“Powietrze, którym oddychasz” to błyskotliwa powieść o prawdziwej kobiecej przyjaźni, zazdrości i stracie. Zanurz się w rytmie samby i daj porwać szalonemu Rio de Janeiro lat 30. XX wieku.


Powietrze, którym oddychaszDziewięcioletnia Dores pracuje na farmie trzciny cukrowej w sercu Brazylii. Osierocona, uboga i poniżana, pewnego dnia poznaje Graçę, córkę właścicieli majątku, w którym dorasta. Nowa znajomość całkiem odmienia jej życie i pozwala doświadczyć rzeczy, o których nigdy nawet nie marzyła.

Urodzone w całkiem różnych środowiskach Dores i Graça szybko nawiązują relację, w której z początku niewinne dziecięce psoty przechodzą w głęboką zażyłość podsycaną miłością, sławą i uwielbieniem dla muzyki.

“Powietrze, którym oddychasz” to liryczna podróż przez biedne zakątki Brazylii aż do hałaśliwych ulic słynnej dzielnicy Lapa w Rio de Janeiro i tętniącego życiem Hollywood. To też historia, w której dwie przyjaciółki wbrew wszelkim przeciwnościom odnoszą sukces, nie godząc się na to, by wieść spokojne życie u boku bogatego męża lub w zakonie.

Historia wciągająca jak baśń, pełna wyrazistych, głębokich postaci, z którymi zechcesz pozostać na dłużej.

***

Wszyscy nie doceniamy tego,
Co przychodzi nam zbyt łatwo.
Dlatego nie zgodzę się na rozstanie –
Bo zawsze jesteś dla mnie wyzwaniem.
Oto moja przysięga wierności, oto wszystko, w co wierzę:
Dla ciebie będę niewidoczna.
Będę powietrzem, którym
oddychasz.

Fragment książki

Frances de Pontes Peebles – brazylijska pisarka, absolwentka uniwersytetu w Austin i Iowa Writers’ Workshop. Jej bestsellerowa powieść “Szwaczka” została przetłumaczona na dziewięć języków i zdobyła Elle Grand Prix, Friends of American Writers Award, James Michener-Copernicus Society of America Fellowship oraz stypendium brazylijskiego Instituto Sacatar.

Frances de Pontes Peebles
Powietrze, którym oddychasz
Przekład: Michał Ronikier
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 20 maja 2020
 
 

