“Pan Światła” to ścisły kanon literatury SF. Magiczna powieść, w której postapokalitycznym światem odległej planety zawładnęli mściwi hinduistyczni bogowie.


Pan ŚwiatłaZiemia jest daleko. Na skolonizowanej planecie grupa ludzi zyskała kontrolę nad środkami techniki i zyskała nieśmiertelność.

Teraz rządzą tym światem jako bogowie hinduistycznego panteonu – Brahma, Kali, Kriszna, a także ten tego, którego kiedyś nazywali Buddą, a który teraz odważa się wystąpić przeciwko ich tyranii, i nazywa się Mahasamatmanem, Poskromicielem Demonów, Panem Światła.

Wyobraźmy sobie daleki świat, gdzie bogowie chodzą po ziemi jak ludzie, choć dzierżą ogromne, ukryte moce. Tutaj zbudowali scenę, na której budują subtelną sieć przymierzy, miłości i śmiertelnej wrogości.

Czy istotnie są nieśmiertelni? Kim są ci bogowie, którzy władają przeznaczeniem ludnego świata?

***

Jedna z pięciu najlepszych powieści science fiction, jakie napisano.
George R. R. Martin

Powieść science fantasy amerykańskiego pisarza Rogera Zelazny’ego została wydana w 1967 roku, nagrodzona Hugo w 1968 za najlepszą powieść, nominowana do Nebuli w tej samej kategorii.

Roger Zelazny
Pan Światła
Przekład: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 24 marca 2020
 
 

Pan Światła


Rozdział pierwszy



Powiedziane jest, że pięćdziesiąt trzy lata po swoim uwolnieniu powrócił ze Złotej Chmury, by raz jeszcze podjąć rękawicę Niebios, by sprzeciwić się Porządkowi Życia i bogom, którzy go nakazali. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć modlitwy ich były grzechem, gdyż nie powinny zakłócać spokoju tym, którzy odeszli w Nirwanę, nieważne, jakie byłyby okoliczności ich odejścia. Noszący szafranową szatę wznosili je jednak, by Ten z Mieczem, Mandżusri, znowu zstąpił między nich. I powiedziane jest, że Bodhisattwa usłyszał…

Kto usunął niszczące skalania
i kto nie jest przywiązany do pożywienia,
kto ma za swój cel Pustkę,
niczym nieuwarunkowaną wolność
— tego ścieżki, tak jak śladów ptaków w powietrzu,
nie da się wytropić.
Dhammapada (93)

 

