Autorka bestsellerowego reportażu „Ganbare! Warsztaty umierania” sprawdza, co dzieje się, gdy marzenie zostaje wcielone w życie, a utopia staje się rzeczywistością. Jak żyje się w mieście idealnym. Mieście-eksperymencie – architektonicznym, społecznym, politycznym i kulturalnym. W Auroville.


Auroville. Miasto z marzeńMiejsce akcji (dosłownie): Auroville. Miasto w Indiach, w stanie Tamilnadu, sto czterdzieści pięć kilometrów na południe od Chennai, dziesięć kilometrów na północ od dawnej francuskiej kolonii Pondicherry, pięć kilometrów na zachód od Zatoki Bengalskiej.

Miejsce akcji (dosłownie i metaforycznie): Miasto, w którym można się zgubić, bo nic tu nie jest takie, na jakie wygląda. Las, który kiedyś był czerwoną pustynią, a wcześniej lasem. Jałowa ziemia, na której Tamilowie – zubożałe duchy dawnej świetności królestw Południa – opowiadają sobie legendę o przybyszach z Zachodu przynoszących dobrobyt.

Miejsce, w którym przybysze z Zachodu trochę tęsknią za pustką i trochę obawiają się przyszłości. Niewielki płaskowyż, z którego do niedawna widać było morze, a który stał się miejscem eksperymentu. Eksperymentu i na rzeczywistości, i na marzeniach.

Miejsce akcji (metaforycznie): Poszukaj w sobie.
Czas akcji: Trochę ponad pięćdziesiąt lat. Cała wieczność. Jedno życie.
Bohaterowie dramatu: Matka. Dziecko. Rzesze poszukujących (niektórzy coś znajdują, inni nie). Zrealizowana utopia. Ego. Iluzja. Marzenia. Rzeczywistość. Ty.

Katarzyna Boni – autorka uhonorowanej Nagrodą Literacką „Gryfia” i nominowanej do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz Nagrody Conrada książki “Ganbare! Warsztaty umierania”.

Katarzyna Boni
Auroville. Miasto z marzeń
Wydawnictwo Agora
Premiera: 30 czerwca 2020
 
 

Auroville. Miasto z marzeń

SPIS TREŚCI

I. MARZENIE
Prolog
Didaskalia
Miejsce
Czas
Zawiązanie akcji
Poszukiwania
Spotkanie
Miasto, którego potrzebuje Ziemia
Głodna dusza
Nowe imię
Obietnica
Początek
Przewodnik dla zmarłego człowieka
Pierwszy aurovillanin
Powrót
Gorączka
Grób
Budowanie duszy
Wolność
Ciało Matki
Prawdziwa natura świata
Wróg
Krew
Zabawa
Upadek
Horrorville
Fala
Cud
Przygoda
Dom
Nadzieja
Śmierć duszy
Zmiana światów
Wyzwanie
Brat

II. MIASTO
Rok Psa
Droga
Pytania
Pionierka
Mapa
Herbata
Wyrwać pieniądze z rąk asurów
Nauka pływania
Marzenia
Tablica ogłoszeń
Oczy
Upał
Trzy próby
Dusza miasta
Samadhi
Elita
Plotki
Psy
Równowaga
Chatka z Piernika
Najlepsze miejsce na Ziemi
Wioski
Drugie życie
Chór
Krawiec
Domy
Linia Dobrej Woli
Wiecznie Zielony Suchy Las Wschodniego Dekanu
Rewolucja
Monsun
Otwartość
Proces
Śmierć
Duch Auroville
Sezon
Koniec świata
Pięćdziesięciolecie
Lemoniadowe morze
Archeologia pamięci

III. MATKA
Rok Tygrysa
Narodziny
Cisza
Ćwiczenia
Próba
Sprzymierzeniec
Harmonia
Guru
Wygnanie
Duchowa ewolucja
Aśram
Nowy świat

*

Chronologia
Podziękowania
Bibliografia
Źródła
Mapy

Wszystkie postaci, wizje, marzenia i sny przedstawione w tej opowieści są prawdziwe.

