Pierwszy tom skandynawskiego cyklu kryminalnego. Skomplikowana sprawa, w której po jednej stronie stoi komisarz Karen Eiken Hronby, a po drugiej – arogancki szef wydziału kryminalnego, którego żonę zamordowano. Każde z nich ma swoje wstydliwie od lat ukrywane, słabe punkty…


Doggerland. PodstępWyspy Doggerlandzkie, Morze Północne, między Wielką Brytanią a Skandynawią. Pewna kobieta zostaje brutalnie zamordowana we własnej kuchni.

Śledztwo w sprawie morderstwa trafia na biurko komisarz Karen Eiken Hronby. Czeka ją trudne zadanie, szczególnie, że byłym mężem ofiary jest arogancki szef wydziału kryminalnego.

Czy ta sprawa ma związek z osobliwą komuną, założoną na wyspie w latach siedemdziesiątych? A może prawda kryje się w plotkach opowiadanych w wiejskim pubie?

Karen powróciła na wyspy, żeby zapomnieć o przeszłości. Pomaga jej w tym praca, alkohol i mężczyźni. Po tajemniczym morderstwie musi jednak manewrować między własnymi błędami a potknięciami innych…

Maria Adolfsson
Doggerland. Podstęp
Przekład: Agata Teperek
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 marca 2020
 
 

