Z tej zachwycającej powieści o muzyce i bólu, wyłania się wyjątkowy obraz miłości i zazdrości, przyjaźni i zemsty. “Pieśń imion” to mistrzowskie dzieło wyobraźni.


Pieśń imionDavid Rapoport, polski chłopiec cudem uratowany z Holokaustu, wychowuje się w Londynie, w zamożnej, żydowskiej rodzinie, gdzie zaprzyjaźnia się z Martinem Simmondsem. Chłopców łączy niesamowita więź – są sobie bliżsi niż bracia.

Pod okiem ojca Martina David rozwija niezwykłe zdolności muzyczne. I nagle, w dniu pierwszego koncertu chłopiec znika…

Z tej zachwycającej powieści o muzyce i bólu, wyłania się wyjątkowy obraz miłości i zazdrości, przyjaźni i zemsty. “Pieśń imion” to mistrzowskie dzieło wyobraźni.

Powieść zdobyła nagrodę Whitbread Book Award i została zekranizowana. W role bohaterów wcielili się m.in. Magdalena Cielecka, Tim Roth i Clive Owen. Zdjęcia do filmu powstały w Londynie, Nowym Jorku, Montrealu, Budapeszcie oraz w obozie zagłady w Treblince.

***

“Wyśmienita… Pokazuje ogrom wiedzy autora, jego inwencję i pasję… Piękna książka.”
The Telegraph

Norman Lebrecht
Pieśń imion
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 6 maja 2020
 
 