***

Pierwszy raz o Auroville usłyszałam przypadkiem, w 2009 roku, kiedy podróżowałam przez południe Indii. W przewodniku przeczytałam, że obok Pondicherry, dawnej francuskiej kolonii, leży miasto, w którym ludzie z całego świata próbują zbudować społeczeństwo bez pieniędzy, bez własności prywatnej, bez instytucji, bez religii i bez podziałów. Każdy jest zaproszony.
Skorzystałam z zaproszenia. Zapisałam się na wolontariat, na pustyni sadziłam drzewa. Po tygodniu chciałam uciec. Gdziekolwiek się ruszyłam, patrzyły na mnie ze zdjęć oczy kobiety, którą aurovillanie nazywali Matką. Kojarzyły mi się z oczami wodza, który ma monopol na prawdę. Wszyscy cytowali słowa jakiegoś guru, który podobno w Indiach jest sławny, bo walczył o niepodległość, jeszcze zanim pojawił się Gandhi, ale po pobycie w więzieniu zdecydował, że zamiast wyzwalać Indie, woli duchowo przemieniać świat. Ale ja o żadnym Śri Aurobindo wcześniej nie słyszałam.
Aurovillanie nie mieli czasu na rozmowę, zbyt zajęci swoją misją. Dni spędzałam z innymi wolontariuszami. W drodze nad morze mijaliśmy indyjskie wioski, w których kozy, psy i dzieci bawiły się w ściekach, a kobiety myły pod publicznymi kranami, osłaniając nagie ciała kawałkiem sari.
Nad daktylowym koktajlem Francuzka z wadą serca, której ojciec nie wypuszczał z domu, dopóki nie skończyła osiemnastki, powiedziała mi, że chce dołączyć do Auroville. Spytałam dlaczego. Kiedy z rozmarzonymi oczami stwierdziła, że to jedyne miejsce na ziemi, w którym może być lepszym człowiekiem, nie wytrzymałam.
Czy naprawdę lepszym człowiekiem można być tylko tutaj? Czy nie ma tu podziałów ani rasizmu? Czy naprawdę do Auroville zaproszony jest każdy? Dlaczego za koktajl płacimy rupiami, skoro pieniądze miały stracić wartość? Czy oni nie słyszeli o komunizmie, w którym się wychowałam? Czy nie wiedzą, dokąd prowadzi wiara w utopię?
Poziom naiwności i ślepego idealizmu stał się nie do zniesienia. Wyjechałam.
Osiem lat później wróciłam, żeby dowiedzieć się, przed czym tak naprawdę uciekłam.

I
MARZENIE

Dla tych, których zadowala świat w obecnej postaci, Auroville nie ma racji bytu.
(Matka, 1966)

PROLOG

Biały wilk czaił się w cieniu, Auroson czuł jego obecność. Kiedy zwierzę zaczęło biec, ruszył jego śladem. Wydawało mu się, że między drzewami miga jasne futro. Drapieżnik nie uciekał, ale zachowywał odstęp. Minęła chwila, zanim Auroson zrozumiał, że kręcą się w kółko. Kolejne okrążenie. Jeszcze jedno. Przyspieszyli. Czwarte. Siódme. Dziesiąte. On goni wilka czy wilk goni jego?
Koło robiło się coraz mniejsze, miało najwyżej trzy metry średnicy, ale Auroson ciągle nie widział zwierzęcia. Tylko przeczuwał, że ono tam jest. W środku kręgu dostrzegł otwór. Kółko z kropką w centrum? Symbol słońca. Ale też domu. Ciemne, wąskie przejście. Poczuł chłód na karku, już był w środku. Czuł, że się dusi. W tym czarnym przejściu kryły się jego największe lęki. Jakbym rodził się jeszcze raz, na nowo. To jest nie do zniesienia.
Myślał, że wreszcie odważy się przejść na drugą stronę. Ale zwyciężył strach.
Auroson otworzył oczy. Rozmasował skronie i pionową zmarszczkę nad orlim nosem. Rozprostował nogi, stopami dotknął brzegu wanny. Ciepła woda koiła ból w kolanie. Od operacji nie minął nawet tydzień.
Wilk go rozczarował. Chciał spotkać orła i razem z nim oderwać się od ziemi. Ciemne przejście i powtórne, nieudane, narodziny? Choć zaskoczyło go, z jaką łatwością podświadomość tworzyła precyzyjne obrazy i symbole, to przecież nie tego szukał.
Może za drugim razem się uda? Zanurzył się głębiej w ciepłej wodzie i zamknął oczy.