Powietrze, którym oddychasz


BEZ ŻALU, BEZ EUFORII

Szczęście nie jest punktem docelowym. Jest dawno ukrytym skarbem, zaznaczonym na mapie literą X. Nie jest nagrodą, jaką otrzymuje się po latach sumiennej służby. Szczęście jest czymś w rodzaju pobytu w łonie matki – czujemy błogie ciepło i mamy poczucie bezpieczeństwa, ale nie mamy pojęcia, kiedy i dlaczego ten stan dobiegnie końca. W ciągu tych miesięcy zawrotnego sukcesu po rewii rozgłośni Mayrink żyliśmy z dnia na dzień, oszołomieni naszym szczęściem. Byliśmy przekonani, że przekształciliśmy się w grupę wybitnych artystów, nie przestając być tym samym małym zespołem grającym sambę. Wierzyliśmy, że będziemy w stanie się odizolować od plagiatorów, zbyt natrętnych fanów oraz szukających łatwego poklasku klezmerów i nadal mieć po prostu siebie samych i naszą muzykę. Potem sytuacja zaczęła się zmieniać.
Jestem jedynym pozostałym przy życiu członkiem zespołu Blue Moon. Jako ostatnia przedstawicielka gatunku przeżywam chwile samotności, ale korzystam również z pewnych przywilejów. Tylko ja mogę teraz opowiedzieć naszą historię. A według mojej wersji wydarzeń nasze naiwne szczęście zaczęło uciekać wraz z pojawieniem się Senhora Pimentela.
– Czego on chce? – zapytałam Graçę, kiedy jej ojciec przebywał w Rio już od kilku dni i dzielił pokój z Viniciusem, bo mężczyzn nie przyjmowano do naszego pensjonatu.
– Jakie to ma znaczenie? – odparła, wzruszając ramionami.
– Dla ciebie powinno mieć. On może w każdej chwili wezwać policję, zaciągnąć cię z powrotem do Riacho Doce i zmusić do małżeństwa. Wygląda na człowieka, któremu przydałby się bogaty zięć.
– Riacho Doce już nie ma – oznajmiła obojętnym tonem Graça. – Majątek przejęli bankierzy. Robotnicy odeszli. Nie może mnie zmusić do powrotu, bo nie mam dokąd wracać.
Jej słowa zabolały mnie tak bardzo jak policzek. Riacho Doce – rozległe pola, baraki robotników, w których się urodziłam i w których umarła moja matka, Duży Dom, gdzie pracowałam, obserwowałam otoczenie i słuchałam muzyki. Klasa, w której dowiedziałam się, co to słowa i rymy. Wąski korytarz, w którym Graça uszczypnęła mnie podczas naszego pierwszego spotkania, a ja uderzyłam ją w twarz. Wszystko zniknęło. Nie wiedziałam, czy cukrownia i budynki mają zostać wyburzone, ale w mojej wyobraźni to się już stało i napełniło moje serce straszliwym smutkiem, zmieszanym z zażenowaniem. Jak mogłam być tak głupia, żeby pokochać coś, co nigdy nie było moje! Żeby mieć żal do plantacji o to, że pozwoliła się sprzedać i przysłała nam to, co w niej było najgorsze – Senhora Pimentela. Ten człowiek wdarł się do dzielnicy Lapa, naszego nowego domu, w którym zdołałyśmy się odrodzić, i przypominał nam swoją obecnością o tym, że byłyśmy kiedyś młodymi dziewczętami pozbawionymi prawa do decydowania o swoim losie.
– Więc on tu zostanie na zawsze? – spytałam, a Graça uśmiechnęła się z takim zadowoleniem, jakby zjadła przed chwilą dziesięciodaniowy posiłek.
– Myślał, że mnie nie potrzebuje, ale teraz jestem wszystkim, co ma. Teraz zobaczy, że wcale nie potrzebuję męża, żeby stać się osobą szanowaną. Zobaczy, że naprawdę jestem coś warta.