Wyznawcy nazywali go Mahasamatmanem i powtarzali, że jest bogiem. On sam wolał jednak pomijać Maha- i -atman i nazywał siebie Samem. Nigdy nie twierdził, że jest bogiem. Nigdy też nie twierdził, że bogiem nie jest. W ówczesnych okolicznościach żadne z tych wyznań nie mogło mu przynieść korzyści. W przeciwieństwie do milczenia.
Skrywała go zatem tajemnica.
Działo się to w porze deszczów…
Działo się to długo po nadejściu czasu wielkiej wilgoci…
Działo się to w dniach deszczowych, gdy modlitwy wzleciały w górę nie z węzłów na powrozach ani wirowania młynków modlitewnych, ale z wielkiej machiny w klasztorze Ratri, bogini Nocy.
Modły wysokiej częstotliwości skierowane były ku górze, poprzez atmosferę i poza nią, docierając do złocistej chmury nazywanej Mostem Bogów, która okrąża cały świat, widoczna nocą jako spiżowa tęcza, i która jest miejscem, gdzie słońce w południe staje się pomarańczowe.
Niektórzy z mnichów powątpiewali w ortodoksyjność tej metody, jednakże machinę skonstruował i obsługiwał Jama-Dharma, Upadły z Niebiańskiego Miasta. Powiadają, że przed wiekami zbudował potężny gromowy rydwan pana Sziwy — wehikuł, który pędził po niebie, tryskając strugami ognia.
Mimo że Jama wypadł z łask, wciąż uznawany był za najpotężniejszego z mechaników. Nikt jednak nie wątpił, że gdyby bogowie z Miasta dowiedzieli się o machinie modlitewnej, pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią. Zresztą nikt też nie wątpił, że pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią nawet bez pretekstu machiny modlitewnej, gdyby tylko znalazł się w ich mocy. Jak zamierzał załatwić tę sprawę z Władcami Karmy, to już było jego problemem, choć nikt nie wątpił, że kiedy nadejdzie czas, znajdzie na to sposób. Był dwukrotnie młodszy od samego Niebiańskiego Miasta, a niespełna dziesiątka bogów pamiętała stworzenie tej siedziby. Wiadomo było, że wie o wszechogarniającym ogniu więcej od samego pana Kubery. To jednak były tylko mniejsze jego Atrybuty. Najbardziej znany był z czegoś innego, choć niewielu chciało o tym mówić. Wysoki, ale nie przesadnie; potężny, ale nie ociężały; jego ruchy wydawały się powolne i płynne. Nosił czerwień i odzywał się niewiele.
Obsługiwał machinę modlitewną, a ogromny metalowy lotos, który umieścił na dachu klasztoru, obracał się raz po raz na swych łożyskach.
Lekki deszcz obmywał budynek, lotos i dżunglę u stóp gór. Przez sześć tygodni Jama wznosił modły o mocy wielu kilowatów, ale zakłócenia nie pozwalały, by usłyszano je Na Wysokościach. Cichym głosem wzywał co bardziej znane z obecnych bóstw płodności, odwołując się do ich najbardziej prominentnych Atrybutów.
Łoskot gromu odpowiadał jego prośbom, aż nieduża małpa, która mu asystowała, zachichotała cicho.
— Twoje modlitwy i twoje przekleństwa przynoszą taki sam skutek, panie Jamo — stwierdziła. — To znaczy żaden.
— I potrzebowałeś siedemnastu inkarnacji, żeby odkryć tę prostą prawdę? — odparł Jama. — Nic dziwnego, że wciąż tkwisz w tym ciele.
— Nie — zapewniła małpa, której imię brzmiało Tak. — Mój upadek, choć mniej spektakularny od twojego, także związany był z elementem osobistej niechęci ze strony…
— Dosyć! — rzucił Jama i odwrócił się do niego plecami.
Tak uświadomił sobie, że zapewne poruszył bolesną kwestię. Szukając innego tematu rozmowy, podszedł do okna, wskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.
— Widzę szczelinę w powłoce chmur, na zachodzie — oznajmił.
Jama podszedł, spojrzał we wskazanym kierunku, zmarszczył czoło i przytaknął.
— Istotnie — przyznał. — Zostań tutaj i melduj.
Wrócił do rzędu instrumentów.
Lotos nad ich głowami przerwał swe obroty, po czym skierował się ku plamie czystego nieba.