DIDASKALIA

W Indiach wierzy się w to, że życie liczone jest nie w latach, tygodniach, dniach i sekundach, ale w oddechach. Każdemu z nas przypisana jest konkretna liczba.
W Indiach wierzy się w to, że dźwięk podtrzymuje świat.
W Indiach wierzy się, że powtarzanie mantr, nawet i sto milionów razy (a to zajmuje przynajmniej dwadzieścia dni), coś w człowieku zmienia.
W Indiach wierzy się, że świat nie ma początku ani końca – jest wiecznym powtarzaniem różnych początków i różnych końców.
W Indiach wierzy się w reinkarnację.
Nawet więcej. W Indiach wierzy się w to, że dusze są starsze i młodsze. Bliższe i dalsze oświecenia.
Wierzy się również w to, że dusza sama wybiera rodzinę, która pomoże jej wypełnić powołanie. Jeszcze przed narodzinami planuje wydarzenia, które ją rozwiną. A potem przychodzi na świat i o wszystkim zapomina. Jest głucha i ślepa, wydaje jej się, że błądzi po omacku. Nie widzi przed sobą żadnej drogi. Ale to nie znaczy, że drogi nie ma.
W Indiach wierzy się w to, że droga jest.
W Indiach wierzy się, że niekoniecznie trzeba wierzyć zmysłom.
W Indiach wierzy się w to, że guru może być bogiem.
W Indiach wierzy się w to, że bogów są trzydzieści trzy miliony, i że bóg jest jeden. Nazywa się Pradźapati, którego imię brzmi „Ka”. Ka, czyli Kto.
W Indiach powątpiewa się od początków czasu. Choć ci, którzy mogli, powątpiewali jeszcze przed początkiem.
W Indiach wierzy się w to, że życie żyje się po to, żeby zrozumieć.
W Indiach wierzy się również w to, że na pustyni można zbudować utopię chronioną przez rząd.
I nikogo tu nie obchodzi, w co wierzą inni. Przecież każda dusza ma swoją drogę.