Podczas naszych występów w Urca sterczał za kulisami, przedstawiając się wszystkim kelnerom, oświetlaczom i inspicjentom jako „ojciec Sofii Salvador”. Doprowadził do tego, że pracownicy kasyna zaczęli go w końcu nazywać „Senhor Salvador”. Po występie wdzierał się do garderoby córki, by ignorując wszystkich obecnych, wychwalać jej urodę, talent i urok osobisty. Kiedy był na tyle trzeźwy, by siedzieć na naszych nocnych próbach, łamał wszystkie niepisane zasady: gadał podczas piosenek, przerywał nasze rozmowy, by poprzeć opinię córki na temat tej czy innej melodii, i hałaśliwie bił brawo po jej występach.
Zasypywana ciągłymi pochwałami Graça złagodziła swój stosunek do ojca, ale nie do końca dała się przekonać. On zaś, choć bardzo się starał, nie potrafił przywyknąć do naszego cygańskiego życia i zawsze dźwigał ciężar swego rozczarowania. Kiedy musiał zjeść talerz ryżu z fasolą, jego twarz zawsze ciemniała. Kiedy musiał zostawać na zapleczu, bo nie miał smokingu, więc nie mógł błyszczeć towarzysko w salach kasyna, robił się posępny i drażliwy. A kiedy po raz pierwszy ujrzał nasz pensjonat, nie potrafił ukryć obrzydzenia.
– Naprawdę tu mieszkacie? – spytał, gapiąc się na budynek.
– A czego się spodziewałeś? – odwarknęła Graça. – Pałacu Catete?
Senhor Pimentel poczerwieniał. W dawnych czasach pewnie ukarałby córkę za to, że odezwała się do niego w taki sposób, a ona zdawała sobie z tego sprawę. Uniosła wyzywająco głowę, przygotowując się na ostrą reprymendę, ale jej nie usłyszała. Senhor Pimentel był zbyt sprytny, by narażać się na gniew jedynej osoby, która mogła smarować masłem jego chleb.
– Czegoś bardziej… przytulnego – odparł. – Jakiegoś hotelu, w którym nie musiałabyś się stykać z fabrycznymi robotnikami.
– Mamy własną łazienkę – oznajmiła Graça, wyraźnie zażenowana.
– Oczywiście, oczywiście – mruknął, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Ale przecież ty zasługujesz na pałac za tę ciężką pracę! Występujesz podczas weekendów w ekskluzywnym kasynie. Ten Rolla staje się dzięki tobie bogatym człowiekiem! Napełniasz kieszenie właścicielom firmy płytowej. I co z tego masz?
Graça przechyliła głowę, zastanawiając się nad jego pytaniem.
– Kupujemy jej wszystkie kostiumy – wtrąciłam się do rozmowy. – Co tydzień jest inaczej ubrana. I dzielimy się uczciwie dochodami z członkami zespołu.
– Oraz z Madame L. – z goryczą mruknęła Graça.
– Kim ona jest? – spytał jej ojciec.
– Naszym wspólnikiem – odparłam.
– Ona robi świetny interes! I co daje wam w zamian?
– Pomaga nam, kiedy tego potrzebujemy.
– No cóż, wygląda na to, że istotnie potrzebujecie wsparcia – oznajmił Senhor Pimentel, ponownie zerkając na nasz budynek.
