“Cham z kulą w głowie” to powieść Ziemowita Szczerka, utrzymana w klimacie noir. Zbrodnia, namiętność i wojna na wszystkich szczeblach. Kryminał i epicka powieść w jednym.


Cham z kulą w głowiePosłuchaj, drugiej wojny światowej nie było.

Warszawa nigdy nie została zniszczona, dzisiaj pod łukami triumfalnymi spacerują Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Warszawa – Buenos Aires Słowiańszczyzny – swego tanga nikomu nie szczędzi.

Ale teraz, teraz to miasto, które nie przegrało, spływa krwią. Ulica szepcze o Kubie Hieroglifie i spisku tajnych stowarzyszeń. Kolejne trupy bez głów walają się po ulicach, a świat pogrąża się w chaosie.

Kary, słuchaj, to sprawa dla ciebie. Ten ktoś zabija równie dobrze jak ty. I chce z tobą wyrównać rachunki. Kary, ty jesteś bękart, zdrajca i dezerter. Ale jesteś też detektyw, więc rusz tyłek i zajmij się tym. Przestań chlać i wstawaj. Trupy nie będą czekać.

Zbrodnia, namiętność i wojna na wszystkich szczeblach. Kryminał i epicka powieść w jednym. A w tle ulubiony temat pisarza – wielka historia.

Ziemowit Szczerek – pisarz, dziennikarz, autor wielu nagradzanych powieści i reportaży. Laureat Paszportu „Polityki”, nominowany do Nagrody MediaTory i Nagrody im. Beaty Pawlak oraz dwukrotnie do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.

Ziemowit Szczerek
Cham z kulą w głowie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 6 maja 2020
 
 

Cham z kulą w głowie


Zemsta, zemsta, zemsta na wroga,
z Bogiem, i choćby mimo Boga.

