Pod pozorem zwykłej opowieści o miłostce autorka porusza wiele wątków społecznych, które wydają nam się oczywiste, ale wcale nie są banalne.


Ta drugaZatrudniona dorywczo w szpitalnej stołówce samotna, młoda kobieta z prowincji poznaje bogatego lekarza. Carl wpada jej w oko od razu. Z czasem okazuje się, że zainteresowanie jest obopólne, mimo różnicy wieku, w wykształceniu i stanie cywilnym. Wydaje się, że to historia, jakich wiele, z łatwo przewidywalnym finałem. Ale czy na pewno?

Therese Bohman zaprasza nas do dwóch równoległych światów: biednej, zagubionej, poszukującej kierunku w życiu kobiety i ustatkowanego, pewnego siebie, zamożnego mężczyzny.

Poznajemy ich domy, marzenia, dowiadujemy się, jak spędzają czas i jakie noszą ubrania. Przepaść między nimi to nie tylko różnica statusu społecznego wyznaczonego przez pieniądze i wykonywaną pracę, ale też przez pochodzenie i uwarunkowania rodzinne.

Pod pozorem zwykłej opowieści o miłostce autorka porusza wiele wątków społecznych, które wydają nam się oczywiste, ale wcale nie są banalne.

***

Samotna kobieta, przypominająca bohaterki Dostojewskiego, staje się «tą drugą» w powieści o podziałach klasowych i pożądaniu.
„Kirkus Reviews”

Therese Bohman lubi stawiać niewygodne pytania i kwestionować to, co wydaje się oczywiste. Tym razem pyta o mechanizmy wykluczenia kobiet, modę na parytety, zastanawia się nad zaślepieniem feministycznym i jego sprymitywizowanymi hasłami. Jej powieść będzie szokować i skandalizować – zwłaszcza w konserwatywnej Polsce, która jeszcze nie dorosła do niektórych prądów, a Bohman już pokazuje, jak się one degenerują. Jej bohaterka, pogubiona młoda pisarka, nie potrafi sobie poradzić z nadmiarem wyborów życiowych, pracuje więc w szpitalnej kuchni i ta jej perspektywa – buntownicza i jednocześnie dotykająca biedy – daje nam nową opowieść, taką, jakiej nie zna polska proza.
Paulina Małochleb, „Książki na ostro”

Jak wiele można poświęcić, aby zdobyć upragnioną wolność? Czy seks, fascynacje, intrygi mogą być przepustką do lepszego świata? Gdzie są granice moralności? O co walczymy: wolność wyboru, rodzinę, pieniądze, seks, pozycję społeczną? Czy człowiek może śmierdzieć wilgocią…? Zatrważająco ludzki obraz ambicji, słabości i poddania.
Georgina Gryboś, „Literacka Kavka”

Therese Bohman
Ta druga
Przekład: Justyna Czechowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 30 kwietnia 2020
 
 

Ta druga


Listopad rozłożył się nad Norrköpingiem, przez całą jesień było mgliście. Lipy w alejach są ognistożółte, powietrze łagodne, ale ranki stały się surowe i zimne. Gdy idę na przystanek przy stacji, przecinam plac przed Teatrem Östgötskim, czytam napis nad wejściem: GŁOŚCIE SMUTEK STULECI, GŁOŚCIE RADOŚĆ STULECI.
Podłogi zrobiły się zimne, w całym mieszkaniu utrzymuje się nieprzyjemny chłód – widocznie właściciel domu nie włączył jeszcze ogrzewania – kaloryfery są zaledwie letnie, ciągnie od nieszczelnych futryn. Mieszkam na parterze, w pokoju stanowiącym mój salon i sypialnię, który wychodzi na ulicę, brakuje żaluzji. Może się urwały, kiedy mieszkał tu jeszcze poprzedni lokator. Na dolną część szyb przykleiłam papier do pieczenia, żeby wpuścić światło, a jednocześnie powstrzymać przechodniów od zaglądania do środka. Zanim to zrobiłam, któregoś ranka zaraz po obudzeniu poczułam, jak gapi się na mnie jakiś mężczyzna – jego twarz poruszała się za oknem niczym różowy balon. Kiedy się zorientował, że go zobaczyłam, poszedł sobie, ale być może stał tam dłuższą chwilę i przyglądał się, jak śpię. Później nie mogłam już przestać o tym myśleć – to nieprzyjemne, a zarazem łechcące próżność uczucie: pomyślałam, że może nie on jeden tak robił. Może usłyszał o mnie od znajomego, może się wymieniają, to znaczy mężczyźni, którzy patrzą, jak śpię – przychodzą, gdy tylko się przejaśnia, i mają nadzieję, że choć trochę rozkopię kołdrę.
Nieprzyjemne wrażenie jednak przeważyło, kupiłam papier do pieczenia, przykleiłam go na tyle wysoko, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka, następnie wyszłam na ulicę i jeszcze sprawdziłam, czy nie zostawiłam prześwitów.

