Utrzymana w poetyce dziennika powieść przedstawia losy żydowskiego intelektualisty w międzywojennej Rumunii, w czasach narastającego antysemityzmu i gwałtownych napięć.


Od dwóch tysięcy latAutor zastanawia się, co to znaczy być Żydem w obliczu niebezpiecznej radykalizacji poglądów, portretuje ludzi i panujące wśród nich nastroje, przyjmując postawę uważnego i wrażliwego obserwatora.

Ta wydana w 1934 roku, przenikliwa, niemal złowieszcza, a dziś zadziwiająco aktualna książka to nie tylko próba uchwycenia momentu dziejowego i naszkicowania charakteru epoki, ale też „ryzykowny akt szczerości” autora, który w świecie powszechnego rozgorączkowania stara się zachować jasność umysłu, broniąc swojego prawa do samotności.

***

„Protagonista” to etymologicznie „pierwszy aktor”, postać, która wychodzi przed szereg i prowadzi za sobą pozostałych, inicjuje działania, uruchamia lawinę zdarzeń. Nieoczywistymi protagonistami w powieści Sebastiana są uprzedzenia społeczne. To one poprzedzają każdą myśl, każdy gest i czyn. To one dyrygują jednostkami i masami, wskazując im cel i skłaniając do anihilacji innych jednostek i grup. Sebastian portretuje upiory wykluczenia i nienawiści, które od tysięcy lat zamieniają ludzkie życie w piekło. W kraju, w którym antysemityzm wciąż jest poważnym problemem, ta powieść powinna być lekturą obowiązkową.
Grzegorz Jankowicz

Mihail Sebastian (właśc. Iosif Mendel Hechter; 1907–1945) – rumuński prozaik, dramatopisarz, eseista i dziennikarz. Urodził się w naddunajskim mieście Braiła, gdzie spędził pierwsze lata życia, następnie – jako student prawa – mieszkał w Bukareszcie i w Paryżu. Choć był blisko związany ze środowiskiem intelektualistów i pisarzy (przyjaźnił się m.in. z Mirceą Eliadem, Emilem Cioranem i Constantinem Noiką), pozostał twórcą osobnym, do dziś uznawanym za literackiego outsidera. Opublikowana w 1934 roku powieść Od dwóch tysięcy lat wzbudziła głosy krytyki, na którą Sebastian odpowiedział esejem Cum am devenit huligan (Jak zostałem chuliganem; 1935). Pozycję Sebastiana na scenie literackiej ugruntowały kolejne powieści, m.in. Accidentul (Wypadek; 1940), a także sztuki teatralne. W roku 1961 brat pisarza, Benu, zdeponował w bukareszteńskiej ambasadzie Izraela nie opublikowane zeszyty dziennikowe Sebastiana. Zapiski te, znane potem jako Dziennik 1935–1944 (wyd. pol. 2006), zostały wydane dopiero w 1996 roku i obecnie są uważane za jedno z ważniejszych dzieł dokumentujących szerzenie się antysemityzmu i nastrojów faszystowskich w ówczesnej Europie.

Mihail Sebastian
Od dwóch tysięcy lat
Przekład: Dominik Małecki
Seria: Rumuńskie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 6 maja 2020
 
 

Od dwóch tysięcy lat


Mam odwagę nie tylko mówić o sobie, ale mówić tylko o sobie: zbaczam z drogi, gdy mówię o czym innym, gdy oddalam się od swego przedmiotu. Nie miłuję się tak nieumiarkowanie i nie jestem tak związany i zrośnięty z sobą, abym nie umiał się odróżnić i rozważać poszczególnie jak mego sąsiada, jak drzewo.
Michel de Montaigne, O sztuce rozmawiania
(przeł. Tadeusz Boy-Żeleński)

