Pełna przygód opowieść o podróży podporządkowanej jednemu celowi – ratunkowi porzuconych książek w jidysz. „Największa kulturalna akcja ratownicza w żydowskiej historii” dała oszałamiające rezultaty – ponad milion ocalonych publikacji.


Przechytrzyć historięJako 24-letni student Aaron Lansky postanowił podjąć próbę ocalenia porzuconych książek w jidysz, zanim będzie za późno.

Dzisiaj, ponad milion książek później, może się on pochwalić nadzwyczajnym osiągnięciem, które nazwano „największą kulturalną akcją ratowniczą w żydowskiej historii”.

W książce „Przechytrzyć historię” Lansky opowiada o swoich przygodach i dzieli się z czytelnikiem wzruszającymi, a często rozśmieszającymi do łez historiami, które usłyszał, kiedy przemierzał Amerykę, podążając tropem książek.

Przedstawia oszałamiającą plejadę pisarzy i pokazuje, że kultura, która niemal całkowicie przepadła, może być mostem pomiędzy minionym światem a przyszłością; świadczy też o tym, że słowo pisane może zjednoczyć wszystkich, którzy wierzą w moc wielkiej literatury.

***

Wspaniała opowieść, pełna ekscytujących przygód i postaci równie niezapomnianych, jak bohaterowie Singera.
„New York Post”

Niesamowita… Inspirująca… Ważna.
„Library Journal”

Coś, co zaczęło się jako opowieść o donkiszotowskiej wyprawie, okazało się później romansem łotrzykowskim, powieścią detektywistyczną, ważną lekcją historii i wzruszającym przywołaniem minionego świata.
„The Boston Globe”

Raz na jakiś czas pojawia się książka niosąca niemal uniwersalny przekaz. Przechytrzyć historię jest taką właśnie książką.
„The Sunday Oregonian”

Literackie nagrody i wyróżnienia:
– Najlepsza książka według” „Library Journal”
– Massachusetts Book Award w dziedzinie literatury faktu
– ALA Notable Book – Nagroda American Library Association

Aaron Lansky jest założycielem i prezesem Yiddish Book Center (yiddishbookcenter.org) w Amherst w stanie Massachusetts. Otrzymał Nagrodę MacArthur Fellowship (nazywaną „grantem dla geniuszy”) za nadzwyczajny wkład w odrodzenie literatury żydowskiej w Stanach Zjednoczonych. Wraz z rodziną mieszka w zachodniej części stanu Massachusetts.

Aaron Lansky
Przechytrzyć historię
Niezwykłe przygody człowieka, który ocalił milion książek w jidysz
Przekład: Agnieszka Nowak-Młynikowska
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 18 maja 2020
 
 