1
KARY

Detektyw Franciszek Kary, tak, detektyw o krótkim i mocnym nazwisku, bardzo odpowiednim do powieści noir, wstaje nie tak znów rano, bo wie, że nie ma się po co spieszyć. Jest jedenasta, a Karego męczy lekki kac. Na szczęście nie jakiś tam wielki kac, nie kac imperator, nie car-kac. Kac, Kary, też jest elementem estetyki powieści noir, więc spokojnie. Alkoholizm, kac, wszystko mniej więcej w porządku. Nie ma się co martwić. Weź wzmacnianą tabletkę z kogutkiem, jak zawsze. Superkogutka. I jakoś to będzie. Jak zawsze.
Wstawaj, Kary.
Trupy nie będą na ciebie czekać.
Warszawskie trupy, idziemy w bój – chodzi ci po głowie nie wiadomo czemu, jak przebitka z ciemnej strony mózgu.
Po Warszawie grasuje Kuba Hieroglif.
Nikt nie mówi o niczym innym, tylko o Kubie Hieroglifie. Że strach po nocach wychodzić z domu, że nie wiadomo, kogo następnego zabije, że diabeł wcielony. Że nawet ludzie na najwyższych szczytach władzy nie mają przed nim ucieczki. Że nawet policyjni spirytyści i jasnowidze, pozostałości, ślepe kiszki, po dawnych, złych epokach (choć obecna jakoś nie lepsza), pojęcia nie mają nawet najbledszego, cóż to się dziać może. Ale kiedyż oni mają jakieś większe pojęcie o czymkolwiek.
To akurat prawda. Ciebie też ten Hieroglif wkręcił, Kary. Jakim cudem jemu – albo im – to wszystko się udaje?
Dla władzy zresztą, myślałeś, taki Kuba Hieroglif jest idealnym wyjściem.
Przecież po tych jego morderstwach mało kto się już przejmuje czymś tak nieokreślonym i niewiarygodnym w zasadzie jak ultimatum dane Polsce przez jej własnych najbliższych sojuszników: Anglię i Francję. Owszem, Anglia i Francja nie żartowały. Dlaczego miałyby żartować. Ale z najeżonej zermackimi piramidami Dzielnicy Marszałka Piłsudskiego szedł jeden, nieustający przekaz: eee, dajcie spokój, naprawdę wierzycie, że nasza wielka siostrzyca Francja nas zbombarduje? Eee, że dumny Albion, w imię którego krew na Bałkanach przelewaliśmy? Niemcy – to tak, na szczęście na kawałki są rozbite. Jeszcze. Ale oni? Eee. I to za co, za Ukraińców? Za Szoszonów? Dajcie spokój, bądźmy poważni, wódz-marszałek Snardz i jego wierny adiutant Michał książę, kurwa, Bycza Głowa-Dowkont całą sprawę w mig załatwią. A wy, obywatele, jak się nie macie czym martwić, to się martwcie Kubą Hieroglifem. Jest czym!
Patrzysz na mobil, przypominający elektryczną maszynkę do golenia obciążnik do kieszeni, miga czerwoną diodą, któż to tak cię kocha, że wali od rana połączeniami, które są, niebożęta, skazane o tej porze na nieodebranie?
Złota. A to nie. A to ona akurat cię nie kocha. I to jest akurat problem.
Oczywiście nie oddzwaniasz. Może nawet, ha, ha, będzie się o ciebie martwiła.
A ty masz kaca. Ot, zwykły, lekki kacyk. Od przepalenia i od przepicia, którego, z powodu braku innego pomysłu na spędzenie wieczoru, dokonałeś w barze Syrena kilkaset metrów od domu, na Chłodnej 66, na tyłach Dworca Głównego.
Powoli otwierasz oczy, poduszka w czerwonawej, miękkiej powłoczce przysłania ci swoją czerwienią całe pole widzenia, więc zamykasz oczy znowu. Do głowy przychodzą ci fragmenty wczorajszego wieczoru, jak okruchy potłuczonego kolorowego szkła: jeden bar, drugi bar, trzeci bar, sala z tyłu tego ostatniego baru, ze ścianami pomalowanymi na burdelowy, ciemnoczerwony kolor. Koka, papieros, wóda, piwo. I abarot, Warszawa umie się bawić, Warszawa – Rio Północy, Berlin, Paryż i Londyn Wschodu, Nowy Jork pogranicza z czarną Sowiecją za plecami, miasto, które nigdy nie śpi!