W dni, kiedy mam pracować, budzik dzwoni o wpół do siódmej. Asfalt za oknem ma głęboko czarny kolor – to mokra jesień – nad ranem w powietrzu unosi się mgła, a z portu albo aż znad morza dociera zapach wilgoci.
Jednostajność mojej porannej rutyny jest ospała, na granicy jawy i snu: wiecznie spóźniony autobus, który powoli sunie przez zanurzone we mgle przedmieścia. Jechałam tędy już tyle razy, że rozpoznaję rejestracje samochodów na parkingach, błędy na szyldach osiedlowych sklepików, na których reklamuje się tani tytoń.
Kobieta z Czerwonego Krzyża zbierająca datki przy wejściu do szpitala jest tam zawsze przede mną. Kiwam do niej głową, myśląc jak co rano, że kiedyś, gdy będę miała drobne, powinnam coś jej dać. Wyłączam alarm w pustej stołówce, otwieram pustą szatnię, przebieram się.
Pracownicy kuchni i stołówki noszą te same bluzki co salowe – prostokątne, w serek, workowate, niedopasowane, zwisające z piersi – wygląda się w nich grubo, nawet jeśli ma się tylko namiastkę biustu. Białe spodnie, przewidziane dla męskiego personelu, pasują na mnie, jeśli wybiorę mniejszy rozmiar – tak też robię, mają prosty krój, opinają się na biodrach. Na początku najtrudniej było mi przywyknąć do tego brzydkiego, ohydnego mundurka, ale znalazłam na to sposób: samoopalający krem na ramionach, żeby nie wyglądać zbyt blado, kilka kropel perfum na szyi, tak bym mogła schylić głowę i wciągnąć ich zapach, gdy woń jedzenia i zmywarki robi się nieznośna, no i ładna bielizna, której czasem pozwalam wysuwać się zza białej, nieforemnej bluzki, jak brzeg delikatnej koronki wokół piersi. Uważam, że to seksowne, nie wulgarne, ponieważ biustonosz tylko się zaznacza – jako przypomnienie, że jestem kimś więcej niż osoba tkwiąca w takim położeniu, mająca na sobie tę ohydną bluzkę.
Wpisuję się na listę obecności, zapalam wszystkie lampy, otwieram drzwi i windy, wyłączam wielki podgrzewacz, który pracował całą noc, wyrzucam mnóstwo resztek z wczorajszego obiadu, pieczoną mortadelę i purée ziemniaczane. Tak naprawdę nie przeszkadza mi mortadela i purée – kiedy mama przygotowywała taki obiad, gdy jeszcze mieszkałam w domu, zawsze smakowało wspaniale – ale w stołówce nic nie jest do końca smaczne, niczego nie da się wystarczająco doprawić. Wszystko smakuje jak jedzenie dla dzieci, plastry mortadeli są za grube, a purée za twarde.
Kiedy wyrzucam jedzenie do wielkiego czarnego worka na śmieci, do jadalni wchodzi Magdalena.
– Co to jest? – pyta.
– Jedzenie z wczoraj.
– Jezu, obrzydliwe. Ależ oni marnują. Pracowałaś wczoraj?
– Nie.
– Nie było mnie tu od tygodnia. Nigdy do mnie nie dzwonią. A do ciebie?
– Jestem parę godzin na zastępstwie.
– Zadzwonili rano, Siv jest znowu chora.
Zawiązuje fartuch wokół talii, zaczyna polewać wodą ladę wydawczą. Kiedy Magdalena pracuje, to ona jest szefem, choć też ma tylko zastępstwo, ale nie przeszkadzam jej w tym. Od dawna pracuje tu na tych samych, marnych warunkach, nikt nie chce jej zatrudnić, bo jest intrygantką, wiecznie plotkuje. Dziś mówi, że jedna z kucharek ukradła pieniądze z kasy – to tak naprawdę tajemnica i Magdalena sama obiecała o tym nie mówić, a teraz patrzy na mnie, jakby rzucała mi wyzwanie.