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Myślę, że bałem się jedynie znaków i symboli, nigdy ludzi bądź rzeczy. Moje dzieciństwo zatruła trzecia topola na dziedzińcu kościoła św. Piotra: wielka, czarna, tajemnicza. Jej cień letnimi nocami wpadał przez okno i sięgał ponad łóżko – ciemna wstęga przecinająca skośnie narzutę. Przerażająca obecność, której nie mogłem ani nie próbowałem zrozumieć.
Lecz chodziłem z odsłoniętą głową, po wyludnionych ulicach, w mieście okupowanym przez Niemców; samoloty zostawiały na niebie białe smugi, bomby spadały w oddali i tuż obok, wydając głuchy i suchy grzmot, który potem odbijał się echem na odkrytym terenie.
I patrzyłem spokojnie, z zimną, dziecięcą ciekawością, na przejeżdżające przed wejściem wozy obładowane zamarzniętymi Turkami i nawet wobec tych piramid z ciał, jak pnie ułożonych w stosy, ani razu nie wstrząsnęła mną obecność śmierci.
I przepłynąłem Dunaj w uszkodzonej, wzbierającej wodą łodzi, w stronę wiosek Lipowan, a kiedy wydało mi się, że zbutwiałe dno dłużej już nie wytrzyma, zwyczajnie podwinąłem rękawy. A Bóg mi świadkiem, że marny ze mnie pływak.
Nie, nie sądzę, żebym kiedykolwiek się bał, chociaż Grecy z dużego ogrodu, którzy rzucali w naszym kierunku kamieniami, gdy nas tam znajdowali, co dzień – odkąd pamiętam – krzyczeli na mnie „tchórzliwy żydek”. Wzrastałem z tym okrzykiem, ciągnącym się za mną jak plwocina.
Wiem jednak, czym jest lęk. O, to tak. Drobnostki, których nikt nie zauważa, nabierały w moim życiu ogromnego znaczenia, urastały do rangi głębokich przeczuć, wywołując skurcze, paraliż. Na próżno podchodziłem w dziennym świetle do topoli po drugiej stronie ulicy, na próżno obmacywałem czarną korę i zakrwawionym paznokciem łamałem drzazgi wystające spomiędzy szczelin w drzewie.
„To jedynie topola”, mówiłem sobie, oparty o nią plecami, by poczuć ją bliżej i jej nie zapomnieć. Lecz pod wieczór i tak zapominałem, gdy będąc sam w pokoju, kładłem się spać – jak zawsze o dziesiątej. Z ulicy dobiegały kroki przechodniów, stłumione głosy, rzadkie krzyki. Później zapadała cisza, według znanego mi rytmu i nasilenia. Przy pewnym wysiłku być może zdołałbym sobie przypomnieć te trzy, cztery wewnętrzne drgnienia, którymi zaczynała się moja noc, rzeczywiste stopnie, którymi fizycznie schodziłem ku ciemności i milczeniu. Wówczas cień topoli znajdował mnie skurczonego, z zaciśniętymi pięściami, z otwartymi szeroko oczami, gdy pragnąłem krzyczeć, choć nie wiedziałem, jak ani do kogo…

*

Ciekawe odkrycie wczoraj w antykwariacie. George Gissing, La Rançon d’Ève. Z roku 1900, jak sądzę. Ani jednego szczegółu o autorze (prawdopodobnie Anglik). Zleciały dobre cztery godziny.
Skończywszy czytać, wyszedłem na ulicę po wieczorną gazetę. Znów bójki, zwłaszcza na wydziale medycyny, a także na naszym. Dziś też się tam nie pojawiłem. Po co?

*

Zatrzymał mnie na ulicy Marcel Winder, żeby mi powiedzieć, że znów go pobili.
– Numer osiem – oznajmił, nie wyjaśniając, czy to ósma bójka, czy po raz ósmy odniósł obrażenia. Rzeczywiście, miał czarnego siniaka pod lewym okiem. Był rozmowny, niemal wesoły, tak czy owak – wydawał się niewzruszony. Oczywiście ja nie byłem tego godny. Schroniłem się.
Zdaje się, że chłopaki przygotowują się na dziesiąty grudnia, ale Winder nie chciał mi podać szczegółów.
– To nie dla ciebie, chłopcze. Masz ważniejsze zajęcia. I przypadkiem, o tak, zupełnym przypadkiem, twoje ważniejsze zajęcia nie pozwalają ci narażać się na niebezpieczeństwo. Zwykły zbieg okoliczności.
Winder traci czas. Chybił całkowicie: nie mam w sobie podobnej próżności.