MIEJSCE

Kiedyś rósł tutaj gęsty tropikalny las. Pod wysokimi drzewami, które nigdy nie traciły liści, mieszkały cyjony rude, wargacze i kanczyle. Władające tą ziemią tamilskie dynastie wywodziły się z Drawidów, o których pochodzeniu niewiele wiadomo. Może od zawsze mieszkali na półwyspie odgrodzonym od reszty świata Himalajami, a może przyszli tu z Iranu. Może już pięć tysięcy lat temu budowali potęgę doliny Indusu z ceglanymi domami, siecią wodociągów, wizerunkami Bogini Matki i rogatego boga z Harappy. Może pokonała ich dwustuletnia susza, a może konnymi rydwanami rozgonili ich Ariowie – czciciele ognia. Drawidowie wycofali się na południe Indii budować nowy świat. To od nich wywodzą się Keralczycy, Telugowie i Tamilowie.
Ci ostatni zamieszkali w krainie wzdłuż wschodniego wybrzeża Indii, gdzie w cieniu gęstego lasu przechadzały się niedźwiedzie i tygrysy. Tamilskie imperia były potężne i bogate. Szlachetne kamienie i szklane paciorki wymieniali z Rzymianami na stągwie wina, dzbany oliwy i amfory pełne bezcennego garum. Wyprawiali się przez morze, bili z indonezyjskimi piratami, podbijali Birmę. Organizowali ekspedycje do delty Gangesu, w swych pałacach gościli ambasadorów z Chin. Młodzi chłopcy dowodzili swojej siły w walce z bykiem. Kto ujarzmił zwierzę, obejmując je za rogi, ten zdobywał szansę na względy pięknych panien. Zanim tamilscy wojownicy wyruszyli na bitwę, włócznie zdobili pawimi piórami. Poeci rozwijali kunszt w na półlegendarnych akademiach literatury – siangam. W pierwszej z nich, która istniała trzy tysiące siedemset lat, zasiadali bogowie. W drugiej, przez tysiąc osiemset lat, określono zasady gramatyki jednego z najstarszych języków świata. W trzeciej poeci stworzyli Osiem zbiorów, kanon tamilskiej literatury. Zjeżdżali z całej krainy, by na festiwalach sławić i życie wsi, i wielkie wojny panów. Opiewali upierścienione palce kobiet, które cięły liście drzewa bananowego, by służyły za talerze. Opiewali dni świąteczne, gdy mężowie kąpali się w przejrzystym morzu, a żony w cieniu lasów piły sok orzechów kokosowych. Przypominali momenty głodu, gdy wysychały kobiece piersi, a palenisko porastał mech. Specjalnie dla poetów na polu bitwy cieśle wznosili drewniane wieże, by mogli obserwować starcia łuczników i pojedynki słoni. Opiewali też swoich bogów, których czcili żarliwie i z miłością. Rzemieślnicy odlewali z brązu rzeźby Śiwy, najpiękniejsze na całym kontynencie, jeśli nie na całym świecie. Młody bóg z czterema ramionami, otoczony płomienną aureolą, tańcząc, pokonuje demona. Stopami uderza w ziemię i unicestwia świat – który teraz może narodzić się na nowo.
Codziennie, jeszcze przed wschodem słońca, przed progiem domu kobiety ryżową mąką rysowały kolamy – proste gwiazdy, kwieciste ornamenty, skomplikowane labirynty – wzory chroniące od zła. Do wieczora kolamy znikały – zjedzone przez mrówki i ptaki, rozniesione stopami przechodniów, rozwiane wiatrem.
Kiedy skończył się czas tamilskich dynastii, na ich ziemiach pojawili się Brytyjczycy, Holendrzy, Portugalczycy, Duńczycy i Francuzi. Każdy brał, co chciał. Ten kawałek ziemi, tamten posążki z brązu, inny egzotyczne drewno. Walczyli między sobą, budowali forty i forty niszczyli. W końcu ustalili strefy wpływów. Francuzom przypadło miasto Pondicherry, Brytyjczykom reszta.