— Doskonale — stwierdził Jama. — Wreszcie coś.
Przesunął dłoń nad osobny panel sterowniczy, przerzucił serię przełączników i ustawił dwa pokrętła.
— Chmury znów się zbierają! — zawołał Tak.
— To już bez znaczenia. Mamy naszą rybę na haczyku. Już nadchodzi, z Nirwany do lotosu.
Znowu zahuczał grom, a krople deszczu zabębniły o lotos niczym grad. Węże błękitnych błyskawic owijały się z sykiem wokół górskich szczytów.
Jama zamknął ostatni obwód.
— Jak sądzisz, jak przyjmie to, że znowu będzie nosił ciało? — spytał Tak.
— Idź obieraj stopami banany!
Tak postanowił uznać to za odprawę i wyszedł z komnaty, pozostawiając Jamie obowiązek wyłączenia maszynerii. Przeszedł korytarzem i ruszył w dół po szerokich schodach. Gdy zatrzymał się na podeście, usłyszał w bocznej sali głosy i szuranie sandałów.
Bez wahania wspiął się na ścianę, chwytając się rzeźbionych panter i rzędu słoni naprzeciwko. Wciągnął się na krokiew, cofnął w studnię mroku i czekał nieruchomo.
Pod sklepionym przejściem zjawili się dwaj mnisi w ciemnych szatach.
— Dlaczego więc nie oczyści dla nich nieba? — zapytał pierwszy.
Drugi — starszy, mocniej zbudowany mężczyzna — wzruszył ramionami.
— Nie jestem mędrcem, by znać odpowiedzi na takie pytania. Że jej zależy, to oczywiste, inaczej nigdy nie użyczyłaby im schronienia ani nie pozwoliła Jamie tak z niego korzystać. Ale któż zdoła wyznaczyć granice nocy?
— Albo kaprysów kobiety — dodał pierwszy. — Słyszałem, że nawet kapłani nie wiedzieli o jej przybyciu.
— Niewykluczone. Jakkolwiek było, wydaje się, że to dobry znak.
— Tak się wydaje.
Minęli kolejny łuk przejścia, a Tak nasłuchiwał cichnących głosów, aż zapadła cisza.
Wciąż jednak nie schodził ze swej belki.
„Ona”, o której mówili mnisi, mogła być tylko samą boginią Ratri, czczoną przez zakon, który udzielił schronienia wyznawcom Wielkodusznego Sama, Oświeconego. Ratri z kolei także zaliczała się do tych, których wypędzono z Niebiańskiego Miasta i którzy nosili teraz ciała śmiertelnych. Miała wszelkie powody, by odczuwać gorycz po tej historii. Tak uświadomił sobie, jakie ryzyko podejmowała, udostępniając swe sanktuarium, a co dopiero będąc fizycznie obecną przy tym przedsięwzięciu. Gdyby choć słowo o tym rozeszło się i dotarło do właściwych uszu, przekreśliłoby to wszelkie szanse jej powrotu. Tak pamiętał ją jako ciemnowłosą piękność o srebrzystych oczach, przejeżdżającą swym księżycowym rydwanem z hebanu i chromu, zaprzężonym w ogiery, czarnego i białego, pod opieką gwardzistów, także czarnego i białego; sunęła Aleją Niebios, równa samej Saraswati w jej glorii. Serce zabiło mu mocniej w kosmatej piersi. Pewnej nocy, dawno temu, w szczęśliwszych czasach i w lepszej postaci, tańczył z nią na tarasie pod gwiazdami. Trwało to kilka chwil zaledwie, ale pamiętał.
Trudno jest być małpą i mieć takie wspomnienia.
Zsunął się z krokwi na dół.
Była tu wieża — wysoka, wyrastająca z północno-wchodniego narożnika klasztoru. Znajdowała się w niej komnata. Mówiono, że mieści w sobie duchową obecność bogini. Sprzątano tam codziennie, zmieniano pościel, zapalano kadzidło i składano wota tuż za progiem. Drzwi pozostawały zwykle zamknięte.
Były oczywiście okna. Pytanie, czy człowiek mógłby tam wejść przez któreś z nich, musiało pozostać bez odpowiedzi. Tak wykazał, że małpa może to zrobić.
Wszedł na dach klasztoru i zaczął wspinać się dalej, na wieżę, przechodząc z jednej śliskiej cegły na drugą, z wypukłości na nierówność; niebiosa powarkiwały nad nim jak psy. Wreszcie przylgnął do muru tuż pod zewnętrznym parapetem. Deszcz padał na niego bezustannie. Z wnętrza dobiegał śpiew ptaka. Zauważył zwisający za okno koniec wilgotnej błękitnej szarfy.