Pieśń imion


1
Czas na wycieczkę

Ubrany w dwurzędowy garnitur płynę pod prąd poniedziałkowej porannej fali przypływu, czując się jak dwustuprocentowy wyrzutek. Cały pracujący świat sunie do miasta, gdy tymczasem ja bez ważnej przyczyny zmierzam w przeciwnym kierunku. Co więcej, jestem chyba jedynym mężczyzną w przyzwoitym garniturze. Czasy się zmieniły, do pracy wkłada się chinosy.
Czy też do tego, co nazywają pracą. Siedzenie przed migającym ekranem, szukanie i gromadzenie danych wydaje mi się nędznym substytutem emocjonującego pościgu, radości zabijania, pieszczoty współzawodnictwa. W tym tak zwanym cyfrowym świecie nie ma romantyzmu, walki na śmierć i życie. To wirtualny pościg bez prawdziwych występków i cnót. Natomiast mój zawód jest związany z ludźmi, a zatem niemal zupełnie zanikł.
Nierozsądnie byłoby wypytywać zbyt natrętnie o cel mojej podróży. „Czy twoja podróż jest naprawdę konieczna?” – grzmiały plakaty z czasów wojny. Nie, nie tak, żeby przekonać audytorów, którzy odmówią mi zwrotu kosztów podróży z powodu jej wątpliwej wartości. Nie tak, żeby zadowolić Myrtle, która uniesie pytająco brew i odnotuje debet na koncie małżeństwa. Szczerze mówiąc, ta wyprawa nie przyniesie mi bogactwa ani nawet zarobku, jaki mógłbym uzyskać z niedzielnej wyprzedaży garażowej, choć oczywiście nie powiem tego księgowym („nie mogę tracić kontaktu z trendami rynku konsumenckiego”) ani Myrtle („kiedy brakuje pieniędzy, widok znajomej twarzy może wszystko zmienić”). Tak naprawdę ja jestem tu najważniejszy. Tylko ja wiem, dlaczego wyjeżdżam, i nie muszę się przed sobą usprawiedliwiać. To dzięki ucieczce, czy też jej złudzeniu, pozostałem żywy i mniej więcej wypłacalny.
Wspomagany przez instynkt samozachowawczy, przedzieram się przez tłumy na Euston Station w stronę objętego rezerwacją wagonu pierwszej klasy ekspresu Intercity 903. Serce łomocze mi z wysiłku, do którego nie przywykło, i z absurdalnej ekscytacji podróżą. Absurdalnej, bo poprzednie ekspedycje dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że jakiekolwiek nadzieje na przygodę dusi w zarodku moja wrodzona rezerwa i nieskazitelna poprawność – atrybuty, które z całą pewnością zostaną wymienione w niezbyt odległej mowie na moim pogrzebie, wraz z ogromną wiedzą z dziedziny muzyki, zjadliwym dowcipem i dyskretną filantropią Drogiego Zmarłego.
W każdym razie przygoda jest przeciwna mojej naturze i niewskazana przy moim stanie zdrowia. Zatkane tętnice i perspektywa bajpasów narzucają pewne wymagania. Ograniczyłem się do sześciu długości basenu i kilometra na stacjonarnej bieżni, unikam emocji, do obowiązków małżeńskich przystępuję rzadko i z ostrożnością jeża. „Uważaj na siebie” – powiedziała na do widzenia Myrtle, więc staram się ze względu na nią. Z braku małżeńskiego zapału mogę się zdobyć choć na tyle.
A jednak czar podróży potrafi skłonić to stare, skołatane, choć jeszcze nieulepszone bajpasem serce do szybszego bicia. Wsiadając do pociągu, czuję, jak puls przyspiesza z fałszywego podniecenia. Spoglądam przed siebie bez tchu, z krzepiącym poczuciem déjà vu. Całkiem jakbym oglądał sobotnią powtórkę meczu, znając już jego wynik. Nagranie może ukazać pewne subtelne detale przebiegu akcji i strzałów, ale znajomość finału sprawia, że napięcie znika.
Oglądanie przeterminowanego meczu z objęć cennego fotela w stylu art déco to szczyt dozwolonych mi emocji – smutny koniec dla kogoś, kto został wychowany do działania. Smutne, że z rozgrywającego stałem się widzem, z kulis wielkich scen trafiłem na wielki fotel. Ale są i plusy tej sytuacji. Trzymając się z dala od głównego nurtu spraw, zyskałem aurę, która w kołach drobnego biznesu uchodzi za ponadczasową mądrość.