*

Z listu od mamy, który dziś dostałem:
i przede wszystkim nie idź na uczelnię. Czytałam w gazecie, że znowu zaczęły się burdy, a syn czapnika, który przyjechał do domu, powiedział mi, że u was jest gorzej niż gdziekolwiek indziej. Pozwól wykazać się innym. Posłuchaj matki i zostań w domu.
„Pozwól wykazać się innym”. Gdyby tylko mama wiedziała, jak to brzmi.

*

Czy to właśnie to? Poszedłem rano na zajęcia z prawa rzymskiego. Nikt się do mnie nie odezwał. Gorączkowo robiłem notatki, by nie musieć podnosić głowy znad zeszytu.
W połowie wykładu zmięta kartka spada obok mnie na ławkę. Nie patrzę, nie rozwijam. Ktoś z tyłu głośno woła mnie po imieniu. Nie odwracam się. Sąsiad po lewej wpatruje się we mnie badawczo, bez słowa. Nie mogę wytrzymać jego spojrzenia i unoszę wzrok.
– Wyjdź!
Krótki, stanowczy rozkaz. Wstaje z krzesła, robi mi miejsce i czeka. Czuję wokół siebie pełną napięcia ciszę. Wszyscy wstrzymują oddech. Jeden mój gest i cisza pęknie…
Nie. Wyślizguję się z ławki i niepewnie idę do drzwi pomiędzy rzędami spojrzeń. Wszystko przebiega według reguł, rytualnie. Jedynie ktoś przy drzwiach uderza mnie pięścią z ukosa, lecz trafia tylko połowicznie. Spóźniony cios, przyjacielu.
Jestem na ulicy. Widzę piękną kobietę. Widzę przejeżdżającą pustą dorożkę. Wszystko jest na swoim miejscu – zimny grudniowy poranek.

*

Szukał mnie Winder, żeby pogratulować mi wczorajszego wyczynu. Nie wiem, kto mu opowiedział. Zostawił bilecik: pojutrze mam przyjść do akademika. Organizuje się po jednej grupie na każdy wydział. Chłopakom szczególnie zależy na tym, by dziesiątego grudnia pójść na zajęcia. Kwestia zasad, mówi Winder.
Mnie jednak to wszystko śmiertelnie nudzi. Marzy mi się klarowna, gruba, uczona książka, prezentująca światopogląd przeciwny do mojego, książka, którą czytałbym tak gwałtownie jak Kartezjusza, gdy sięgnąłem po niego pierwszy raz. Każdy rozdział był wewnętrzną walką. Ale nie: ja angażuję się w jakąś „kwestię zasad”. Śmieszne.

*

Dziesiąty grudnia. Iść naprzód, z odkrytą głową, w deszczu, na ślepo, nie oglądać się na boki ani za siebie, nie krzyczeć, przede wszystkim nie krzyczeć, pozwolić, by spłynęła po mnie uliczna wrzawa, spojrzenia ludzi, ten czas zagubienia. No tak. Jeśli zamykam oczy, zostaje tylko drobny deszcz: czuję, jak krople zbierają mi się na brwiach, ześlizgują się po nosie i stamtąd kapią nagle na usta. Dlaczego nie potrafię, dlaczego nie mogę przeżywać głębokiego, niezmąconego spokoju konia, który w błocie, podczas burzy, ciągnie za sobą pustą dorożkę?
Jestem pobitym człowiekiem. To jedyne, co wiem. Nie czuję bólu; poza ciosem poniżej biodra żaden inny nie był silny. Mężczyzna w czapce miał dziwny wyraz twarzy: nie wierzyłem, że mnie uderzy, dopóki nie ujrzałem podniesionej pięści. Nie znałem go, pewnie spojrzał na mnie po raz pierwszy.
Jestem pobitym człowiekiem, a z takiego powodu świat nie zatrzymuje się w miejscu. Bank Włosko-Rumuński, kapitał zakładowy pięćdziesiąt milionów. Gdzie Minimax strzeże, ogień się nie szerzy. Stolicą Islandii jest… A gdzie się podział Isidor Leibovici? Jeśli znalazł wejście do sekretariatu, uratował się. Jeśli nie… Ale co, do licha, jest stolicą Islandii? Nie Christiania, na miłość boską, ani Oslo, bo to jest to samo…
Jeśli zacznę płakać, będę zgubiony. Przynajmniej znam siebie na tyle dobrze, by o tym wiedzieć. Jeśli zacznę płakać – przegrałem. Zaciśnij pięści, głupcze, jeśli to konieczne, uznaj się za bohatera, pomódl się do Boga, powiedz sobie, że jesteś synem narodu męczenników, tak, tak sobie powiedz, uderz głową w ścianę, lecz jeśli jeszcze chcesz spojrzeć sobie w oczy i nie spalić się ze wstydu, nie płacz. Tylko tyle: nie płacz.