Kiedy już wszystko, co ma być wystawione, zostało wystawione, a ja umyłam kilka skrzynek z kieliszkami i masę talerzy – z tłustą warstwą majonezu i przyklejonymi do niej gałązkami koperku – po jakimś przyjęciu, na które stołówka wypożyczyła swoją zastawę, pijemy kawę. Zawsze pijemy kawę przy tym samym stole, najbliżej okien, z widokiem na wielki parking przed wejściem do szpitala. Myślę sobie, że powinien tam być jakiś piękny park albo inna zieleń, na której można by zatrzymać wzrok, ale są tam jedynie przystanki autobusowe, postoje taksówek, a ludzie ciągle wchodzą i wychodzą, przyjeżdża się po nich albo dowozi, podczas gdy w powietrzu wisi deszcz. Magdalena wyjmuje z lodówki bagietkę z krewetkami.
– Chcesz pół?
Potrząsam głową, biorę wierzch kajzerki z serem, niezdarnie opakowanej w folię.
– Dziś jest potrawka z kurczaka z ananasem – oznajmia entuzjastycznie Magdalena. Zazdroszczę jej, że potrafi w tej pracy odczuwać entuzjazm. – Wezmę na wynos dla Andersa, uwielbia ją.
Później wjeżdżają wagony z dzisiejszym daniem: wielkie pojemniki z potrawką i mniejszy gar z jakąś ponurą breją dla wegetarian. Gotuję ryż w ogromnym parowarze, następnie porcjujemy jedzenie do pudełek, nalewamy słodko-kwaśny sos z kurczakiem na górkę ryżu, nakładamy przykrywkę, odnosimy do podgrzewacza. Gdy zbliża się dwunasta, przychodzą klienci: personel szpitalny i kilkoro krewnych pacjentów – wygląda na to, że potrawka niebawem się skończy. Dzwonię do kuchni po więcej.
– Czy w potrawce są orzechy? – pyta jakaś salowa.
– Nie wydaje mi się – odpowiadam. – Zadzwonię i spytam dla pewności.
– Byłoby dobrze, gdybyście gdzieś podawali składniki – upomina salowa, spoglądając na przytakującą koleżankę, która przewraca teraz oczami w sposób oznaczający, że trudno mieć w tym miejscu jakieś większe oczekiwania. – Z pewnością nie tylko ja chciałabym to wiedzieć.
W szpitalu istnieje rygorystycznie przestrzegana hierarchia, zrozumiałam to już pierwszego dnia – łańcuch pokarmowy, w którym salowe za żadne skarby nie chcą być na samym końcu, mają zatem potrzebę wywyższania się wobec personelu kuchni. Nosimy wprawdzie te same ubrania, ale my tylko nakładamy jedzenie. Lekarze mają do nas zupełnie inny stosunek, są pewni swojej pozycji, zawsze mili w zdystansowany sposób, cierpliwi, sympatyczni. Niektórzy z nich są przystojni, wzbudzają respekt w swoich białych fartuchach z plakietką informującą o ich pozycji. Zabawiam się, niewinnie flirtując z niektórymi, jestem wobec nich trochę bardziej uczynna i uśmiechnięta.
Od czasu do czasu bawię się myślą, jak by to było zostać kochanką jednego z nich, szczególnie tego wysokiego przystojniaka, który zbyt rzadko tu się stołuje. Zastanawiałam się, gdzie byśmy się widywali, wyobrażałam go sobie u mnie w domu, choć to oczywiście niewiarygodny scenariusz, żeby trafił do mojej małej kawalerki, między moje rzeczy. Wyobrażam go sobie na mojej kanapie, jak pijemy wino i rozmawiamy. Może o literaturze, która jak odkryjemy, jest naszą wspólną pasją. Myślę, że jest obyty, zainteresowany sztuką, literaturą i polityką, często podróżuje, dużo czyta, żyje na odpowiednim poziomie. Przeglądałby książki na moim regale i moje oczytanie zrobiłoby na nim wrażenie. Ciekawe, co o mnie myśli, o ile w ogóle myśli. Czy sądzi, że jestem jak inne kobiety pracujące na zastępstwo w kuchni i w stołówce, może młoda mama, która skończyła technikum spożywcze i tymczasowo jest na zastępstwie w stołówce szpitalnej, później całe życie przepracuje w wielkiej kuchni, szkolnej garkuchni, ma obolałe plecy i ramiona.