Przechytrzyć historię


Przedmowa


Max Weinreich, najwybitniejszy badacz języka jidysz w swoim pokoleniu, wygłaszał wykład w Finlandii, gdy hitlerowskie Niemcy napadły na Polskę 1 września 1939 roku. Ten wykład ocalił mu życie. Nie mogąc wrócić do domu, do Wilna, wyjechał do Nowego Jorku, w którym otworzył swoje drzwi dla amerykańskich studentów. Tylko nieliczni skorzystali z jego zaproszenia. Chociaż wielu uważało jego wysiłki za beznadziejne, Weinreich nie ustawał. Kiedy jeden ze studentów zapytał go, dlaczego to robi, odparł po prostu: „Dlatego, że jidysz ma w sobie magię – przechytrzy historię”.
Rzeczywiście tak się stało. Niedawno spotkałem się pod jabłonią z grupą błyskotliwych studentów.
– Dlaczego interesuje was jidysz? – zapytałem.
Roześmiali się.
– Czy pan nie rozumie? – odpowiedziała pewna młoda kobieta, a słońce błysnęło w diamentowym kolczyku tkwiącym w jej pępku. – Jidysz jest dzisiaj trendy!
O tym, jak bardzo jest trendy, miałem okazję się przekonać w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. W 1980 roku w wieku dwudziestu czterech lat postanowiłem ocalić wszystkie książki w języku jidysz na świecie. W tamtych czasach badacze uważali, że pozostało zaledwie 70 000 tomów. Do tej pory moi współpracownicy i ja zebraliśmy ponad półtora miliona książek. Wiele z nich uratowaliśmy w ostatniej chwili ze strychów i piwnic, budynków przeznaczonych do rozbiórki i kontenerów na makulaturę. Większość przywódców żydowskich zbywała moje plany stwierdzeniem, że język jidysz jest martwy. Dzisiaj organizacja, którą założyłem, National Yiddish Book Center (Krajowe Centrum Książek w Jidysz), zrzesza trzydzieści pięć tysięcy członków, co czyni z niej jedną z największych organizacji promujących kulturę żydowską w Stanach Zjednoczonych.
Ta książka jest opowieścią przygodową – opowiada o tym, jak garstka młodych ludzi ocaliła książki w jidysz od zagłady. To także historia mówiących jidysz imigrantów, którzy byli właścicielami owych książek i którzy je czytali – opowieść o tym, jak sadzali nas przy swoich kuchennych stołach, częstowali herbatą i ciasteczkami i przekazywali nam swoje prywatne księgozbiory – tom po tomie. Te spotkania prawie zawsze były przesycone emocjami – ludzie płakali i otwierali przed nami swoje serca, często z nadzwyczajną, zdumiewającą wprost szczerością.
W tamtych czasach mieliśmy po dwadzieścia kilka lat. Jeździliśmy zdezelowanymi ciężarówkami, nosiliśmy bluzy i wytarte dżinsy. Mimo to ludzie, powodowani nadzieją lub desperacją, powierzali nam swoje yerushe, dziedzictwo – swoje książki i historie. Dla nas była to ogromna, czasem przytłaczająca odpowiedzialność. Jak mogliśmy się zaopiekować tyloma książkami, zapamiętać tak liczne opowieści, ocalić od zapomnienia tak bogatą historię?
Dziś mam czterdzieści dziewięć lat. Poza nielicznymi wyjątkami ludzie, którzy przed laty powierzyli mi swoje książki, już odeszli, a wraz z nimi zniknął ich świat. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, pomimo rosnącego zainteresowania badaczy i entuzjazmu młodych ludzi w głównym nurcie żydowskiego świata kultura jidysz nadal jest wymazywana, nasza historia – pisana na nowo, nasza wrażliwość – przeobrażana, a nasza tożsamość – przedefiniowywana. W miarę jak bledną wspomnie-nia, zgromadzone przez nas książki w coraz większym stopniu okazują się wszystkim, co pozostało. Pora więc opowiedzieć tę historię. Będzie to opowieść smutna, ale też zabawna. To najlepszy znany mi sposób, w jaki możemy się dowiedzieć, czego brakuje we współczesnym żydowskim życiu, i zacząć odzyskiwać to, co utraciliśmy.