I miałeś szczęście, że nie obudziłeś się w areszcie, bo ledwo uciekłeś przed stójkowymi burymi, którzy cię wyświstali na tych swoich gwizdkach, jak się odlewałeś na placu przed Dworcem Głównym, pod Kolumną Zwycięstwa z obsraną przez gołębie Nike na szczycie, odlaną – jak mówi tradycja miejska i jak głoszą przewodnicy miejscy wycieczkom z prowincji – z dział zdobytych na pokonanych w 1939 roku Niemcach. Co zresztą jest nieprawdą, ale jakie to ma znaczenie. Ledwo uciekłeś, całe szczęście, miałeś wrażenie, że stójkowi też byli w tę noc pijani, zupełnie jak ty. Warszawa – Buenos Aires Słowiańszczyzny – swego tanga nikomu nie szczędzi. Na szczęście uciekłeś im. Skakałeś od chodnika do chodnika jak Człowiek Pająk z komiksów, wbiegłeś w ciemną i śliską Śliską, i tyle cię widzieli. Tylko poblask od wieżowców przy Jerozolimskich został na mokrym bruku starej ulicy. Zresztą słyszałeś, jak co najmniej jeden z nich się na tym śliskim bruku Śliskiej wypieprza z rozkosznym łoskotem i kurwą waszą, kurwą naszą, kurwą macią wszystkich Polaków na ustach. Kurwą macią, królową Polski.
Ech, Kary, baranie.
Wstawaj, twoje trupy czekają.
Wstajesz i podchodzisz do okna. Otwierasz je i ciągnie sierpniowym upałem, który zatyka ci oddech, patrzysz na ulicę i słyszysz, jak ktoś śpiewa pijackim głosem:
„Nie damy Śląska ani Pomorza, gdy nam je wola wróciła Boża”.
No tak, wczoraj było Święto Wojska Polskiego.
„Nie damy Wilna, nie damy Lwowa, bo to też nasza scheda ojcowa”.
Zamykasz okno.
No ale tymczasem, kochany, kaca masz. Kaca.
Opowiem ci wszystko, co wczoraj wyrabiałeś. Z mojego poduszczenia czy nie, bo przecież mój głos to nie jest jedyny głos, jaki słyszysz, nie, Kary?
Więc co robiłeś wczoraj, Franciszku Kary?
Pierwszy z trzech barów zeszłego wieczoru – Pod Blachą na bliskiej Woli.
To, można powiedzieć, twój bar, to bar, w którym, można powiedzieć, jesteś bywalcem. Tam zacząłeś. Tam zaczynasz i tam też kończysz, zaczynasz, wyłazisz, kręcisz się po śródmiejskich wyszynkach jak ta czarna bila po warszawskim bilardowym stole, by w końcu wrócić Pod Blachę jak ten syn marnotrawny, by wbić się do macierzystej łuzy. Bo Pod Blachą to jest świetny bar na zakończenie, bo długo jest otwarty, bo do rana właściwie, bo wódkę leją szczodrze i barmaństwo oraz kelnerostwo zaprzyjaźnione, swoje, przyjemne, i towarzystwo, kapitał przybarowy, też własny, więc jest gdzie się dosiąść, jest czego posłuchać, jest o czym pogadać. Stary klimat, jeszcze z lat sześćdziesiątych chyba wystrój, te ściany w brązowych boazeriach, te stoliki, również brązowe, z zaokrąglonymi rogami, te dziodki z nosami głęboko w gazetach w dzień i ryczące wódczane warszawskie klasyki o apaszach, Frankach, Staszkach i Hankach w nocy.
I tam więc zaczynałeś, siedząc z grandą starych lokalnych bywalców, pocąc się w tym cholernym upale, bo choć Pod Blachą szerokoskrzydłe wentylatory mieliły gęsty papierosowy dym i żółte, jak się wydawało, upalne powietrze, robiły to z taką warszawkowatą nonszalancją, że wydawało się, że ruszają się tylko na odpieprz.
No więc siedziałeś w białym biciarskim podkoszulku z podwiniętymi dodatkowo krótkimi rękawami, siedziałeś, bracie, pośród przykurzonych dawnych aspirujących artystów i artystek, którzy niczego specjalnego się nie doaspirowali, i ciem oraz trutni barowych, również uroczo przykurzonych. Niektóre z tych artystek czy barowych ciem patrzą na ciebie, Kary, okiem łapczywym, bo chłop z ciebie niczego, niby czterdziestka na karku, ale pod twoim przegrywaczowskim, biciarskim onturażem czuć dawnego żołnierza, żołnierza Rzeczpospolitej, jak z okładki tejże gazety właśnie: „Żołnierz Rzeczpospolitej”, co to kioski i trafiki mają od państwa przykazane, żeby je wystawiać na stojaki.