*

Gdybym wiedział, że to się na coś przyda, wyrwałbym stronę napisaną przedwczoraj. Jeszcze jeden taki przypływ patosu, a rezygnuję z pisania dziennika. Liczy się tylko jedno: czy potrafię podejść spokojnie, krytycznie do tego, co dzieje się teraz ze mną i z innymi.
Poza tym: krążą pogłoski, że dziś po południu zamkną uczelnię do odwołania.

II

Gdy wyszedłem wczoraj z pociągu na peron, w bladym dworcowym świetle mama wydała mi się chudsza i starsza niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie przyczyną były jej zwyczajowe nerwy w pierwszej chwili ponownego spotkania.
Jej nerwy… „Masz wszystkie pakunki? Niczego nie zapomniałeś z pociągu? Zapnij się pod szyją. Żebym tylko znalazła dorożkę…”
Mówi dużo, pospiesznie, o tak wielu drobnostkach… I nie ściera łzy z rzęs, z obawy, że ją zauważę.

*

Pierwszy spacer po mieście. Triumfalne przejście po Strada Mare, między dwoma rzędami żydowskich kupców, którzy pozdrawiają mnie donośnie, każdy z progu własnego sklepu, z ukradkowym znakiem porozumienia.
– To nic, chłopaki, trzymajcie się, Bóg jest dobry, to minie.
„Od dwóch tysięcy lat…”, mówi Moritz Bercovici (tekstylia i obuwie), próbując mi wytłumaczyć przyczyny nagonki przeciwko nam.
U fryzjera. Sam właściciel czyni honory. Kiedy ścina mi włosy, pyta, czy mam jeszcze ślady, blizny… No… „rozumie pan”.
– Nie, nic nie rozumiem.
– A bójka?
– Jaka bójka?
– Bójka na uniwersytecie… Nie pobito pana?
– Nie.
– Zupełnie nie?
– Zupełnie nie.
Jest dotknięty. Strzyże mnie bez entuzjazmu, przymuszając się.

*

Wieczór rodzinny. Moja kuzynka Viky wróciła z mężem z poślubnych wojaży. Zdaje się, że jest w ciąży. Jeden wujek podkpiwa z nich:
– Nie próżnowaliście!
Viky jest zawstydzona, jej mąż – poważny.
– No, chłopcze, nie ma zmiłuj. Koniec tego dobrego. Chcesz czy nie, masz ochotę czy nie, musisz… Znasz historię z pociągiem?
I zaczyna opowiadać. Wszyscy głośno się śmieją. Z jednego kąta mama patrzy na mnie zmieszana… Mogłem być taki jak oni wszyscy: żonaty, otyły sprzedawca, zadowolony z siebie, grający w niedziele w pokera i opowiadający nowożeńcom sprośne historyjki. Znasz tę z pociągiem?
Czasem zastanawiam się z lękiem, czy moja ucieczka od nich w pełni się powiodła.

*

Poprosiłem mamę, żebyśmy zostali w domu. Ona pracuje, ja czytam. Zerkam co jakiś czas znad książki i widzę piękną kobietę – łagodną, o najspokojniejszym czole, jakie znam, z oczami nieco zmęczonymi wiekiem. Czterdzieści trzy? Czterdzieści cztery? Boję się spytać.
– Jak ci się żyje w Bukareszcie?
– Dobrze. Czemu pytasz?
– A, tak tylko.
Pracuje dalej, nie patrząc na mnie.
– Wiesz, mamo, jeśli cztery tysiące to za dużo, żeby mi wysyłać…
Nie odpowiada. Obchodzę stół, ujmuję jej prawą dłoń i ściskam pytająco.
– Jest późno, synku. Czas spać.
Powinienem był dawno się domyślić. Sprawy w domu nie szły najlepiej. Brakuje pieniędzy. Powiedziałem jej, że odtąd dwa tysiące miesięcznie mi wystarczą. Będę mieszkał w akademiku. Tam też jest dobrze, ciepło, czysto, wygodnie. (Mama zdaje się mi nie wierzyć – w dodatku mówię szybko, sam zaskoczony zaletami, jakie nagle odkrywam w tym baraku w Văcărești).