Doggerland. Podstęp

1

Jeszcze zanim otworzyła oczy, wiedziała. Coś tu jest nie tak. Wszystko jest potwornie nie tak.
Powinna leżeć w innym łóżku, wszystko jedno w jakim, byle nie w tym. Ciche chrapanie, które dolatuje z drugiej strony łóżka, powinien wydawać ktoś inny, wszystko jedno kto, byle nie on. Z pełną jasnością, która przenika jej myśli, wie, że musi się stąd wynosić. Teraz, natychmiast, zanim on się obudzi.
Powoli i najciszej, jak tylko może, Karen Eiken Hornby odsuwa kołdrę i siada, nie spogląda nawet w kierunku drugiej strony szerokiego łóżka. Przesuwa wzrokiem po pokoju hotelowym. Na podłodze, tuż koło swoich bosych stóp, dostrzega majtki i stanik, sukienka leży obok skórzanej kurtki zwinięta na stoliku, torebka rzucona na fotel. Trochę dalej zauważa sportowe buty, które wystają zza otwartych do połowy drzwi łazienki.
Planuje każdy swój ruch, żeby błyskawicznie się stąd zabrać, przysłuchuje się ciężkiemu oddechowi za plecami, ona sama oddycha bezgłośnie i płytko. Szybko powtarza poszczególne kroki, żeby stłumić falę strachu, wzbierającą w jej brzuchu. Rusza, bierze trzy głębokie wdechy, a później sięga po majtki i jednym ruchem wciąga je na siebie. Ostrożnie, żeby materac się nie zakołysał, podnosi się i ma wrażenie, że pokój wiruje. Czeka, nabiera powietrza. Potem, skradając się, robi kilka kroków, po drodze jedną ręką zgarnia stanik i rajstopy, drugą chwyta sukienkę i kurtkę. Czuje narastające mdłości, ale idzie dalej do łazienki i cicho zamyka za sobą drzwi. Zwleka pół sekundy, a później przekręca zamek. Kiedy słyszy kliknięcie rygla, natychmiast żałuje tej decyzji i przykłada ucho do drzwi. Wszystkie dźwięki, które teoretycznie mogłyby dochodzić z drugiej strony, zlewają się z uderzaniami jej walącego serca i krwią szumiącą w jej głowie.
Później się obraca.
Wzrok, który napotyka w lustrze nad umywalką, jest pusty i dziwnie obcy. Z głęboką odrazą do samej siebie przygląda się zarumienionym policzkom i pokruszonej maskarze, tworzącej pod jej oczami ciemne okręgi. Brązowe włosy z jednej strony głowy zwisają, reszta wciąż trzyma się związana na karku. Długa grzywka jest przyklejona do spoconego czoła. Zrezygnowana obserwuje to spustoszenie i szepcze lepiącymi się, suchymi ustami:
– Ty idiotko.
Coś przekręca się jej w żołądku. W ostatniej chwili udaje się jej pochylić nad sedesem, potem nadciągają wymioty. No to teraz się obudzi, myśli, wsłuchując się bezradnie we własne łkanie i sapnięcia. Spodziewając się kolejnej fali torsji, zamyka oczy, żeby nie musieć oglądać w muszli pozostałości wczorajszego dnia. Czeka jeszcze chwilę, ale wygląda na to, że żołądek się uspokoił. Odczuwając chwilową ulgę, prostuje się, odkręca kran i napełnia wodą obie dłonie. Przepłukuje usta, schładza twarz i uświadamia sobie, że teraz będzie miała jeszcze ciemniejsze ślady wokół oczu, ale myśli zaraz, że to bez znaczenia. Stoczyła się już tak nisko, że niżej się nie da.
Chociaż niedługo skończy pięćdziesiąt lat, tym razem naprawdę znalazła się na dnie. Ma wrażenie, jakby miała na karku siedemdziesiątkę.
Szybka ucieczka to jedyna rzecz, która jej teraz zostaje. Pojechać do domu, położyć się i umrzeć. We własnym łóżku. Najpierw jednak musi się stąd wydostać, wsiąść do samochodu i pojechać do domu, z nikim nie rozmawiając i tak by nikt jej nie zobaczył. Później dostrzega nikły promyk nadziei, kiedy dociera do niej, że to właśnie dziś istnieje cień szansy, że naprawdę niepostrzeżenie uda się jej uciec z miasta. Kwadrans po siódmej rano, dzień po święcie ostryg, cały Dunker pogrążony jest we śnie.
Jedną ze szklanek na szczoteczki do zębów napełnia zimną wodą i szybko ją wypija, wolną ręką ściąga frotkę z głowy i patrzy, jak razem z nią straciła kilka długich, ciemnych włosów. Nalewa sobie jeszcze jedną szklankę, wciąga na siebie sukienkę, wciska do torebki stanik i rajstopy i już chce położyć rękę na klamce, kiedy się zatrzymuje. Musi spuścić wodę. Nawet jeśli ten hałas go obudzi, po prostu musi, nie powinna zostać tu po niej żadna pamiątka. Z mocno zaciśniętymi oczami i grymasem przerażenia na twarzy wsłuchuje się w dźwięk wody pieniącej się w muszli klozetowej oraz późniejszy szum, kiedy rezerwuar zaczyna się napełniać. Czeka jeszcze kilka sekund i kiedy słychać już tylko szmer, przewiesza torebkę przez ramię.
Później bierze głęboki wdech i otwiera drzwi.
Mężczyzna w łóżku leży na plecach z głową zwróconą w jej stronę, Karen przez sekundę czuje się jak rażona piorunem. Pod światło odnosi wrażenie, że się jej przygląda. Jednak pokój wypełnia się kolejnym grzmiącym chrapnięciem, a odrętwienie przemija, Karen wzdryga się.
Sześć sekund później trzyma już w ręce swoje buty i otwiera drzwi na korytarz. Ale tam, u progu wolności, coś skłania ją do tego, żeby się odwrócić. To taka sama nagła myśl jak te, gdy się mija wypadek na autostradzie: chociaż wcale nie chce się tego oglądać, nie sposób nie spojrzeć. Wodzi wzrokiem po mężczyźnie na łóżku. Przygląda się jego wiotkim, rozchylonym ustom, wsłuchuje w lekko gulgoczący dźwięk towarzyszący każdemu wydechowi.
Z wrażeniem nierealności wpatruje się przez trzy sekundy w swojego szefa, a później zamyka za sobą drzwi.