Tego ranka, kiedy ułożyłyśmy się do snu po całej nocy występów, Graça odwróciła się do mnie plecami i zaczęła szlochać. Gdy położyłam rękę na jej ramieniu, brutalnie strąciła ją łokciem.
– Rozbierają wszystkie domy wzdłuż Copacabany i budują tam apartamentowce z windami i kanalizacją! – wykrztusiła przez łzy. – Dlaczego nie możemy tam zamieszkać?
– Kiedyś tak zrobimy.
– Kiedyś… Nie wiem, czy tego dożyję.
– Śpiewasz co wieczór. Codziennie można cię usłyszeć w radio. Każda dziewczyna w mieście próbuje cię naśladować. Czy nie tego właśnie chciałaś?
Graça odwróciła się do mnie, trącając mnie kolanami.
– Niedawno skończyłam dwadzieścia lat, a już teraz jestem jedną z najstarszych wykonawczyń samby. To prawda, że występuję w Urca i nagrywam płyty, ale te wszystkie młode dziwki, Aracy i takie jak ona, szybko mnie doganiają. Gdy tylko zmieniam fryzurę lub kostium, zaczynają mnie małpować. Cały czas walczę o to, żeby je wyprzedzać, choćby o krok, a to odbiera mi siły. Śpiewam o wiele lepiej niż one, ale to nie ma znaczenia. Za jakiś czas słuchacze się mną znudzą. Zawsze tak się dzieje. I co będzie wtedy? Co mi zostanie? Wynajęty pokój i kilka starych kostiumów?
– Będziesz miała mnie – wyszeptałam. – I zespół.
– Ci chłopcy porzucą mnie, gdy tylko trafi im się coś lepszego – powiedziała Graça, patrząc w sufit. – To samo zrobi Vinicius. On kłamie, mówiąc, że nie zależy mu na występach, tylko na jakości muzyki. Ale mówi to wyłącznie dlatego, że tak musi mówić muzyk grający sambę. Człowiek samby nie powinien mieć żadnych ambicji. Ale ja wiem, że on lubi grać dla tych tłumów słuchaczy. Czuję to, kiedy jesteśmy na scenie. To przypomina iskrę elektryczną. Kiedy oboje z Viniciusem stoimy na scenie, mamy wrażenie, że przeżywamy piękny sen. A ja marzę o tym, żeby się z niego nigdy nie obudzić.
– Więc czego chcesz? – spytałam szeptem. – Być z nim na scenie do końca świata?
Graça ciężko westchnęła.
– Chcę, żebyśmy nie musieli walczyć o te ochłapy, o które się biją wszystkie inne zespoły: o kilka kasyn czy parę żałosnych programów radiowych. Jestem pewna, że można osiągnąć coś więcej.
Miałam wrażenie, że poszewka kołdry jest szorstka jak papier ścierny. Odrzuciłam ją kopnięciem, odkrywając siebie i Graçę. Zdałam sobie sprawę, że od przyjazdu do dzielnicy Lapa byłyśmy obserwowane i oceniane przez otoczenie. Ale cały numer polegał na tym, że w ogóle tego nie odczuwałyśmy. Dopiero gdy pojawił się Senhor Pimentel, odniosłyśmy wrażenie, że nasze sukcesy są ciągle porównywane z naszymi niepowodzeniami. Obie uważałyśmy, że nasze życie jest magiczne i cudowne, ale kiedy widziałyśmy je oczami tego człowieka, wydawało nam się tak przyziemne i zbrukane, jakbyśmy dotarły do ziemi obiecanej, ale mogły ją oglądać tylko przez poplamioną odciskami palców szybę.

Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazku. A ja gotowa jestem twierdzić, że jego ojcem jest chęć zrobienia komuś na złość. Ileż pieśni, wierszy, pałaców, obrazów, książek czy przedsięwzięć było zemstą za obelgę, porzucenie, nieostrożne słowo? Twórczość jest formą rewanżu na niedowierzającym nam świecie.
Im wyraźniej Senhor Pimentel okazywał nam swoją dezaprobatę, im głośniej się skarżył na jedzenie, warunki mieszkaniowe i długie godziny pracy, im częściej wymawiał Viniciusowi (swemu niechętnemu współlokatorowi), że zespół Blue Moon wydziera Sofii Salvador część zarobków, tym więcej pisaliśmy piosenek. Każdego popołudnia oboje z Viniciusem chodziliśmy do kina, by oczyścić myśli, a potem wkradaliśmy się do jednego z naszych pokojów, by komponować muzykę. Mogliśmy wtedy zapomnieć choćby na chwilę o występach, pieniądzach i Senhorze Pimentel. Chyba oboje przekonaliśmy samych siebie, że izolując się od zewnętrznego świata, zawsze będziemy mogli zapewnić sobie nawzajem pociechę i oparcie. Ale świat zewnętrzny wdzierał się w nasze życie. To było nieuchronne.
Pewnego popołudnia, kiedy męczyliśmy się w moim pokoju ze szczególnie oporną piosenką, Vinicius odłożył nagle gitarę i spytał:
– O co chodzi?
– Tej piosenki nie da się skrócić do trzech minut.
– Więc będziemy ją grali tylko podczas sesji roda.
– Nie – powiedziałam, potrząsając głową. – Ona jest dobra. Nie chcę jej stracić. Przecież wykonując ją podczas roda, oddajemy ją komuś za darmo.
– Nagrywamy płyty, a ludzie ich słuchają – oznajmił Vinicius. – Przecież tego chciałaś.
– A wytwórnia Victor zgarnia pieniądze. Jak myślisz, ile oni zarabiają na Moim kundlu podczas każdego Karnawału?
– Tak już jest – mruknął, wzruszając ramionami.
– Ale tak być nie musi! Przecież te piosenki mogą być naszą własnością! Możemy sami nagrywać swoje płyty!
Vinicius wybuchnął śmiechem.
– Samba nie może być niczyją własnością. Ona jest jak ptak. Lata po dzielnicy Lapa… do diabła, może pewnego dnia oblecieć cały świat! Ona opowiada ludziom jakąś historię, naszą historię. Jeśli jest naprawdę dobra, trafia do ludzkich głów. Do ludzkiej pamięci, Dor! Czy możesz w to uwierzyć? Ona im przypomina dobre chwile albo złe chwile… kogoś, kogo kochali, albo własny dom. Na tym polega magia. Nikt nie może być jej właścicielem.
– No tak, ale nie możesz też jej zjeść. Ani się w nią ubrać. Ani w niej zamieszkać.
– Przecież nie głodujemy, Dor. A ja jestem zadowolony ze swego mieszkania.
– W którym masz przymusowego sublokatora.
– Ale przynajmniej Graça jest mi wdzięczna – odparł, potrząsając głową. – Odkąd on się wprowadził, nie doszło między nami do ani jednej kłótni.
– A ty uważasz, że to ci się opłaca?
– Jeśli będziemy cierpliwi, on się sam niedługo wykończy.
– Albo wykończy kogoś z nas.
Drzwi nagle się otwarły i stanęła w nich Graça. Miała na sobie kwiecistą suknię oraz beret.
– Nie wydaje mi się, żeby mój widok was ucieszył – mruknęła.
– Zrezygnowałaś z dzisiejszej lekcji? – spytałam.
– Papai mówi, że nie potrzebuję żadnych lekcji – odparła, zdejmując beret i poprawiając swoją krótką, bardzo jasną fryzurę. – Że mój głos już jest perfekcyjny. Dlaczego miałabym się uczyć od jakiejś modystki? Posuń się.
Trąciła biodrem Viniciusa, który siedział na krawędzi naszego łóżka, mając obok siebie gitarę. Zdążył ją podnieść, zanim Graça usiadła tuż przy nim, napierając na niego ramieniem.
– Wybaczcie, że przerywam waszą randkę.
– To nie jest randka – oznajmił z irytacją Vinicius. – Nie jesteśmy tu dla przyjemności.
– Więc wymykacie się codziennie po to, żeby znosić trudy życia? – spytała ze śmiechem, a on spojrzał na mnie z niepokojem.
– To poważna sprawa – wtrąciłam. – Staramy się pracować.
– No nie wiem, wyglądało raczej na to, że sobie gawędzicie.
– Mieliśmy akurat przerwę – wyjaśnił Vinicius. – Ale chyba nie będziemy już dziś więcej pracować. Trafiliśmy na ścianę.
– Pomogę wam się przez nią przebić! – zawołała Graça. – Dajcie mi posłuchać.
Oboje z Viniciusem wymieniliśmy znaczące spojrzenia, a ona nagle zesztywniała.