Jest to tak zwany interwencjonizm państwowy w pożal się Boże wersji „późny Snardz”, bowiem „Żołnierz” musi być wystawiany na najlepszych miejscach, przy innych gazetach za grubą kasę wykładanych, czerwonakach najczęściej, ryczących wielkim zdjęciem i tytułem WCIĄGNĄŁ W KRZAKI I BIŁ, BIŁ, BIŁ, AŻ ZABIŁ albo CZY OWIANE TRUJĄCYM OPAREM TAJEMNICY SOWIETY SZYKUJĄ ARMIĘ ZMUTOWANYCH BOLSZEWIKO-GORYLI, BY ZEMŚCIĆ SIĘ ZA ROK 1920-TY?, ewentualnie RITA SZPILKA POKAZAŁA WALORY. A obok tego dumnie się pręży z okładki „Żołnierza Rzeczpospolitej” rzeczony żołnierz, a to na Nowej Polsce, między palmami, a to upierdolony czarnoziemem niby nieboskie stworzenie gdzieś w okopie na Ukrainie, a to w pyle i brudzie, wynoszący zakrwawione członki współobywateli gdzieś z gruzów po zamachu zorganizowanym przez UPA w samym środku Polski. Zawsze się zastanawiałeś, Kary, jak to jest: wynosi taki żołnierz za urwane ręce chłopa z zawalonego budynku, a tu podchodzi fotoreporter „Żołnierza” i mówi: „Uśmich! Ja jestem fotoreporter «Żołnierza Rzeplitej», masz pan sierżant szansę na okładkę”, i wtedy pan sierżant błysk białym zębem, prezentuj trup! I cyk!
Do ciebie jakoś nigdy fotoreporter „Żołnierza Rzeczpospolitej” nie podszedł, no, dopiero później, już na sali sądowej albo jak cię ewakuowali z Nowej Polski w kajdankach, no tak. Ale ty na okładkę nigdy nie trafiłeś, bo raczej nie tyle na bohatera polskiej armii wyszedłeś, ile na antybohatera, na zdrajcę, a wiadomo, co się w Polsce robi ze zdrajcami. I miałeś szczęście, że inne tak zwane zasługi ci trochę wyprostowały ścieżki, bobyś na dupie na Pawiaku, nie Pod Blachą siedział.
A tu, Pod Blachą, gdy już wysłuchałeś wszystkich nowin na temat Kuby Hieroglifa i narzekań na policję, że nic nie robi, żeby go złapać, słuchałeś historii, o której ostatnio zaczyna szemrać cała Polska (i która, myślałeś, Kary, ma potencjał przebić nawet bezkonkurencyjną sprawę Hieroglifa, nie wspominając o groźbach Aliantów wobec Polski): buntu psów przeciw panom. Polskich psów, oczywiście, przeciw polskim panom. Bo oto w niektórych okolicach, cóż poradzić, psy masowo zaczęły uciekać właścicielom. Tworzyć bandy, psią partyzantkę, i ludzi gryźć i szarpać. Naukowcy, psi socjolodzy, czy jak tam się nazywają naukowcy w tymże temacie wyspecjalizowani, nie mają pojęcia, co się dzieje. Władze zakazują o tym pisać, żeby paniki nie szerzyć, ale już kilka trupów co najmniej z tego wszystkiego się zrobiło.
I tam właśnie, pod tą Blachą, niedoaspirowana artystka rzeźbiarka Mona wam o tym opowiadała.
– Powariowały te kundle od tego upału – mówiła. – U nas w kamienicy jest jeden pan Stanisław, co jeździ do Kobyłki, do brata. Więc, rozumiecie, leci pan Stanisław na podmiejski na Wileński, siada, jedzie, a widzi, że wszyscy pasażerowie, mówi, kije mają ze sobą, niektórzy ciupagi, co sobie pokupowali na wywczasie w Zakopanem, ale takie naostrzone fest, a on jedyny – nic. Pyta ludzi, na co im to wszystko, a oni: „To coś pan, nie wiesz? To coś pan, głupi? Psy!”.