*

W drugiej połowie XX wieku, gdy Indie stały się Indiami (Brytyjczycy wyjechali w czterdziestym siódmym, Francuzi w pięćdziesiątym czwartym), dziesięć kilometrów na północ od Pondicherry nie było już lasu ani zwierząt. Żadnych wiecznie zielonych mahoniowców, żadnych salowców z wonną żywicą, żadnych rudych lisopsów ani skocznych kanczyli. Ziemię ogołocono do czerwoności. Została pustynia z przesuszonymi krzakami. Kilka młodych banianów, trochę palm, zagajnik drzew mango, płaskowyż z widokiem na morze – jeśli tylko nie przesłaniał go wzniecany wiatrem kurz. Dwa razy do roku, kiedy monsun zmieniał czerwoną pustynię w rzekę, woda w Zatoce Bengalskiej nabierała krwistego koloru. Deszcz zostawiał po sobie głębokie jary i wąwozy.
Nie prowadziły tutaj żadne drogi. Jakby od najbliższego miasta pustyni nie dzieliło dziesięć kilometrów, lecz kilkaset lat. Dawna świetność została tylko w nazwach wiosek. Irumbai – dom dwóch bogiń. Kottakarai – krawędź fortu. Kuilapalayam – wieś śpiewających ptaków – kukieli. Edayanchavadi – schronienie pasterzy krów. Allankupam – piękne miejsce wśród fal.
Na jałowej ziemi żyło może dwadzieścia tysięcy ludzi. Mieszkali w chatach z błota i liści palmowych, w których lęgły się węże, skorpiony i pucci – najróżniejsze robaki. Po wodę musieli chodzić do studni odległej o kilka kilometrów. Kobiety z dzbanami na głowach biegały boso – od cienia do cienia. Jeśli w ogóle wychodziły, bo czasem w domu, w którym mieszkały matki, babki i córki, było tylko jedno sari. Mężczyźni – ciemni i żylaści, z przepaską na biodrach – próbowali obłaskawić czerwoną ziemię. Pieniędzy starczało im na jeden siew rocznie. Jeśli deszcz przyszedł za wcześnie – tracili plony. Jeśli deszcz przyszedł za późno – tracili plony.
Wieczorami gromadzili się pod drzewem banianu, zapalali gałązki miodli indyjskiej – jej dym odganiał komary – i językiem, który ma ponad dwa tysiące lat, opowiadali historię siddhy Kaduvelego, mędrca, który zapomniał, że każdy z nas nosi w sobie ogień. Tak głęboko pogrążył się w medytacji, że ściągnął na świat suszę. Tygodniami siedział nieruchomo pod świętym drzewem figowca, aż obrosło go mrowisko. Wystawała z niego tylko głowa i dłonie, w które czasami spadał pożółkły liść. Kaduveli bezwiednie wkładał go sobie do ust. Zauważyła to piękna Valli, tancerka zaślubiona Śiwie. Wróciła do domu i usmażyła apalam – cienkie jak papier podpłomyki. Kładła po jednym na dłoni medytującego mędrca tak długo, aż wrócił mu smak do życia.
Gdy Kaduveli przerwał medytację, na przesuszoną krainę spadł deszcz. Z tej okazji król Edayanchavadi urządził wielką pudźę, podczas której piękna Valli tańcem opowiadała historię innego tańca, którym Śiwa tworzy świat na nowo. Dziewczyna nie zauważyła, że poluzował się jej zawiązany na kostce rzemyk z dzwonkami. Z brzękiem potoczył się w stronę króla i dworzan. Przystanęła. Pół sekundy wahania próbowała odkupić, mocniej uderzając stopami o ziemię, szybciej wirując. Ale na kostce nie było już dzwonków, rytm był nierówny, kroki niepewne. A przecież gdy tworzy się świat, nie może zabraknąć pewności. To dlatego Kaduveli schylił się po leżącą u stóp króla bransoletę i podszedł do Valli. Choć ze świątynną dziewczyną w ciemności każdy może robić, co chce, to nie wolno dotknąć jej publicznie. Dworzanie widzieli starca klęczącego przed młodą tancerką. Widzieli, jak błaga ją, by mógł jej dotknąć i przyczepić do kostki bransoletę. Serca patrzących wypełniła pogarda, bo nie widzieli tego, co widział Kaduveli. Skóra Valli nie była już śniada, tylko pokryta popiołem. Jej włosy nie błyszczały olejem – były kudłami spiętymi półksiężycem. Jej szyja była przepalona, z ramion zwisały czaszki, w jednej z czterech rąk dzierżyła trójząb. To sam Śiwa tańczył przed zgromadzonymi. Ale oni wybuchnęli śmiechem.
Urażony mędrzec poderwał się na nogi, odwrócił do króla i przywołał Śiwę, by świadczył o jego niewinności. Gdy tylko padły ostatnie słowa, ukryty w najświętszym miejscu świątyni lingam Śiwy eksplodował kamiennym deszczem. Kaduveli krzyczał: – Tam, gdzie spadną kamienie, tam umrą drzewa! Dokąd dotrze ostatni okruch, tam będzie pustynia!
Kamienne odpryski spadały na mahoniowce i pola prosa. Drzewa, krzaki, zboże, nawet trawy zamieniały się w słomę. Ziemia pękała, odsłaniając czerwone wnętrze. Król przeląkł się. Błagał Kaduvelego o wybaczenie. Ale raz rzuconej klątwy nie można cofnąć. Siddha spojrzał na klęczącego króla i wypowiedział cicho te słowa: – Kiedyś z odległych krain przybędą tu obcy ludzie. Wtedy ziemia znowu stanie się żyzna. Las powróci.