Chwycił się parapetu i podciągnął, by zajrzeć do wnętrza.
Była odwrócona do niego plecami. Miała na sobie błękitne sari i siedziała na małej ławeczce po przeciwnej stronie komnaty.
Wspiął się na parapet i odchrząknął.
Obejrzała się szybko. Nosiła zasłonę, więc nie widział jej twarzy. Przyjrzała mu się przez nią, po czym wstała i podeszła do okna.
Był skonsternowany. Jej postać, niegdyś gibka, teraz stała się szeroka w talii; jej krok, niegdyś niby kołysanie gałęzi, teraz przypominał chód kaczki; cerę miała zbyt ciemną; nawet skryte za zasłoną nos i podbródek zdawały się nazbyt wystające.
Skłonił głowę.
— „Gdy przechodzisz, idziemy wszyscy na spoczynek” — zaśpiewał. — „Jak ptaki do swych gniazd na drzewach”.
Stała nieruchoma, niczym jej posąg w holu na dole.
— „Wstrzymaj wilczycę, wstrzymaj wilka, wstrzymaj złodzieja, falo ciemna, lecz dla nas łatwą bądź do przejścia”.
Powoli wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na głowie.
— Masz moje błogosławieństwo, mały — rzekła po chwili. — Niestety, to wszystko, co mogę ofiarować. Nie zapewnię ci ochrony ani nie podaruję urody ja, której także brakuje takich luksusów. Jak ci na imię?
— Tak — odparł.
Dotknęła czoła.
— Znałam kiedyś pewnego Taka. Za dni minionych, w dalekim miejscu…
— Jestem owym Takiem, pani.
Usiadła na parapecie. Po chwili zrozumiał, że szlocha za zasłoną.
— Nie płacz, bogini. Tak jest tutaj. Pamiętasz Taka z Archiwów? Taka z Jasną Włócznią? Znów stoi tu, gotów wypełnić twe rozkazy.
— Tak… — powtórzyła. — Och, Tak również? Nie wiedziałam! Nie słyszałam…
— Jeszcze jeden obrót koła, pani, a kto wie? Wszystko może się ułożyć nawet lepiej niż kiedyś.
Ramiona jej zadrżały. Wyciągnął ku niej rękę, cofnął…
Odwróciła się i ujęła jego dłoń.
Wiek minął, nim znów przemówiła.
— Nie normalnym biegiem rzeczy odzyskamy nasze pozycje i sprawy się uregulują, Taku z Jasną Włócznią. Musimy podążyć własną ścieżką.
— O czym mówisz? — zdziwił się, po czym odgadł: —O Samie?
Skinęła głową.
— Od niego wszystko zależy. On jest naszą nadzieją przeciwko Niebu, drogi Taku. Jeśli uda się go przywołać, zyskamy szansę, aby żyć znowu.
— Więc dlatego podjęłaś to ryzyko, dlatego sama usiadłaś w paszczy tygrysa?
— A czemuż by nie? Kiedy nie ma prawdziwej nadziei, musimy wykuć własną. Nawet gdy moneta jest fałszywa, wciąż można nią płacić.
— Fałszywa? Nie wierzysz, że był Buddą?
Zaśmiała się krótko.
— Sam był największym szarlatanem w pamięci bogów i ludzi. Był także najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzyli się Trimurti. Nie rób takiej miny, Archiwisto, jakby zaszokowały cię moje słowa. Przecież wiesz, że osnowę swojej doktryny, ścieżkę i osiągnięcie, całą powłokę, wykradł z zakazanych prehistorycznych źródeł. To była broń, nic więcej. Największą jego siłę stanowiła nieszczerość. Gdybyśmy znów mieli go przy sobie…
— Świętym był czy szarlatanem, pani, ale powrócił.
— Nie żartuj sobie ze mnie, Taku.
— Bogini ma i pani, właśnie opuściłem pana Jamę, gdy wyłączał swoją machinę modlitewną. Na jego czole widniała zmarszczka tryumfu.
— Taka próba, przy tak minimalnych szansach… Pan Agni mówił kiedyś, że nie sposób tego dokonać.
Tak wstał.
— Bogini Ratri — rzekł. — Któż spośród bogów czy ludzi, czy kogokolwiek pomiędzy nimi, wie o takich sprawach więcej od Jamy?
— Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Taku, ponieważ ona nie istnieje. Ale jak możesz twierdzić z taką pewnością, że pochwycił w sieć naszą rybę?
— Ponieważ jest Jamą.
— Podaj mi więc ramię, Taku. Poprowadź mnie, jak to kiedyś uczyniłeś. Spójrzmy na śpiącego Bodhisattwę.