Opowiadam o tym Emelie, kiedy spotykamy się wieczorem. Całe ciało mam zmęczone, ale jeśli po pracy nic nie robię, jest mi smutno, że to beznadziejne zajęcie przejęło kontrolę nad moim życiem, najczęściej zgadzam się więc na propozycje Emelie.
– Proszę cię – wzdycha Emelie. – Ile on ma lat? Pięćdziesiąt?
– No, mniej więcej.
– Mogłabyś zrobić coś takiego? Serio?
Wzruszam ramionami, chociaż wiem, że tak, mogłabym zrobić coś takiego. Właśnie takie rzeczy należy robić, jeśli chce się pisać, szczególnie mieszkając w mieście takim jak Norrköping: jeśli nic się nie dzieje, należy zadbać o to, żeby się działo, tak by miało się o czym pisać. Nie śmiem tego powiedzieć na głos, ponieważ wydaje mi się, że to brzmi pompatycznie, boję się, że Emelie rzuci mi spojrzenie mówiące: „Za kogo ty się w ogóle masz?”. Mimo że nigdy nie uważałam siebie za kogoś szczególnego, postanawiam milczeć.
– Jest żonaty? – pyta.
– Nie wiem, zapomniałam sprawdzić.
Emelie pije jakiś beżowy kawowy napój przez słomkę wystającą z wysokiej szklanki, na dworze wieje, wcześnie się ściemnia. Kawiarnia jest pełna studentów, tak jak i całe miasto, obecnie w Norrköpingu aż kłębi się od studentów, szyby wychodzące na plac zaparowały od ich ciepła, od ich grupowych zadań, od niekończących się dyskusji nad kolejną obrzydliwą kawą, jaką wszędzie tu serwują. Idę do domu przez Kungsgatan, zatrzymuję się w spożywczym, gdzie mają promocję na pomarańcze. Może brakuje mi witamin, może to dlatego jestem taka zmęczona. Albo mam szkorbut i niebawem wypadną mi wszystkie zęby. Przeciągam językiem po brzegach zębów, może się poluzowały. Może zaraz zaczną się ruszać.
Kupuję trzy pomarańcze – groteskowo duże, największe pomarańcze, jakie widziałam. Chodniki są ciemne od wilgoci, mam zmęczone nogi. Łydki robią się sztywne i napięte od stania na betonowej podłodze przez cały dzień. Kiedy tylko docieram do domu, od razu idę do łóżka, zwijam kołdrę i poduszki w wielką stertę, a następnie kładę się na plecach z nogami w górze. Czuję, jak krew uwalnia się ze stóp i płynie przez nogi – w łydkach kłuje, swędzi. W tym samym momencie, gdy wyciągam się po książkę leżącą na wierzchu stosu na nocnym stoliku, wibruje telefon – to esemes od Emelie: „Właśnie postanowiłam iść do pubu, idziesz ze mną?”. Odpowiadam, że nie mam siły, choć jednocześnie mi wstyd, że odrzucam zaproszenie, kiedy wreszcie ktoś oferuje mi rozrywkę. Zawsze to samo: jeśli się zgodzę, myślę, że wolałabym siedzieć w domu, bo znajomi Emelie nieszczególnie mi odpowiadają, a jeśli odmówię, jest mi wstyd, że taka ze mnie nudziara.
Baudelaire pisze o samotności, podkreślam prawie każdą linijkę. Poczucie wyobcowania, skazanie siebie na wieczną samotność, a jednak płonący apetyt na życie. Czy on poszedłby do studenckiego pubu w Norrköpingu? Nikt, kto ma płonący apetyt na życie, nie zadowoli się taką namiastką, ale może pomyślałby, że to lepsze niż nic.

 
Wesprzyj nas