*

Słyszę, jak oddycha w sąsiednim pokoju. Doskonale wiem, że nie śpi i że tym rytmicznym oddechem chce mnie oszukać i uspokoić.
Co za dziecinada. Powinno być mi wstyd, ale nie jest. Mieć tyle lat i nie móc wyjechać z domu na trzy miesiące bez tego ścisku w sercu, bez tej wielkiej tęsknoty, która dopada mnie tuż przed tym, jak obejmuję mamę na pożegnanie. Gdybym się nie wstydził, poszedłbym teraz ją ucałować, jak to robiłem niegdyś nocą, kiedy budziłem się w środku złego snu. Zły sen: ta walizka, gotowa do podróży.

III

Rozkosz bycia samemu w świecie, który uważa cię za swojego. Nie pycha. Nawet nie nieśmiałość. Tylko naturalne, zwykłe, bezwiedne osadzenie się w sobie. Czasami chciałbym móc fizycznie oddzielić się od siebie i z kąta pokoju obserwować, jak coś mówię, czymś się przejmuję, cieszę się lub smucę, wiedząc, że nic z tego wszystkiego mnie nie określa. Podwójna gra? Nie. Coś innego, coś innego.

*

Zjadłem w stołówce, siedząc pomiędzy Rosjaninem, który brzydko pachniał i głośno rozmawiał, a szczupłą dziewczyną o spierzchniętych dłoniach i niedbale umalowanych ustach. Betonowa podłoga. Chłód. Narzucone na ramiona palto, emaliowany niegdyś metalowy talerz, cynkowy widelec na ziemi.
Nigdy nie zostanę społecznym buntownikiem, ja, któremu w tamtym momencie jakoś udało się zdobyć na pogodny uśmiech.
Licząc mnie, jest nas w pokoju jedenastu. Liova Sadigurski, mój sąsiad z prawej, goli się starymi żyletkami, które dostaje od Ionela Bercovicia, sąsiada z lewej. Ograniczam na razie swoje tutejsze kontakty. Boję się zacieśniać więzi.
Gdy zdarza mi się obudzić nad ranem w tym długim i zimnym pokoju, lubię wsłuchiwać się w polifonię oddechów tych dziesięciu otaczających mnie osób; chrapliwe rzężenie studenta politechniki przy drzwiach, świszczący flet jego sąsiada, westchnienia Liovy, buczenie trzmiela dobywające się z piersi kogoś z tyłu, przy oknie, a ponad tym wszystkim ciężkie, zwierzęce, władcze chrapanie Şapsy Ianchelevicia, olbrzyma.

*

Patrzę, jak wracają wieczorem z wydziału, osobno, jeden po drugim, znużeni. I każdy z zapałem liczy bójki, w których wziął udział, jakby chodziło o wynik partii bilarda, żeby tylko przeciwnik nie wygrał na punkty.
Marcel Winder dobił do piętnastej. Przedwczoraj podarto mu też kapelusz, co daje mu wyraźne prowadzenie na drodze męczeństwa. Głośno, pośrodku dziedzińca, wskazuje miejsca, w które otrzymał cios. Tutaj i tu, i tu…

*

Zabrali dziś materac Şapsy Ianchelevicia. Nie płacił od trzech miesięcy, więc podjęto działania. Patrzył na to ze spokojem, oparty o ścianę, nie protestując. Wieczorem z siarczystym przekleństwem zwalił się na deski łóżka. Rzuciłem mu jedną ze swoich poduszek. Odrzucił ją z powrotem, wysoko w powietrze, prawie rozbijając lampę, i odwrócił się twarzą do ściany.