Część pierwsza
NAUKA JIDYSZ

Rozdział 1
Kontener

Telefon zadzwonił o północy. Nie było w tym nic niezwykłego. Starsi Żydzi często czekali do godzin nocnych, w których obowiązywały niższe stawki, aby zatelefonować do mnie w sprawie swoich książek w języku jidysz. Tamtej nocy jednak dopiero co wróciłem z długiej wyprawy po kolejną partię książek, na zewnątrz padał śnieg, nasz dom był wyziębiony, telefon znajdował się w kuchni, a ja nie miałem zamia-ru wypełzać spod ciepłej kołdry, aby go odebrać.
– Drrryń, drrryń!
Moja dziewczyna, Laura Nelson, zakryła mi uszy.
– To może zaczekać – powiedziała uspokajająco.
Ale najwyraźniej nie mogło. Pięć, dziesięć, piętnaście sygnałów. Wreszcie mój współlokator, Scott Bolotin, zbiegł po schodach i podniósł słuchawkę. Trzydzieści sekund później łomotał w drzwi mojej sy-pialni.
– Aaron! Szybko! To do ciebie! Tym razem to chyba naprawdę coś ważnego!
Owinąłem się kołdrą i powlokłem do telefonu.
– Aaron, czy to ty? – od razu rozpoznałem głos w słuchawce. To była Sheva Zucker, młoda kobieta, która cztery lata wcześniej uczyła mnie jidysz na letnim kursie w Nowym Jorku.
– Przepraszam, że dzwonię tak późno – powiedziała – ale to bardzo pilne! W kontenerze na śmieci na Szesnastej Ulicy są tysiące książek w jidysz, a wygląda na to, że niedługo zacznie padać. Jak szybko możesz tu być?
Z Northampton w stanie Massachusetts, gdzie mieszkałem, do Nowego Jorku kursował tylko jeden pociąg na dobę. Na szczęście odjeżdżał o drugiej nad ranem. „Jeśli się pośpieszę, to mam szansę zdążyć” – pomyślałem. Zatelefonowałem do starego przyjaciela ze studiów, Rogera Mummerta, który mieszkał w Nowym Jorku, i zapowiedziałem, że będę u niego o 6.45. Laura wepchnęła śpiwór, rękawice robocze i bochenek chleba do mojego plecaka. Scott zrobił nalot na nasz bank żywności i opróżnił słoik tzedakah – nasz wspólny fundusz na cele dobroczynne, który przechowywaliśmy w zamrażalniku – po czym wręczył mi papierową torebkę zawierającą 60 dolarów w banknotach i monetach. Musiałem jeszcze tylko wykombinować, jak dotrzeć na od-daloną o dwanaście kilometrów stację kolejową.
Drogi były zbyt śliskie, bym mógł pojechać rowerem. Miejscowa firma taksówkowa była w nocy zamknięta.
– A co z twoim pickupem? – zapytał Scott.
Miał na myśli mojego forda, rocznik 1963 – pojazd w tak opłakanym stanie, tak przeżarty rdzą i pełen dziur, że od sześciu miesięcy (od czasu, gdy nie przeszedł kontroli technicznej) stał opuszczony pod sosną na podwórku. Nie było jednak innego wyjścia. Scott, Laura i ja wybiegliśmy na zewnątrz, aby go odśnieżyć. Włączyłem ssanie i przekręciłem kluczyk w stacyjce, a stary silnik zakaszlał i jakimś cudem ożył. Samochód przymarzł do podłoża, ale wspólnymi siłami zdo-łaliśmy go wypchnąć z kolein. Przykleiłem do przedniej szyby grudę śniegu zmieszanego z igłami sosnowymi, aby zakryć nieaktualną na-klejkę zaświadczającą o pozytywnym wyniku badania technicznego. Przyjechałem na stację z dziesięciominutowym zapasem.
„Szanowni państwo, jesteśmy na Pennsylvania Station w Nowym Jorku. Prosimy o zachowanie ostrożności przy wysiadaniu z pociągu. Pennnnnnn Station…”
Wyskoczyłem z wagonu i pobiegłem przed siebie, nim konduktor zdążył dokończyć. Na Ósmej Alei spojrzałem w górę i zauważyłem napis wyryty na budynku poczty po drugiej stronie ulicy: „Ani deszcz i śnieg, ani upał, ani ciemności nocy nie powstrzymają naszych kurierów przed przemierzeniem ich tras”. Z ciemnego nieba padał deszcz ze śniegiem. Zegar pokazywał 6.37. Złapałem taksówkę i pojechałem po Rogera, a potem razem popędziliśmy Szóstą i Szesnastą Ulicą w poszukiwaniu kontenera.