I faktycznie: na dworcu podmiejskim ludzie wyszli, szybko powsiadali w samochody, kto tam na nich czekał i podjechał, po kogo nikt nie podjechał – to w autobusy, ale Stanisław na piechotę, bo niedaleko ma do brata, co się będę, mówi, wygłupiał, idzie dalej, w stronę kościoła, a tu – mówi – jak nie wyskoczy stado i z ujadaniem na niego! Psia partyzantka, kurwa ich mać! I do pana Stanisława! Nogawki szarpać, a potem to już i żywe mięso! Padł pan Stanisław na ziemię, na szczęście jeden chłop jakiś, mówi, przybiegł z szablą, kurwa, oficerską, po cywilu był, ale w rogatywce, i krzyczy: ja żołnierz, krzyczy, co prawda rezerwy! Osłaniaj się pan! I ten Stanisław, przerażony, głowę pod ręce, psy mu palce szarpią! A ten żołnierz ciach! Kundelka jednego, drugiego szablą przez kark, tylko jucha poszła! Piszczą kundle i do swoich! A tam zza rogu wybiega tak jeszcze ze dwunastu chłopa, ten z kijem, ten z ciupagą, inny z maczetą fernandyńską, i na te psy! A psy na nich! Rozgorzał bój na ulicach Kobyłki, aż w końcu, pogryzieni, psy odparli i ten w rogatywce mówi: „Panie, teraz po prowincji bez broni to ani rusz! My tu mamy obywatelskie ruszenie obronne! Bunt psów, to pan nie wiesz?”.
– Coś słyszałem – mówi pogryziony pan Stanisław, wstając i się otrzepując z ziemi – ale nie wiedziałem, że aż takie psiejuchy zawzięte jak nasz papież na lewaka…
– To, panie, rewolucja, właśnie, jak bolszewicy, jak bunt Szeli – mówi ten w rogatywce, oficer rezerwy – jak dopadną człowieka, to zagryzą, rozszarpią, a jak jeszcze który dawnego pana pozna, co to był zły dla niego, wiadomo, jak to na wsi, to bez litości. Te psy to nawet dzieci porywają, niektóre zagryzają, a inne dzieci to i do tych psów przystają podobno, i razem z psami latają i gryzą…
– Eee, teraz to już, Mona, koloryzujesz… – przerwał jej facet, na którego mówiliście Honoris Klaus, wykładowca macimowy, dawniej zatwardziały nacjonalista i antysemita, który przeorientował się na komunizm, co mu bokiem wyszło, bo został za to komunizowanie wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego z asystentury. – Dzieci w stadach, Księga dżungli, kurwa…
– Chyba Księga lasów iglastych – ktoś dopowiedział. – Puszczy Kampinoskiej.
– Tak mówił pan Stanisław, jak coś, to do niego z pretensjami – obraziła się Mona, rzeźbiarka. – Zresztą – dodała – Klaus, tobie, jako komuniście, to się akurat powinno podobać, że się do rewolucji nowy narybek przyłącza. Takie nagłówki na przykład sobie wyobraź: „Polskie dzieci wolą gryźć klasy posiadające niż batoniki Kasztanka”. Zdrowie psiej rewolucji! – Wzniosła szklankę z wódką z tonikiem o kuszącej zimnem nazwie Styczniowy.
– A ty nie jesteś komunistka? – spytał Honoris Klaus, zły trochę. – Ostatnio śpiewałaś po pijanemu, że „słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud, ty w Warszawie rewolucję zrób”.
Ja jestem wiosną socjalistka, latem anarchistka, jesienią faszystka, a zimą katoliczka, bo się o wiosnę modlę, a tej mi ani Lenin, ani Bakunin, ani dziodek Mussolini nie przyniosą – odpowiedziała Mona, lecz mało kto słuchał, bo już wszyscy, łącznie z tobą, szklanki do góry wznosili i krzyczeli: „Zdrowie psiej rewolucji! Niech żyje psia rewolucja!”.
Aż barman Czesław, który też był komunista, przyleciał z serwetą na ramieniu zdrowie wznosić, bo jak mówił, miał już nadzieję, że się w końcu co zaczyna.
A potem, gdy już towarzystwo za bardzo bełkotało, a ty nie, albowiem po kryjomu dofinansowywałeś sobie w toalecie szczodrze nos amfetaminą, poszedłeś w obchód.
Poszedłeś do Syreny przy Dworcu Głównym, przed którą to Syreną stał jakiś młodzik z tabliczką z napisem KONIEC JEST BLISKO i deklamował z pamięci Apokalipsę Świętego Jana, co ci w pewien jednak sposób zaimponowało, a w tej Syrenie, pamiętasz, rozmawiałeś z nowym barmanem. O zamachach, o Zamachu oczywiście też, wielką literą, TYM Zamachu, o Rzezi, a gdy Kary słyszy o Zamachu, to nie jest w stanie nie myśleć o mnie ani o kuli tkwiącej w jego głowie, co w sumie zrozumiałe. I o metalowej płytce, która znajduje się, wmontowana w czaszkę, pomiędzy tą kulą a światem zewnętrznym, cóż poradzić.
