały jej umiejętności jeździeckie z zachwytem w oczach. Kochała okolicznych mieszkańców, którzy ją znali i szanowali jej rodzinę. Kochała nawet tutejszą pogodę. Mnóstwo ludzi skarżyło się na szare, ponure dni ciągnące się monotonnie od listopada do kwietnia, jej zaś one nie przeszkadzały. Bez deszczu nie ma tęczy. Takie było jej motto od czasu, gdy jako dwunastoletnia dziewczynka stała nad świeżo wykopanym grobem, próbując zrozumieć niepojętą stratę. Powiedziała sobie wtedy, że życie jest krótkie i należy się w nim dobrze bawić.
Nadszedł jednak czas, żeby dorosnąć. Tym razem to Water’s Edge jej potrzebuje. Nie była jeszcze pewna, jak tego dokona. Biznes i planowanie nie należały do jej mocnych stron, choć była inteligentniejsza, niż powszechnie sądzono. Musi się tylko zastanowić.
A najpierw pożyczy trzysta dolarów od jednej ze swoich sióstr.
Przekona ją, że to dobra inwestycja.

 
Wesprzyj nas