Nietrudno było go zauważyć. Stał na ulicy, był wielkości tira, a książ-ki w jidysz dosłownie się z niego wylewały. Tomy leżące na wierzchu były już mokre. Kilkadziesiąt książek spadło na ulicę, prosto pod koła przejeżdżających samochodów. Deszcz ze śniegiem zmienił się w deszcz, który – jak się zapowiadało – miał padać jeszcze długo.
Roger i ja weszliśmy do kontenera, a kilka minut później dołączyli do nas Sheva i jej przyjaciel, Eric Byron, młody człowiek, który poprzedniej nocy odkrył, co się dzieje. Sheva i Eric zdążyli już się do-wiedzieć, skąd pochodzą książki w kontenerze. Okazało się, że pewna stara organizacja propagująca język jidysz w przeszłości zajmowała pomieszczenia w pobliskim budynku. Kiedy liczba jej członków stopniała, organizacji nie było już stać na opłacanie czynszu, więc musiała się wyprowadzić. Przed wyprowadzką przeniosła swój bogaty księgozbiór w jidysz do magazynu w piwnicy, aby go bezpiecznie przechować. Teraz budynek remontowano, by urządzić w nim mieszkania. Gdy robotnicy budowlani znaleźli w piwnicy zapomniane książki, zaczęli je wynosić i ładować do kontenera. Dopiero poprzedniej nocy, kiedy stos był już tak wysoki, że książki zaczęły spadać na ulicę, Eric zauważył, co się dzieje, i zawiadomił Shevę, która z kolei zatelefonowała do mnie.
Nie było czasu do stracenia. Roger poszedł do najbliższej budki telefonicznej i skontaktował się z firmą, do której należał kontener. Numer telefonu był namalowany na boku kontenera. Firma zgodziła się nie zabierać pojemnika do wieczora. Roger obdzwonił też wszystkich znajomych, którzy przyszli nam do głowy, w poszukiwaniu rąk do pracy. Tymczasem ja wisiałem na drugim telefonie i próbowałem załatwić ciężarówkę. Po kilku rozmowach znalazłem dilera marki U-Haul na Jedenastej Alei, który był gotowy wynająć nam ciężarówkę bez karty kredytowej – żadne z nas jej nie miało – pod warunkiem, że wpłacimy kaucję w wysokości 350 dolarów.
Dla naszej gromadki była to fortuna, ale na szczęście Sheva miała pieniądze odłożone na zapłacenie podatków. Wypłaciła potrzebną kwotę zaraz po otwarciu oddziału banku. Roger i Eric zostali przy kontenerze z książkami, a Sheva i ja pojechaliśmy taksówką na Jedenastą Aleję – taksówkarz mówił w jidysz, poważnie! – i wynajęliśmy siedmiometrową ciężarówkę, największą, jaką mieli. Po powrocie na miejsce odkryliśmy, że pół tuzina znajomych – wszyscy w wieku poniżej dwudziestu czterech lat – stawiło się na wezwanie Rogera. Teraz wszyscy tłoczyli się na rogu, gotowi do pomocy. Podjechałem tyłem do kontenera, włączyłem światła awaryjne i zorganizowałem ludzki łańcuch, aby przenieść książki do ciężarówki. Lało jak z cebra, więc już po paru minutach byliśmy zupełnie przemoczeni. Co gorsza, na naszych ubraniach pojawiły się kolorowe plamy – czerwone, żółte, niebieskie i zielone. Była to farba drukarska spływająca z okładek książek w strugach deszczu.
Około 9.30 w odpowiedzi na pilne wezwanie telefoniczne Sidney Berg, członek zarządu naszej organizacji, przyjechał z Long Island z wystarczającą ilością gotówki, aby zwrócić Shevie poniesione koszty, i ze swoją złotą rączką, Joem – pracownikiem zaprawionym w boju i nadzwyczaj sprawnym, który, jak się wydawało, sam jeden podwoił tempo naszej pracy. Pracowaliśmy przy kontenerze przez cały dzień, ścigając się z deszczem o każdą książkę. Wielu przechodniów zatrzymywało się, by popatrzeć. Niektórzy wzruszali ramionami, inni płakali. Dziennikarka „New York Timesa”, młoda czarnoskóra kobieta, która właśnie przechodziła na judaizm, powiedziała mi, że to najsmutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała. Inny dziennikarz, piszący dla jednego z tabloidów, był mniej życzliwie nastawiony.
– Nie rozumiem tego – krzyknął spod parasola. – Przecież te książki są w jidysz. Kto je przeczyta? O co wam chodzi, dzieciaki, czy to dla was jakaś nostalgiczna podróż w przeszłość?