Powściągliwość całego życia zaowocowała. Mój miejski dom ma podgrzewany kryty basen, na wakacje w zimie i lecie jeżdżę do kosztownych szwajcarskich kurortów, a mój plan emerytalny wystarczyłby mi na trzy dostatnie życia. „Pocieszcie, pocieszcie mój lud” – powiedział prorok Izajasz, więc pocieszanie się uczyniliśmy plemienną tradycją. Co lepiej pociesza człowieka niż cichy szelest akcji i obligacji?
W Rotary i B’nai B’rith nie odróżnilibyście mnie od reszty braci i właśnie o to mi chodzi. Nikt z Loży nie został obdarzony geniuszem ani ukarany jego odebraniem. Wybaczcie, że o tym wspomniałem; niewiele osób miało o tym wiedzieć. „Nie będę jojczyć” – mawiał ojciec, kiedy pytano go o zdrowie. Podzielam jego zdanie. Normalność to moja nirwana. Ale głęboko, głęboko w duszy, w otchłani nieodwracalnej straty czuję potrzebę wybrania się w niepotrzebną podróż, dzięki której uniknę przykrych rozmyślań nad sobą i tempem rozwoju odziedziczonej miażdżycy.
Nie zdziwiłbym się, gdyby w pociągach podróżowali wyłącznie tacy ludzie jak ja, pokręceni wariaci w nieustającej ucieczce przed tym czymś, czego im brakuje. Już widzę jakiegoś dyrektora finansowego wychodzącego z inicjatywą na zebraniu rady. „Może wprowadzimy poranny poniedziałkowy kurs na jakimś zadupiu? Tysiące obiboków, leserów i piątych kół u wozu nie może się doczekać, żeby prysnąć na wieś”.
Sadowiąc się przy oknie, biorę dwie pigułki, chemiczny środek uspokajający i homeopatyczny środek przeciwbólowy, po czym zamykam oczy na dziesięć minut medytacji. Mój konsultant z Harley Street (kardiolog, nie lekarz medycyny naturalnej) zaleca codzienne ćwiczenia i unikanie stresu. Jako osoba rozsądna odżywiam się świadomie i noszę przy sobie kartę dawcy nerek. Na widok ładnej dziewczyny albo policyjnego pościgu odwracam wzrok. W restauracjach z przewodnika Michelina zamawiam rybę na parze. Mam wiele przyjaciółek, ale żadnych kochanek, zainteresowania, ale nie namiętności.
Moja żona Myrtle ma własne życie. Grubokoścista, obdarzona zdrowym apetytem, od czasu do czasu bierze udział w imprezach dobroczynnych i gra w brydża na rzecz swojego okręgu. Brydżem zainteresowała się po trzydziestce i urodzeniu dzieci, odkrywając w tej rozrywce ujście dla swojej wspaniałej pamięci i wrodzonych instynktów. Myrtle pamięta usadowienie gości przy stole na każdym weselu, na którym byliśmy, kolejność obrządków podczas koronacji królowej, układ okresowy pierwiastków i nazwiska wszystkich piłkarzy z węgierskiej drużyny, za której sprawą drużyna angielska poniosła pierwszą porażkę na własnym stadionie – 3 : 6 – w czasie wspomnianego roku koronacji, który jest także rokiem naszego ślubu. Wiele razy namawiałem ją, żeby poświęciła swoje wybitne zdolności sprawom ważniejszym niż talia kart, ale jej cierpliwość do pań, które posilają się w imieniu głodujących i bezdomnych, ma swoje granice.
Nasi dwaj synowie – duma prywatnych szkół – dorośli i wyjechali. Jeden, ginekolog z Kensington, ma efektowną żonę, drugi, prawnik, bardziej tradycyjną połowicę. Przy kolacji wolę grubiańskie plotki prawnika niż wymuskaną świętoszkowatość specjalisty od aborcji. Ale nie czuję rodzicielskiej dumy, gdy w piątkowe wieczory udajemy szczęśliwą rodzinę, siedząc wokół stołu uginającego się pod ciężarem wielonasyconych kwasów tłuszczowych. Skubię wstrzemięźliwie tę bombę kaloryczną bezrozumnie przygotowaną przez moją żonę i w chwili, gdy podają kawę w salonie, wycofuję się na spoczynek z herbatką na trawienie i „Spectatorem”, do którego od lat mam słabość. Moje przeprosiny spotykają się ze sceptycznymi grymasami. Niektórzy moi bliscy prawdopodobnie przypisują te dolegliwości chronicznej hipochondrii.