*

Dziś był ciężki dzień. Postanowiono, że musimy koniecznie wejść na prawo cywilne, gdzie liczono frekwencję. Do tej pory chodziliśmy jedynie w rozproszonych grupkach co najwyżej po trzy osoby. Pozwala to uniknąć poważniejszych starć, ale niczemu nie służy, bo zwykle nas rozpoznają i wyrzucają za drzwi.
Dziś musieliśmy więc zmienić taktykę. Wchodzimy pełną grupą. Siadamy w pierwszych ławkach, obok katedry. Nie odpowiadamy na drobne prowokacje, ale bronimy się w razie ataku. „W ostateczności” – takie było hasło.
To błędna strategia, jak sądzę, ale nie powiem tego chłopakom, zbyt podekscytowanym swoim dzisiejszym sukcesem. Pokazaliśmy, być może, na co nas stać, ale czy ktoś widział Isidora Leibovicia, zablokowanego w rogu przy tablicy, z rozdartym paltem i rozciętą, zakrwawioną wargą? Şapsă Ianchelevici dokonywał cudów: był blady i skupiony, trzymając nogę od krzesła, które połamał na potrzeby bójki.
Wieczorem Marcel Winder sporządził listę pobitych, by dać ją do gazety. Kazałem się wykreślić: dostałem nie więcej niż dwa ciosy, a przede wszystkim nie ma potrzeby, żeby dowiedziała się o tym mama.

*

Powiew spokoju. Wrogość nabiera, być może, pewnego stylu.
– Panie kolego, byłby kolega uprzejmy pokazać mi legitymację?
Otoczyło mnie trzech. Czekają. Wyjmuję legitymację i pokazuję ją temu, który spytał.
– Aha! Prosimy opuścić salę. Tędy.
Wskazuje mi drogę.

*

Dotkliwie poturbowano Isidora Leibovicia. Znowu. Nie było mnie przy tym, ale opowiedziała mi Marga Stern, która to widziała. Fatum ciąży nad tym chłopakiem.
Cenię sobie jego wyniosłą dyskrecję, dumną i szorstką powściągliwość.
– Znowu, Leibovici?
– Znowu co?
– Znów cię pobili.
– Nie.
– Ależ tak.
– No tak, bo przecież ty wiesz lepiej, czy mnie pobili, czy nie.
Odwraca się na pięcie i odchodzi rozeźlony, ze spuszczoną głową.
W tym całym zamęcie zgubiłem rękawiczki albo mi je zabrano. A jest mróz… Cholera.

*

Nie, nie jestem typem silnego. Gdzie są przysięgi, które składałem dwa lata wcześniej na dopiero co zamkniętej okładce Zaratustry? Dlaczego włóczyłem się wczoraj nocą po ulicach, samotnie i bez celu, nieszczęśliwy, że nie jestem w stanie płakać, a zarazem przestraszony, że jednak bym mógł? Dlaczego wieczorem roztkliwia mnie znużenie, z jakim kładę głowę na poduszce, jak na kamieniu przy drodze, na którą mnie wygoniono?
Głupiec, po trzykroć głupiec.
Przygnębia mnie poczucie stopniowej utraty, z każdym dniem, bezpieczeństwa mojej samotności, wrażenie solidaryzowania się z Marcelem Winderem i Şapsą Iancheleviciem, upodabniania się do nich, stawania się wspólnikiem w ich pospolitej tkliwości, kimś, kto sobie współczuje i sam się pociesza. Żydowska kordialność – nie znoszę jej. Kusi mnie myśl, by przy najbliższej okazji rzucić jakieś ostrzejsze słowo, dzięki któremu byłoby wiadomo, że choć znajduję się tu pośród dziesięciu osób uważających mnie za ich „brata w cierpieniu”, tak naprawdę jestem samotny, absolutnie samotny, definitywnie samotny.
Słuchaj, Marcelu Winder, jeśli jeszcze raz klepniesz mnie w ramię, to cię trzasnę. Moja sprawa, jeśli mnie pobito, twoja sprawa, jeśli rozbito ci głowę, ja niczym się z tobą nie podzielę, ty niczego się ode mnie nie dowiesz, idź swoją drogą, a ja pójdę swoją.

 
Wesprzyj nas