Rozmawialiście o wojnie z Ukraińcami w Małopolsce Wschodniej, wiadomo. O tej wojnie to wszyscy mówią, wisi ta wojna nad Polską, nad Warszawą, nad wszystkimi miastami jak upiór. Barman sam był Ukraińcem, choć już od pokoleń warszawskim, więc mówił trochę półgębkiem, trochę racji przyznając tym, a trochę tamtym. Ty też, Kary, wiedziony wrodzoną chłopską sprawiedliwością, również przyznawałeś zawsze trochę racji jednym, a trochę drugim, i się okazało, że się robi całkiem nudno, bo się rozumiecie i zgadzacie, więc zmieniliście temat na ciekawszy. Na Kubę Hieroglifa, oczywiście.
I zaczęliście się przerzucać nowinkami. Że tutaj przeciek taki, tam śmaki. Że podobno to, co ten Kuba wyprawia, to zwykły człowiek nie da rady zrobić. Że dlaczego niby, Franek, pytał cię barman, władza ukrywa to, co ten Kuba Hieroglif zrobił z tymi ofiarami, które udało mu się zdjąć z wysokiej państwowej półki?
– Tajemnicza sprawa, tajemnicza sprawa, Franek, ja ci mówię, jak cię lubię – mówił barman.
W sumie dobrze, myślałeś, że się ten Kuba Hieroglif pojawił. Przynajmniej było o czym gadać po knajpach. W ten upał. Żeby cały czas o upale nie gadać.
Albo o polityce.
Bo jaka w Polsce polityka, to każdy wie: marszałek (tfu, jebać jego mamę) Snardz na czele, Bycza Głowa u boku i na księdza Skorupkę do przodu, pod krzyżem, przed siebie, przez łąki, przez pola, przez kapustę, przez buraki, na czołgach: na ciężkich toporłach, na ludolach lżej opancerzonych, przez żyto, w szkodę czy nie w szkodę, byle gnać!
Tak to jest, jak się coś idiocie powiedzie. „Są narody, które nie przechodzą dziejowej weryfikacji” – mówił ten kretyn Snardz w ostatnią rocznicę wzięcia Berlina. „My zdaliśmy nasze dziejowe egzaminy z wyróżnieniem!”.
No więc chce ci się rzygać.
Nie tylko tobie, Franc, ale chyba wszystkim już Polakom, i tym z prawa, i tym z lewa, i tym normalnym, z ulicy, też chce się od tej gadaniny rzygać, bo tak się akurat składa, że wielka siostrzyca Francja i wielki Brat Albion otwartym tekstem mówią, że jak nie przestaniemy awantażyć się na Ukrainie, to nam banie spuszczą na głowy – i tak się skończy wielka przyjaźń.
Nie dość, że się żar z nieba leje, to jeszcze, kurwa, bomby. No żeż ciężka cholera.
Więc poszedłeś, Kary, do Syreny. I piłeś, Kary, w tej Syrenie kolejne wódki, i pocierałeś szeroką bliznę z boku głowy, na skroni, pod którą znajduje się żelazna płytka zainstalowana ci rok temu w szpitalu Męczeństwa Polskiego.
– Cześć, Kary. – Poklepał cię nagle po plecach ktoś o głosie niskim, pięknym, niby aktor z teatru, a aktorzy z teatru mają to do siebie, że mają bardzo piękne głosy i pierdolą tymi pięknymi głosami straszne głupoty. – Cześć, Kary, kogo ja widzę, proszę bardzo, sam zdrajca narodu! Chodź, pozdradzamy razem!
Nie byłeś, Kary, w najlepszym sosie i ogólnie rzecz biorąc, najchętniej byś się odwrócił i bez patrzenia walił w mordę, po pierwsze, za to klepanie, bo co to, kurwa, za klepanie, po drugie, za to bezceremonialne gadanie o zdradzie, ale ten głos, niski, piękny, jednak cię przed tym powstrzymał. Zaciekawił.
Jeśli to jakiś aktor faszysta – błysnęło ci w głowie – to zawsze zdążę po pysku dać. Odwróciłeś się razem ze szklanką trzymaną w dłoni, zastanawiając się tylko, czy walić szkłem po ryju (co będzie się wiązało z koniecznością opuszczenia miejsca zdarzenia i – ogólnie – spaleniem lokalu), czy tylko chlusnąć wódką w twarz i ewentualnie poprawić płaskim.
No proszę.