W pociągu, który staje i rusza przy kolejnych semaforach, a potem śmiga przez przedmieścia jak spłoszony koń, osiągnięcie przyzwoitego stanu medytacji jest trudne. Gdy pęd ustępuje miejsca rytmicznemu kołysaniu, z głośnika rozlega się niezrozumiały komunikat o tym, gdzie znajduje się wagon restauracyjny i że kelner zjawi się w pierwszej klasie, dziękuję za uwagę.
Rezygnuję z poszukiwania wewnętrznego spokoju i nierozpraszany przez osrebrzony lutowy krajobraz zajmuję się interesami, które tego nie wymagają. Firma, którą kieruję, stanowi blade odbicie tej założonej przez mojego ojca w 1919 roku „w celu szerzenia zamiłowań muzycznych wśród osób o skromnych możliwościach finansowych”. W dniach świetności marka Simmonds widniała w domach w całym kraju, obok filiżanek Wedg wooda, zabawek Hornby’ego i doniczkowych paprotek. Fortepianowe wersje arcydzieł orkiestrowych firmy Simmonds (Partytury Symfonii i Koncertów) w szlachetnych fioletowych okładkach, wszystkie w cenie sześciu pensów. Wydawaliśmy także popularne biografie wielkich kompozytorów, albumy pieśni ludowych i nowości mało znanych żyjących kompozytorów. Ale sercem Simmondsa był dział koncertowy, organizujący wieczorki w filharmonii dla całej rodziny, od babci po oseska, i zniżkowe ceny wynoszące mniej niż bilet do kina.
W biurze firmy, przytulonej do starego Queen’s Hall na Regent Street, przez siedem dni w tygodniu roiło się od niedochodowych projektów, artystycznych pomysłów i uwięzionych os. Nigdy nie otwierano tu okien, żeby nie rozwiać mgły natchnienia. Pianiści z łatami na łokciach, upominający się o niezapłacone honoraria, mijali się ze studentami i robotnikami czekającymi na ostatnie bilety za grosze. Po kątach dziennikarze w fedorach robili wywiady z dyrygentami – raz nawet w lewej kabinie damskiej ubikacji, gdzie z rezerwuaru kapało tak rytmicznie, że ktoś porównał tempo V Symfonii Czajkowskiego do właściwości wadliwej hydrauliki Simmondsa.
Mój ojciec, zgarbiony za piramidą nieprzeczytanych umów i niesprawdzonych odbitek korektorskich, nie opuszczał swojego muzycznego imperium, rzadko wychodząc z niego przed północą. „Nie mogę pozwolić, żeby redakcja stała pusta – mawiał. – Kto wie, kiedy pojawi się następny Kreisler?”. Na pół wieku przed nastaniem otwartych przestrzeni biurowych wyjął z zawiasów drzwi swojego gabinetu, żeby lepiej widzieć, co się dzieje w firmie.
Nigdy nie przegapił pojawienia się żadnego artysty. Sterty korespondencji rosły, sekretarki odchodziły z płaczem, a on z wirtuozerią żonglował trzema słuchawkami jednocześnie, nawet nie podnosząc głosu.
Mortimer (Mordechaj) Simmonds miał maniery dżentelmena i umysł naukowca, choć nie był żadnym z nich. W wieku trzynastu lat poszedł do pracy w drukarni, żeby wspomóc owdowiałą matkę i cztery siostry mieszkające w Bethnal Green. W śmierdzącej farbą drukarni poznał od podszewki najniższe stopnie dziennikarskiego wtajemniczenia, po czym wspiął się po kolejnych szczeblach drabiny przez pozycję korektora aż do funkcji adiustatora w dodatku literackim, co stanowiło bilet wstępu na salony Hampstead. Potem, w trakcie wojny poznał i zgodził się poślubić moją matkę – posażną i nieładną córę dynastii anglo-sefardyjskiej Medolów, która mogła go ustawić w dowolnym zawodzie. Miłość do książek kusiła, zwłaszcza po dwóch latach nad Sommą, ale nie udało