Drżący i na wpół odrętwiały z zimna i zmęczenia, ledwie coś mruknąłem w odpowiedzi. Prawdopodobnie nie miało to żadnego znaczenia – jego pytanie było retoryczne, a jego stereotypy na temat jidysz – dobrze ugruntowane.
Pracowaliśmy do zmroku. Pod wieczór nasi ochotnicy rozeszli się do domów. Zostaliśmy tylko my trzej: Joe, Roger i ja w kontenerze, oraz Sidney Berg, czuwający pod parasolem na ulicy. W sumie ocaliliśmy prawie pięć tysięcy tomów; pozostałe – jakieś trzy tysiące – pływały w cuchnącej, zabarwionej farbą drukarską kałuży na dnie kontenera, namoknięte tak bardzo, że nie było szans, żeby je uratować. Roger i ja pożegnaliśmy się z Joem i Sidneyem, wdrapaliśmy się do kabiny u-haula, przekręciliśmy kluczyk w stacyjce… i nic. Światła awaryjne, migające od samego rana, sprawiły, że akumulator się rozładował. Ciężarówka była unieruchomiona.
Być może w tamtej chwili zalałbym się łzami, gdybym nie dostrzegł stacji benzynowej po drugiej stronie ulicy. Przysadzisty mechanik na dyżurze nie był zbyt pomocny.
– Nie zostawię stacji, żeby zająć się robotą na środku ulicy – powiedział. – Zholuję was tutaj, jeśli chcecie, ale to będzie kosztowało.
– Ile?
– Sto dolców za holowanie i pięć za naładowanie akumulatora.
– A gdybyśmy przynieśli panu akumulator?
– Wtedy tylko pięć dolców. Ale jak go tutaj przeniesiecie?
Po wszystkim, co przeżyliśmy tamtego dnia, byłem pewny, że znajdziemy jakiś sposób. Zapytałem sprzedawcę, czy pożyczy nam klucz francuski, ale odparł, że to wbrew regułom. Wręczyłem mu nasiąknięty wodą banknot pięciodolarowy i reguły się zmieniły.
Roger i ja wróciliśmy na drugą stronę ulicy. Udało nam się odłączyć przewody i wymontować akumulator. To był solidny akumulator do samochodu ciężarowego, ważący ponad dwadzieścia kilogramów. Ponieważ Roger jest ode mnie dużo wyższy, akumulator mocno się przechylał, kiedy go nieśliśmy. Gdy postawiliśmy go na pokrytej plamami oleju podłodze warsztatu, zdałem sobie sprawę, że kwas, który z niego wyciekł, wypalił dziurę w mojej przemoczonej płóciennej parce.
Zaczekaliśmy, aż akumulator się naładuje, a później pojechaliśmy do mieszkania Rogera. Wziąłem gorącą kąpiel, zjadłem kolację, wypiłem cztery filiżanki gorącej herbaty z miodem i zasnąłem kamiennym snem. Nazajutrz o drugiej po południu z powrotem byłem w Massachusetts, gdzie czekała na mnie liczna drużyna ochotników. W budynku nie działała winda, więc spędziliśmy resztę popołudnia i dużą część wieczoru na przenoszeniu pięciu tysięcy książek z ciężarówki do naszego loftu na pierwszym piętrze, w którym rozłożyliśmy je na paletach, by wyschły.
Co uratowaliśmy? Prawie dwie trzecie ocalonych tomów stanowiły niesprzedane egzemplarze książek wydanych w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku, między innymi publikacje na temat teorii syjonizmu, książki historyczne, pamiętniki i co najmniej pięćset egzemplarzy wielkoformatowego przekładu Tory na jidysz. Reszta pochodziła z biblioteki tamtej organizacji – był to solidny wybór tytułów w jidysz, w większości wydanych w Nowym Jorku. Prawie wszystkie książki trafiły do bibliotek lub do rąk studentów na całym świecie.
Tamtego wieczoru przed powrotem do domu zwróciłem ciężarówkę i zabrałem swojego niedopuszczonego do ruchu pickupa ze stacji w Northampton. Później po prostu padłem. Spędziłem w łóżku trzy dni z czterdziestostopniową gorączką. Kiedy tak leżałem, na przemian budząc się i zapadając w gorączkowy sen, moje myśli powróciły do dziennikarza tabloidu w ulewnym deszczu. Dlaczego to robiłem? Czy naprawdę przyczyną była nostalgia? Co chciałem osiągnąć? I jak to wszystko się zaczęło?