2

Drzwi pokoju numer pięćset siedem zamykają się z cichym kliknięciem. Ciemna wykładzina wydaje się miękka, kiedy Karen stąpa po niej bosymi stopami, zmierzając szybkim krokiem do windy. Naciska przycisk. Puls dudni jej w skroni, kiedy wciąga na siebie buty, używając przy tym palca jako łyżki. Udaje jej się je założyć, a zaraz potem winda dzwoni i drzwi otwierają się z cichym szumem.
Ma szczęście. Recepcja jest chyba pusta. Zerkając na nią z ukosa, Karen pędzi przez lobby do wyjścia. Przeszywa ją dreszcz niepokoju, gdy dociera do niej, że w ogóle nie pamięta, jak się tu znalazła. Czy naprawdę przyszli tu razem? Czyj to był pomysł? Urywkowe wspomnienia z wczorajszego wieczoru przelatują jej przez głowę jak krótkie sekwencje filmu: spotkanie w porcie z Eirikiem, Korem i Marike, późniejsza rundka po barach, ostrygi i jeden kieliszek wina za drugim. A do tego niewyraźne wspomnienie Jounasa Smeeda, który pojawił się w którymś z barów nad ranem. Później jeszcze kilka sekwencji miga jej przed oczami: śmiechy, przekomarzanie się, momentalnie wybuchająca kłótnia, pijackie uściski w ramach przeprosin i twarz Jounasa obok jej twarzy. Zdecydowanie zbyt blisko.
W połowie drogi na zewnątrz, zanim irytująco wolne drzwi obrotowe wypuszczą ją na ulicę, dopada ją kolejna przerażająca myśl: czy ktoś ich widział, kiedy się tu meldowali?
Wrześniowe powietrze jest rześkie i przejrzyste, Karen bierze głęboki wdech, a zaraz potem znów fala torsji podchodzi do gardła. Pospiesznie rozgląda się po opustoszałej ulicy i podbiegając, przechodzi na drugą stronę, zasłania przy tym usta ręką. Chwilę później stoi i przechyla się przez barierkę nadbrzeżnej promenady, a mdłości powoli słabną. Ulga trwa jednak sekundę, bo myśl, której starała się unikać, odkąd obudziła się dziesięć minut wcześniej, uderza ją z całym impetem. To, co najgorsze, jest jeszcze przed nią. W poniedziałek rano znów będzie musiała się z nim spotkać.
Wodzi wzrokiem po zatoce w kierunku portu na wschodzie. W porcie dla przyjezdnych widać skupisko chwiejących się masztów, ale terminal promowy, jeszcze kawałek dalej, świeci pustkami, jak w każdą niedzielę. Prom z Esbjerg dotrze tu dopiero o ósmej wieczorem, a od kilku lat nie ma już weekendowych rejsów ani do Danii, ani do Anglii. Temu, kto zechce opuścić w niedzielę Wyspy Doggerlandzkie, zostaje obecnie tylko samolot z Ravenby. Przez poranną mgiełkę, która utrzymuje się jeszcze miejscami nad morzem, Karen dostrzega w oddali białą wieżę radarową na promie pasażerskim zakotwiczonym w porcie głębokowodnym.
Mruży oczy, patrząc na horyzont, i grzebie w wewnętrznej kieszeni kurtki, szukając okularów przeciwsłonecznych. Wymyka się jej ciche przekleństwo, kiedy spostrzega, że nie ma ich tam, gdzie powinny być. Przejeżdża dłonią po pozostałych kieszeniach i stwierdza, że albo zgubiła je gdzieś wieczorem, albo zapomniała ich z hotelu. Teraz będzie musiała pokonać co najmniej połowę drogi do domu, do Langeviku, ze świecącym w oczy, nisko zawieszonym słońcem, palącym pragnieniem, mdłościami i dudniącym bólem głowy. Dobrze zrobiłoby jej podwójne espresso i dwie tabletki przeciwbólowe, żeby nie stwarzała bezpośredniego zagrożenia na drodze, ale nie odwracając się, wie, że wszystkie sklepy i kawiarnie po drugiej stronie Strandegate są jeszcze zamknięte. O tej porze, dzień po Oistrze, jest prawdopodobnie jedyną istotą, która nie śpi w tym skacowanym mieście, no może z wyjątkiem kilku szczurów, które grzebią w przepełnionych śmietnikach i wśród muszli ostryg. Ta myśl sprawia, że w żołądku wzbiera jej kolejna fala.