mu się znaleźć takich książek, które dałyby mu satysfakcję pod względem estetycznym, a przy okazji pozwoliły zarobić. Jego kariera stała w martwym punkcie, gdy 4 maja 1921 roku przyjaciel dał mu bilet do Queen’s Hall. Tę datę miał uroczyście obchodzić co roku do końca życia. Solistą był Fritz Kreisler, który powrócił tu po ośmiu latach. Jego wykonanie koncertu Viottiego wstrząsnęło ojcem bardziej niż wszystkie słowa, jakie do tej pory przeczytał. Kreisler, z sumiastymi wąsami i błyszczącymi oczami, przebiegał oszałamiające kadencje jak dziecinne ćwiczenie, trzymając widzów w kleszczach przejrzystego spojrzenia. „Uwiódł mnie – wspominał ojciec. – Zupełnie jakby grał tylko dla mnie. Od pierwszej chwili, gdy nasze spojrzenia się spotkały, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest muzyka”.
Ojciec, który nie potrafił czytać nut ani zagrać choćby gamy, wynajął nauczyciela. Miał on go nauczyć odróżniać ćwierćnuty od ósemek, a także wyjaśnić znaczenie zależności dźwiękowych w koncertach. Ojciec zaczął chodzić na studenckie recitale w Trinity College of Music za sklepem Selfridge’a, instynktownie wynajdując młode talenty. Jednego skrzypka zgarnął wprost z chodnika, gdzie grał dla przechodniów. Z garstką obiecujących artystów zorganizował kameralne recitale w podobnym do kościelnego wnętrza Aeolian Hall na Regent Street, a z nowo powstałą Birmingham Orchestra, przywiezioną autobusem na jeden wieczór, zorganizował pierwszy ze swoich familijnych koncertów w marmurowym Royal Albert Hall na południowym krańcu Hyde Parku.
Na owe koncerty nie zapraszano krytyków, ale sala zawsze była pełna, a cena biletów dostępna dla każdego. Oburzone środowisko muzyczne skrytykowało Simmondsa za obniżanie poziomu. Ojciec tylko się roześmiał i obciął o połowę cenę najdroższych biletów. Nie zjawiał się na posiedzeniach, na których dyskutowano o kosztach jednostkowych, liniach kredytowych i blokowaniu dostępu zagranicznym wykonawcom. Nie zamierzał w żaden sposób ograniczać muzyków, dawców radości i blasku. Szanował ich niemal bezgranicznie.
Nigdy w życiu nie namawiałby żadnego bałkańskiego pianisty z trzema „z” w nazwisku, by przybrał pseudonim dla wygody angielskiego widza. Nigdy nie zmuszałby grubej śpiewaczki do zrzucenia nadwagi. Dawał drugą szansę stremowanym debiutantom, a kiedy koncert zrobił klapę, obwiniał o to tylko siebie. Nie miał czasu na snobistyczne foldery, prawa autorskie i podatki od widowisk rozrywkowych, nie miał go też dla żony i syna. Widywał ich za dnia tylko na niedzielnych obiadach, na które często się spóźniał lub na których siedział nieobecny duchem.
Dlatego gdy pewnej zimowej niedzieli, kiedy pieczeń wołowa powoli przypalała się w piekarniku, a matka mamrotała coś nad robótką, zadzwonił telefon i dowiedzieliśmy się, że ojciec umarł za biurkiem, nie zareagowałem na tę wieść. Mój ojciec należał do firmy Simmonds (Partytury Symfonii i Koncertów), nie do mnie. Zmarł na posterunku, wśród stert nieotwartych listów. Miał sześćdziesiąt jeden lat, tyle, ile ja teraz. Na pogrzebie rabin mówił o jego miłości do sztuki, skromności i samokrytycyzmie. Aż pożałowałem, że nie jestem do niego bardziej podobny.