CZAS

Rok 1968 zaczął się w poniedziałek i nie był dla Ziemi łaskawy. W Wietnamie nie kończyła się wojna. Cywile płonęli oblepieni napalmem, mnisi płonęli oblani benzyną, a żołnierze ginęli rozerwani miną albo trafieni rakietą. Zostawały po nich tylko buty. Zaczęła się ofensywa Tet. W świętującym Nowy Rok Sajgonie wystrzały mylono z petardami. W ciągu dziesięciu tygodni zginęło ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
W Memphis ubrany w grafitowy garnitur James Earl Ray wystrzelił z okna wynajętego pokoju jedną kulę w stronę stojącego na motelowym tarasie Martina Luthera Kinga. Trafił. W Los Angeles niepozorny Sirhan Bishara Sirhan w hotelowej kuchni oddał dwa strzały w stronę Roberta F. Kennedy’ego, który właśnie wygrał stanowe prawybory. Od senatora dzielił go niecały metr. Nie mógł nie trafić.
W Orangeburgu policja otworzyła ogień do dwustu studentów sprzeciwiających się segregacji rasowej. W Chicago, gdy protestujący zaczęli wybijać szyby i podpalać budynki, wprowadzono godzinę policyjną. Kilka miesięcy później protesty się powtórzyły, policja biła kolbami obserwujących je reporterów i lekarzy. W Nowym Jorku studenci przejęli kampus Columbii. Protestowało Baltimore, protestowało Detroit, protestowały Pittsburgh i Waszyngton. Czarna siła, biali studenci, rozwalone krawężniki, płonące karty powołań. Ludzie na ulicach Warszawy, ludzie na ulicach Londynu, ludzie na ulicach Berlina. W Paryżu studenci wyrywali płyty chodnikowe, krzyczeli: „Bądźmy realistami; żądajmy tego, co niemożliwe!”, na murach pisali: „Zabrania się zabraniać” i uciekali przed gazem łzawiącym. W Chinach uciekali przed Czerwoną Gwardią, w Pradze przed czołgami. W Biafrze nikt nie uciekał, gdzie by ich zaniosły te patykowate nogi. Jedni mówią, że z głodu zmarło pięćset tysięcy, inni, że dwa miliony. W Meksyku nie mogli uciekać, ulice naokoło placu Tlatelolco zablokowało wojsko. Zginęło ponad trzystu studentów protestujących przeciwko rządowi. Dziesięć dni później prezydent kraju wypuścił w niebo białe gołębie – rozpoczął Dziewiętnaste Letnie Igrzyska Olimpijskie.
To w lipcu tego roku w Hongkongu odnotowano pierwszy przypadek grypy H3N2. Najprawdopodobniej wirus dotarł tam z Chin. We wrześniu był już w Europie, w grudniu w Stanach i Japonii. W ciągu roku na grypę hongkońską umarło co najmniej milion osób.
W 1968, Roku Małpy, wojna toczyła się na wszystkich frontach. Wystarczyło dodać -izm, żeby powstało wyznanie, za które warto umierać. Kapitalizm, liberalizm, komunizm, marksizm, trockizm, maoizm, guevaryzm, anarchizm, egzystencjalizm, strukturalizm, nacjonalizm. Ludzie gubili się w liniach podziałów. Ale jedno było pewne: wojna trwa.
Pochłonięci liczeniem ofiar mogli nie zauważyć skromnej ceremonii na południu Indii. Na skrawku pustyni w Tamilnadu, niedaleko byłej francuskiej kolonii Pondicherry, 28 lutego 1968 roku zebrało się pięć tysięcy osób, choć niektórzy mówią nawet o dwudziestu tysiącach. Patrzyli, jak rodzi się miasto, którego potrzebuje świat.

 
Wesprzyj nas