Rozdział 2
Chleb i wino

No cóż, z pewnością nie kierowała mną nostalgia. Byłem za młody, by odczuwać nostalgię za czymkolwiek. Urodziłem się w New Bedford w stanie Massachusetts w 1955 roku. Jidysz słyszałem tylko wtedy, gdy przysłuchiwałem się rozmowom moich dziadków lub kiedy moi urodzeni w Stanach Zjednoczonych rodzice, których jidysz był niedoskonały, ale komunikatywny, chcieli porozmawiać o wysokości naszego kieszonkowego albo o tym, kiedy powinniśmy kłaść się spać. Nikt nigdy nie mówił w jidysz do mnie, do moich braci ani do naszych rówieś-ników. Byliśmy amerykańskimi dziećmi i nie było powodu, aby obarczać nas przeszłością.
Podobnie jak z wieloma innymi sprawami, dopiero gdy poszedłem do college’u, wszystko zaczęło się zmieniać. Jesienią 1973 roku, na pierwszym semestrze studiów w Hampshire College, trochę przypadkowo zapisałem się na kurs „Pomyśleć o tym, co nie do pomyślenia – spotkanie z Holokaustem”. Zajęcia te, zorganizowane rok wcześniej przez grupę studentów Hampshire College, były – jak nam powiedziano – pierwszym kursem dotyczącym Holokaustu prowadzonym na amerykańskiej uczelni. Nasi nauczyciele – w większości wykładający gościnnie – byli najlepszymi w swojej dziedzinie. Należeli do nich Raul Hildberg, George Mosse, Eric Goldhagen, Yuri Suhl, Isaiah Trunk i Zosa Szajkowski. Po jakimś czasie odkryłem, że sam Holokaust, czyli sposób, w jaki Niemcy realizowali swój plan wymordowania europejskich Żydów, interesuje mnie w mniejszym stopniu niż ludzie, których próbowali unicestwić. Jeśli – jak stwierdził historyk Salo Baron – antysemityzm wynikał z „niechęci do tego, co niepodobne”, to w jaki sposób europejscy Żydzi byli „niepodobni”, pod jakim względem byli tak różni, tak całkowicie sprzeczni z ideologią faszystowską, że przypieczętowało to ich zagładę?
Podzieliłem się tymi pytaniami z Leonardem Glickiem, lekarzem i profesorem antropologii kulturowej, który był opiekunem naukowym kursu. Odparł, że sam zadaje sobie podobne pytania, i zaproponował mi, abym kontynuował naukę u jego boku. Przez następne trzy lata moja edukacja postępowała tak, jak tego chcieli założyciele Hampshire College: dni spędzone na poszukiwaniu wiedzy w bibliotece przeplatały się z ożywionymi dyskusjami w gabinecie Lena albo przy jego kuchennym stole. W tamtym czasie nie zdawałem sobie do końca sprawy, jak bardzo było to rewolucyjne – nie tylko w sensie pedagogicznym, lecz także z perspektywy historiograficznej. W 1973 roku dziedzinę badań nad historią i kulturą żydowską określano mianem studiów judaistycznych, co kładło nacisk na judaizm jako religię – w od-różnieniu od studiów żydowskich, jak się je nazywa współcześnie, czyli w odróżnieniu od badania Żydów jako narodu. Wszystko zaczęło się we Francji prawie dwieście lat wcześniej, kiedy Żydom pozwolono na zachowanie odrębności religijnej, o ile nie będą podkreślać swojej odmienności społecznej, kulturowej, a przede wszystkim narodowej. Z kilkoma ważnymi wyjątkami główny nurt historiografii żydowskiej ograniczył się do Geistesgeschichte und Leidensgeschichte – historii duchowości i historii cierpienia.

 
Wesprzyj nas