– Ja też miewam dobre pomysły – powiedziała. – Nie jesteście jedynymi ludźmi obdarzonymi przez Boga talentem. – Wyciągnęła nagle rękę i chwyciła leżący na moich kolanach notatnik. – Masz jeszcze ten stary notes? Pamiętam, że też chciałam taki dostać. Ale ty zawsze byłaś lepsza niż ja, a przynajmniej lepiej się uczyłaś. No to posłuchajmy, co wam się udało napisać.
Podała mi notatnik. Vinicius trzymał gitarę na kolanach, ale nie zaczął grać. A ja przerzucałam notes, usiłując znaleźć jakiś sens w słowach, które nagryzmoliłam w ciągu tego przedpołudnia.
Ileż razy wyobrażałam sobie obecność Graçy na naszych twórczych próbach. Miałam nadzieję, że usiądzie obok mnie i będzie zachwycona naszą współpracą. Po raz pierwszy zda sobie sprawę, że nie wszystko, co ważne, wydarza się wtedy, kiedy ona jest na scenie. Graça z mojej wyobraźni siedziała cicho, pogrążona w zachwycie. Natomiast prawdziwa Graça wciągała nas w swoją orbitę, zmuszając do zwracania uwagi na każde jej westchnienie, każde nieobecne spojrzenie, każdy ruch. Co chwilę zakładała nogę na nogę albo obgryzała paznokcie, zakłócając równowagę, której istnienia nie dostrzegaliśmy, dopóki nie zniknęła.
Przerzuciłam kilka kartek notatnika i odchrząknęłam.
– Byłam wczoraj wieczorem na plaży i myślałam o falach. Obserwowałam ich ruch. I pomyślałam, że można by napisać o parze ludzi, którzy poruszają się na piasku.
– Jak te fale – mruknęła Graça, a Vinicius wyraźnie się rozjaśnił.
– Zgoda. Dor myślała, że moglibyśmy wykorzystać ten sam rytm, powtarzający się, coraz głośniejszy szum, a ta para mogłaby splatać się ze sobą…
– Coraz mocniej! – przerwała mu Graça. – Aż w końcu przestałaby być parą, a stała się…
– Falą – szepnął Vinicius, obserwując jej reakcję.
Oboje patrzyli na siebie odrobinę zbyt długo. Tak długo, jakby łączył ich jakiś ważny sekret.
– Cenzorzy nigdy tego nie puszczą – oznajmiłam, zamykając z głośnym trzaskiem notatnik.
– Pieprzyć cenzorów! – warknęła Graça. – Mnie się to podoba. Wszystko inne nie ma znaczenia.
– To nie jest wisząca na wystawie sukienka – powiedziałam stanowczym tonem. – Twój zachwyt niewiele tej piosence pomoże. My próbujemy ją zrozumieć, przekonać się, co z nią można zrobić.
Graça pobladła. Jej oczy były tak szeroko otwarte i szkliste jak w tym dniu, w którym wymierzyłam jej policzek na korytarzu Dużego Domu. A ja czułam tę samą satysfakcję i ten sam lęk.
– Chyba zapomniałam, gdzie jest moje miejsce – wykrztusiła w końcu. – Wy oboje macie talent, a ja móżdżek śpiewającego ptaka. Tak było zawsze, prawda, Dor? – spytała, wskazując ruchem głowy mój notatnik. – Nawet Mamae wiedziała, że ty jesteś bystra, a ja nie.
– Bystrość nie ma tu nic do rzeczy – łagodnym tonem oznajmił Vinicius. – Miejsce na środku sceny jest zarezerwowane dla ciebie. Ale kiedy my piszemy, w centrum uwagi musi być piosenka. My musimy stać się niewidzialni. Robimy to, co najlepiej służy muzyce, a nie nam. Oboje z Dor umiemy stać się niewidzialni. Pozwól nam odwalić brudną robotę, a potem, podczas roda, zaśpiewaj tę piosenkę razem z chłopcami i nadaj jej ostateczny kształt.
Graça wstała. Jej zaciśnięte usta tworzyły cienką, prostą linię.
– Odpuszczę sobie dzisiejszą próbę.
– Nie możesz tego zrobić! – zawołałam.
– Dlaczego nie mogę? Wam dwojgu i tak nie jestem potrzebna. Poza tym muszę zawieźć Papai do Ipanemy, bo w firmie Duartes mają zdjąć miarę na jego nowe ubranie.
– W środku nocy? – spytał Vinicius.
– Pracownia będzie otwarta dłużej, specjalnie dla Sofii Salvador.
– U tych krawców szyje sobie ubrania Gegê – oznajmiłam. – Skąd weźmiesz na to pieniądze?
– Papai nie może się ubierać jak łachmaniarz – powiedziała Graça z uśmiechem – bo wszyscy pomyślą, że jestem bardzo niedobrą córką.
– Tutaj nie jesteś niczyją córką – przypomniałam jej. – Właśnie dlatego uciekłyśmy.
– Uciekłyśmy po to, żeby śpiewać na scenie. Więc będę się trzymać świateł rampy, bo tam jest moje miejsce. A wy, jako para geniuszy, możecie sobie pisać, co chcecie, dla własnej przyjemności. Mnie to wcale nie bawi.

 
Wesprzyj nas