Twój daleki rasowy znajomy, jeden z tych młodych szlagonków, Gucio, przypominałeś sobie, czy tam Bodzio. Arystokratów, którzy poprzenosili się do Warszawy z upadających wiejskich majątków. W których pośród rdzewiejących dziadowych szabelek i rozpadających się obór, zagród, stajni, stróżowek, kredensów zajmowali się polowaniem po okolicznych lasach, coraz częściej noszącym cechy kłusownictwa, bo młodym już nie zawsze się chciało przestrzegać form i formuł i coraz częściej wybierali się nagazowani jak małpy z flintą do lasu i walili, do czego (a czasem kogo) popadło. Albo molestowaniem służby obojga płci, piciem z lokalnym księdzem, nauczycielem, aptekarzem, lekarzem, biznesmenem, bogatszym postchłopstwem i kim tam jeszcze. Więc nic dziwnego, że z tych dworków, w których dostawali ciężkiej kurwicy, przenosili się coraz bardziej masowo do miast. Nie że wszyscy są jeszcze w Polszcze naszej rasowi ziemianie, że za skarby świata dziedziny swej pradziadowej nie opuszczą i nie porzucą cmentarzy, na których w eksponowanych miejscach leżą i odpadają od własnych kości ich praszczurowie. Wcale nie tak równi z plebsem po śmierci, klasistowcy i w grobie, chujże im na herby rodowe i pierścienie.
No ale wielu nie ma ochoty wieść życia zanikających narządów typu kość ogonowa czy ślepa kiszka – i wyjeżdżają do miast. I wśród tych ziemian są właśnie tacy jak Gucio czy Bodzio, szlagonki udające och, tak bardzo demokratycznie zintegrowanych z plebsem takim jak ty. Szczególnie w tak zwanych modnych miejscach, w których toczy się nocne życie miasta stołecznego.
Ach, ci szlagoni. Niezależnie od stopnia integracji i, o mój rozmarynie, deklarowanej demokratyzacji nigdy, ani na sekundę, nie zdejmują rodowych sygnetów z palców. Wszak Adam Asnyk powiedział: „Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy, choć macie sami doskonalsze wznieść”. Zresztą poza wyjątkami, takimi jak nasz Gucio (czy Bodzio), są często – mimo wszystkiego, co zostało powiedziane – prawicowymi, nacjonalistycznymi szowinistami.
Właściwie to lubiłeś szlagonka Gucia (chyba bardziej jednak Bodzio niż Gucio, pomyślałeś), choć zastanawiałeś się, czy faktycznie go ot tak, po prostu, po ludzku lubisz, czy trochę jakoś, kurwa, podziwiasz ze swojej chłopskiej, chamskiej perspektywy jego rasowość. Jego szlagoński, arystokratyczny styl. Bo, kurwa, styl to oni mieli. Musiałeś to przyznać. Kurwa mać, ten Bodzio, myślałeś, to się nawet pocił z klasą. Nic nie mogłeś poradzić na to, że przy tych pierdolonych szlagonach to mogłeś jedynie w poczuciu własnej, chłopskiej beznadziei zakładać te swoje battledressy, nosić te skórzane kurtki, podwijać rękawy podkoszulków, układać włosy na biciarza i grać wielkiego cynicznego dekadenta. Bo co ci pozostało. Ani stylem, ani klasą nigdy się do nich, Kary, chamie, chłopie ze wsi, nie zbliżysz. Być może powinieneś być na siebie zły za tę swoją psychologiczną poddańczość, ale miałeś to gdzieś. W końcu, kolego, nauczyłeś się już dawno obserwować samego siebie z dystansu, patrzeć na swoje emocje jak na obiektywnie dziejące się fenomeny naturalne, najczęściej jednak, przyznaj, naturalne klęski: powodzie, trzęsienia ziemi, takie tam. Cóż ty, biedny Kary, mogłeś poradzić na to, że takim cię stworzyła natura i nieistniejący Bóg. Czy tam wiril. Czy bogowie. Zależy kto w co. I szczerze mówiąc, gdyby nie to, twoja psychika już dawno by siadła. Padła. Rozwaliła się na kawałki jak dziecinny robocik spadający ze stołu. W końcu jeśli się człowiek czegoś uczy o sobie, spędzając czas w błotnistych dziurach pod tropikalnym deszczem czy zasmrodzonych celach Rzeczpospolitej, to tego, że najbezpieczniej obserwować samego siebie niby mysz w klatce.

 
Wesprzyj nas