* * *

Grotę wypełniało światło padające nie z pochodni, ale z generatorów Jamy. Ustawione na platformie łoże było z trzech stron osłonięte parawanami. Większą część maszynerii także zamaskowano parawanami i kotarami. Mnisi w szafranowych szatach poruszali się bezszelestnie po wielkiej komorze. Jama, mistrz sztuk, stał przy łożu.
Kiedy się zbliżyli, kilku zdyscyplinowanych, niewzruszonych dotąd mnichów wydało krótkie okrzyki. Tak obejrzał się na kobietę, którą prowadził, i odstąpił o krok. Oddech uwiązł mu w gardle.
Nie była już pulchną, niską matroną, z którą rozmawiał. Znowu stał u boku Nocy nieśmiertelnej, o której napisano: „Bogini, strojna klejnotami, napełnia przestrzeń, nieśmiertelna, zalewa góry i doliny, poświatą gwiazd ciemności razi”.
Spoglądał tylko przez chwilę, po czym osłonił oczy. Wciąż miała na sobie ślady swego dalekiego Aspektu.
— Bogini… — zaczął.
— Podejdźmy do śpiącego — nakazała. — Budzi się.
Zbliżyli się do łoża.
Potem — by kiedyś przedstawiano je na freskach u krańców niezliczonych korytarzy, rzeźbiono na murach świątyń i malowano na sklepieniach licznych pałaców — nastąpiło przebudzenie tego, który znany był pod wieloma imionami — jako Mahasamatman, Kalkin, Mandżusri, Siddhartha, Tathagata, Poskromiciel, Maitreja, Oświecony, Budda i Sam. Po jego lewej stronie stała bogini Nocy, po prawej stanął Śmierć. Tak, małpa, przykucnął u stóp łoża jako wieczny komentarz do współistnienia pierwiastka tego, co zwierzęce, z tym, co boskie.
Nosił zwyczajne, smagłe ciało średniego wzrostu i wieku. Rysy miał regularne i dość pospolite; kiedy otworzył oczy, były ciemne.
— Bądź pozdrowiony, Panie Światła!
To Ratri wymówiła te słowa.
Oczy leżącego zamrugały. Wzrok pozostał zamglony. W komorze nic się nie poruszało.
— Witaj, Mahasamatmanie… Buddo! — rzekł Jama.
Oczy patrzyły przed siebie, niewidzące.
— Cześć, Sam — powiedział Tak.
Czoło zmarszczyło się lekko, oczy spojrzały w bok, na Taka, potem przesunęły się ku pozostałym.
— Gdzie…? — zapytał szeptem przybysz.
— W moim klasztorze — odparła Ratri.
Obojętnie patrzył na jej piękno.
A potem zamknął oczy i zacisnął powieki. Grymas bólu zmienił jego usta w łuk, a zęby w strzały.
— Czy w istocie jesteś tym, którego imionami cię powitaliśmy? — spytał Jama.
Nie odpowiedział.
— Czy jesteś tym, który powstrzymał armię Nieba na brzegach Vedry?
Wargi się rozluźniły.
— Czy jesteś tym, który kochał boginię Śmierci?
Oczy zamigotały. Po wargach przemknął lekki uśmiech.
— To on — stwierdził Jama. I dodał: — Kim jesteś, człowieku?
— Ja? Jestem niczym — odparł leżący. — Może liściem pochwyconym w wirze. Piórkiem na wietrze…
— To niedobrze. Gdyż dość jest w świecie liści i piór, żebym nie musiał tak długą pracą powiększać ich liczby. Chciałem człowieka. Takiego, który zdoła podjąć wojnę przerwaną jego nieobecnością. Człowieka o wielkiej mocy, który za jej sprawą przeciwstawi się woli bogów. Myślałem, że może ty nim jesteś.
— Jestem… — Znów spojrzał z ukosa. — Sam. Jestem Samem. Kiedyś… dawno temu… rzeczywiście walczyłem, prawda? Wiele razy…
— Byłeś Wielkodusznym Samem, Buddą. Pamiętasz?
— Może byłem…
W jego oczach z wolna rozpalał się płomień.