Wyrwany z Cambridge, gdzie zdawałem egzaminy końcowe z historii, objąłem kierownictwo firmy i sprawnie zabezpieczyłem jej przyszłość. W miejsce nadaktywnego chaosu zaprowadziłem finansowy rygor. Tłum niedochodowych anonimowych kompozytorów, przeważnie uciekinierów z hitlerowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji, przekazałem wiedeńskiemu wydawcy muzyki współczesnej, który zatrzymał trzech, a resztę bez litości wyrzucił. Zrezygnowałem z familijnych koncertów, a solistów oddałem konkurencyjnym agencjom. Dwaj stali się sławni, resztę pochłonęły małżeństwa, nauczanie muzyki albo harówka w orkiestrze. Z żalem żegnałem się z artystami, bo ich zapał się udzielał, a egocentryzm zawsze mnie bawił. Niektórzy dorośli wraz ze mną, innych trudne zadanie zawiązania sobie butów przerastało do tego stopnia, że nie chciałem myśleć, co się z nimi stanie bez naszej ochrony – ale co innego mogłem zrobić w tych okolicznościach? Miałem palącą potrzebę, by zerwać nasze związki z talentami, potrzebę, której usilnie staram się – za radą lekarza i prawnika – nie analizować ani nie opisywać.
Za siedzibę redakcji dostałem niezłą sumkę od holenderskiego banku handlowego. Zachowałem dla siebie narożny gabinet, sekretarkę Ernę Winter oraz pracownika do zadań dorywczych. Dochód z tych szybkich sprzedaży zapewnił utrzymanie matce, która po śmierci ojca przestała się odzywać i okresowo wymagała opieki w prywatnym szpitalu psychiatrycznym. Podczas remisji pomogła zaaranżować moje spotkanie z Myrtle, kościstą córką kuzynów z Hiszpanii, i ponuro pobłogosławiła nasze poważne zaręczyny, po czym przedawkowała antydepresanty – umyślnie lub przypadkowo. Nigdy się tego nie dowiedziałem, a zresztą niewiele mnie to obchodziło.
Kiedy zakończyłem proces restrukturyzacji, z firmy został tylko dział wydawniczy wypuszczający na rynek tanie nuty w fioletowych okładkach dla amatorów i profesjonalistów. W niespełna rok zrobiłem z firmy Simmonds (Partytury Symfonii i Koncertów) przedsiębiorstwo dochodowe i pewne, ograniczając jego działalność, żeby nie żądało ode mnie ofiary, jaką tak chętnie złożył ojciec.
Z czasem wyszły na jaw moje błędy, choć nie na tyle znaczące, żeby nadwerężyć moją reputację mędrca. Jako dwudziestojednolatek nie wiedziałem, że eliminacja ryzyka szkodzi interesom. Trzeba ryzykować, żeby zwyciężać. Jednak ja, nie znając życia, byłem posłuszny zakurzonym teoriom ekonomistów z Cambridge i gwałtownym reakcjom umysłu, który przeżył szok.
Wkrótce jeden z kompozytorów, którego się pozbyłem, napisał wart milion dolarów temat do hollywoodzkiego filmu. Inny stworzył operę, którą wystawiono w piętnastu miastach w Niemczech. Ulubieniec mojego ojca Władimir Kuzniecow powiesił się na kinkiecie w pokoju hotelowym w Dalston. Jego „siostrzeniec” i współlokator, straganiarz Steve, zapewnił mnie, że śmierć biedaka nie miała nic wspólnego z utratą wydawcy, lecz była zbyt daleko posuniętym autoerotycznym eksperymentem. Przygnieciony wyrzutami sumienia, ufundowałem Nagrodę Kuzniecowa na cześć nieszczęśnika.
Rodzinne koncerty Simmondsa trwały z powodzeniem pod innym kierownictwem. Dzięki nim zwykli ludzie mogli posłuchać ulubionych utworów, a nowi muzycy wypróbować swoje siły, zanim staną przed wyrafinowanymi słuchaczami i krytykami. Moje wycofanie się nabiło kabzę konkurencji.
Co do wydawnictwa, podstaw naszej firmy, nie przewidziałem załamania popytu na nuty. Radio i nagrania, dostępne w każdej chwili jak woda w kranie, zabiły domowe muzykowanie i spowodowały muzyczny analfabetyzm na tak ogromną skalę, że teraz ludzie mówiący o „zagraniu czegoś” mają na myśli wciśnięcie kasety do odtwarzacza w desce rozdzielczej samochodu. Niewiele osób opanowało mozolną grę na flecie i jeszcze mniej spogląda w podręczną partyturę podczas koncertu. W szkołach nie uczy się już dzieci gry na niczym z wyjątkiem gwizdków i pokryw od kubłów na śmieci. Sformułowanie „popularne nuty” stało się oksymoronem.

 
Wesprzyj nas