— Tak — powiedział wreszcie. — Tak, byłem. Najpokorniejszym z dumnych, najdumniejszym z pokornych. Walczyłem. Przez jakiś czas nauczałem Drogi. Walczyłem znowu, znowu nauczałem, próbowałem polityki, magii, trucizny… Wydałem bitwę tak straszną, że samo słonce odwróciło twarz od rzezi: z ludźmi i bogami, ze zwierzętami i demonami, z duchami ziemi i powietrza, ognia i wody, jazczurami i końmi, mieczami i rydwanami…
— I przegrałeś — dokończył Jama.
— Tak, rzeczywiście. Ale daliśmy im niezły pokaz, co? Ty, boże Śmierci, powoziłeś moim rydwanem. Wszystko teraz do mnie wraca. Schwytali nas, a Władcy Karmy mieli być naszymi sędziami. Wymknąłeś się im przez wolę śmierci Drogą Czarnego Koła. Ja nie zdołałem.
— To prawda. Twoja przeszłość odkryła się przed nimi. Zostałeś osądzony. — Jama spojrzał na mnichów, którzy z pochylonymi głowami siedzieli teraz na podłodze. Zniżył głos. — Gdyby kazali ci umrzeć prawdziwą śmiercią, zrobiliby z ciebie męczennika. Gdyby pozwolili ci chodzić po świecie w dowolnej postaci, zostawiliby drzwi otwarte dla twego powrotu. Tak samo więc, jak ty ukradłeś swoje nauki Gottamie innego miejsca i czasu, tak i oni skradli opowieść o końcu dni tamtego pośród ludzi. Zostałeś uznany za godnego Nirwany. Twój atman przeniesiono nie do innego ciała, ale do wielkiej chmury magnetycznej, która okrąża tę planetę. To było pięćdziesiąt lat temu. Oficjalnie jesteś teraz awatarem Wisznu, którego nauki zostały błędnie zinterpretowane przez niektórych co bardziej gorliwych wyznawców. A osobiście istniałeś nadal jedynie w postaci samopodtrzymującej się fali, którą udało mi się schwytać.
Sam zamknął oczy.
— I ośmieliłeś się sprowadzić mnie z powrotem?
— W samej rzeczy.
— Przez cały czas byłem świadomy swojego stanu.
— Podejrzewałem to.
Otworzył oczy; płonęły.
— I śmiałeś wyrwać mnie z czegoś takiego?
— Tak.
Sam spuścił głowę.
— Słusznie nazywany jesteś bogiem Śmierci, Jamo-Dharmo. Odebrałeś mi doprawdy niezwykłe przeżycie. Na czarnej skale swej woli rozbiłeś coś, co przekracza wszelkie zrozumienie i doczesny splendor. Dlaczego nie mogłeś mnie zostawić w spokoju na morzu istnienia?
— Ponieważ świat potrzebuje twojej pokory, twojej pobożności, twoich wspaniałych nauk i twoich makiawelicznych spisków.
— Jestem stary, Jamo — rzekł. — Tak stary, jak człowiek w tym świecie. Wiesz, że byłem jednym z Pierwszych. Jednym z tych, którzy przybyli tutaj, by budować i zasiedlać. Wszyscy inni już nie żyją… albo zostali bogami: dei ex machini… I ja miałem taką szansę, ale wypuściłem ją z dłoni. Wiele razy. Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo. Nie naprawdę. Dopiero później, dopiero kiedy zobaczyłem, co robią, zacząłem gromadzić przy sobie całą moc, jaka była mi dostępna. Ale było już za późno. Stali się zbyt silni. Teraz chcę tylko zasnąć snem wieków, raz jeszcze doznać Wielkiego Spoczynku, wiecznej rozkoszy, usłyszeć pieśni gwiazd śpiewających na brzegach ogromnego morza.
Ratri pochyliła się i spojrzała mu w oczy.
— Potrzebujemy cię, Sam.
— Wiem, wiem — odparł. — Wiecznie realizuje się stare przysłowie: macie pracowitego konia, więc czemu nie pogonić go jeszcze z milę?
Ale uśmiechał się, gdy to mówił, a ona ucałowała go w czoło.
Tak skoczył w górę i zaczął podskakiwać na łożu.
— Ludzkość się raduje — zauważył Budda.
Jama podał mu szatę, a Ratri podstawiła sandały.
Powrót do życia ze spokoju, który przekracza wszelkie rozumienie, wymaga czasu. Sam spał. A śpiąc, śnił; śniąc, krzyczał albo tylko płakał. Nie miał apetytu, ale Jama znalazł mu ciało krzepkie i w doskonałym zdrowiu, bez trudu zdolne znieść psychosomatyczną konwersję wywołaną utratą boskości.
Siadywał jednak godzinami, nieruchomo wpatrzony w kamyk, nasionko albo liść. W takich chwilach nie dawał się rozbudzić.
Jama dostrzegł w tym zagrożenie i zwierzył się ze swych obaw Ratri i Takowi.
— Nie jest dobrze, że tak odrywa się od świata — rzekł. — Mówiłem do niego, ale jakbym zwracał się do wiatru. Nie może zapomnieć tego, co pozostawił za sobą. Same próby wiele go kosztują.
— Może źle odczytujesz jego wysiłki — zasugerował Tak.
— To znaczy?
— Widzisz, jak obserwuje nasiono, które przed sobą położył? Zwróć uwagę na zmarszczki wokół oczu.
— Tak? I co w związku z tym?
— Mruży oczy. Czy ma wadę wzroku?
— Nie.
— Więc dlaczego to robi?
— By lepiej studiować nasiono.
— Studiować? To nie jest Droga, jakiej niegdyś nauczał. Ale rzeczywiście studiuje. Nie medytuje, szukając wewnątrz przedmiotu tego, co prowadzi ku uwolnieniu podmiotu. Na pewno nie.
— Więc co to jest?
— Przeciwieństwo.
— Przeciwieństwo?
— Studiuje przedmiot i rozmyśla nad nim, aby się związać. Szuka w nim powodu do życia. Próbuje raz jeszcze wpleść się w tkaninę Mai, iluzję świata.
— Chyba masz rację, Taku! — zawołała Ratri. — Jak możemy dopomóc mu w tych wysiłkach?
— Nie jestem pewien, pani.
Jama kiwnął głową. Jego ciemne włosy lśniły w strudze słonecznego światła, przecinającej wąski ganek.
— Dostrzegłeś coś, czego ja nie widziałem — przyznał. — Nie powrócił jeszcze w pełni, choć nosi ciało, stąpa ludzkimi stopami i mówi jak my. Jego myśli wciąż są poza naszym zasięgiem.
— Co w takim razie możemy uczynić? — spytała Ratri.
— Zabieraj go na długie spacery po okolicy. Racz go delicjami. Porusz jego duszę poezją i pieśnią. Znajdź mu coś mocnego do picia, w klasztorze nie ma takich napojów. Okryj go barwnymi jedwabiami. Sprowadź kurtyzanę albo nawet trzy. Spróbuj ponownie zanurzyć go w życie. Tylko w ten sposób zdoła się uwolnić z okowów boskości. To głupie z mojej strony, że wcześniej tego nie zauważyłem.
— Nie dziwię się, boże Śmierci — rzekł Tak.
Płomień, który jest czarny, rozgorzał w oczach Jamy. Po chwili jednak bóg się uśmiechnął.
— Odpłaciłeś mi, mój mały — powiedział. — Za te komentarze, którym pozwoliłem, być może bezmyślnie, dotrzeć do twych kosmatych uszu. Wybacz mi, ty, który masz postać małpy. Jesteś w istocie człowiekiem… człowiekiem spostrzegawczym i inteligentnym.
Tak się przed nim skłonił.
Ratri parsknęła śmiechem.
— Powiedz nam więc, mądry Taku… gdyż może zbyt długo byliśmy bogami i brak nam właściwego spojrzenia… jak postąpić w kwestii jego rehumanizacji, by jak najlepiej posłużyło to naszym celom?
Tak skłonił się teraz przed Ratri.
— Tak jak proponował Jama — rzekł. — Dzisiaj, pani, zabierz go na spacer ku wzgórzom. Jutro pan Jama uda się z nim aż na skraj lasu. Następnego dnia ja poprowadzę go między drzewa i trawy, kwiaty i liany. I zobaczymy. Zobaczymy…
— Niech tak się stanie — zdecydował Jama.
I tak się stało.

 
Wesprzyj nas