Zamyka oczy, opiera dłonie o gruby, zimny mur i bierze kilka głębokich wdechów. Świeże powietrze zdaje się jej zbawienne, bryza zwiewa jej wilgotne włosy na twarz. Karen wystawia kark do słońca i spogląda na dół, na plażę. Stado mew śmieszek drze się koło kilku niedbale zawiązanych worków ze śmieciami, które nie zmieściły się w koszach ustawionych specjalnie na tę okazję. Trochę dalej majaczą kontury jeszcze jednego worka. Chwilę później Karen dostrzega jednak, że to śpiący mężczyzna. Leży prosto na piasku pod narzuconym na siebie płaszczem. Obok stoi wózek sklepowy, podwędzony najprawdopodobniej z Qvicka albo Temy i wypełniony pustymi butelkami i puszkami. Wygląda na jednego z pijaków, którzy przesiadują koło galerii przy Salutorget. Zapewne będzie czuł się podobnie jak ona, kiedy się obudzi: spragniony, spocony i przepełniony trwogą „dnia następnego”, ciążącą na barkach niczym ciężki plecak. Jednak, myśli sobie Karen, w przeciwieństwie do mnie przynajmniej spędził tę noc w niewinnej samotności.
Gdzieś w oddali słychać warkot motoroweru, który bez entuzjazmu stara się przebić przez monotonny, dochodzący od morza szum kipieli. Pieniące się fale uderzają o pirs, który dziarsko ciągnie się prosto w morze. W zatoce, przy jednym z sześciu dalbów, stoi zakotwiczona podniszczona żaglówka. Zamyślona Karen zastanawia się, ile potrwa, nim podpłynie policja portowa i ją stamtąd przegoni. Zapewne będą patrzeć na to przez palce co najmniej do popołudnia; w dniu takim jak ten nawet ci zazwyczaj gorliwi chłopcy nie dadzą rady wzniecić w sobie instynktu łowieckiego przed lunchem.
Najdalsza część pirsu spowita jest poranną mgłą, latarnia morska na końcu tego kilometrowego falochronu wciąż ma nieostre kontury. W nocy musiała być gęsta mgła, myśli Karen i przypomina sobie niezwykle uporczywe wycie rogu mgłowego. Pojawia się też inne wspomnienie: poirytowany Jounas, który podnosi się i zamyka okna, a potem wraca do łóżka. Karen szybko wypiera ten obraz, puszcza barierkę i energicznym krokiem rusza w stronę parkingu przy Redehusgate.
Samochód stoi spokojnie zaparkowany trzy przecznice dalej, dokładnie tam, gdzie go zostawiła pół doby wcześniej. W chwili gdy dostrzega swojego ciemnozielonego forda rangera na pustym parkingu przed ratuszem, odpręża się. Za niecałą godzinę będzie leżała we własnym łóżku, w swoim domu za zaciągniętymi żaluzjami, a sen zapewni jej kilka godzin bez wyrzutów sumienia.
Chwilę później spostrzega, że nie ma kluczyków do samochodu.

3

– Jak się dzisiaj miewamy? – Głos za nią jest oficjalny i nieco protekcjonalny.
Karen zastyga w pół ruchu, z jedną ręką w torebce i drugą opartą dla równowagi o maskę samochodu.
Od kilku podszytych paniką minut siedzi już w kucki obok forda i bezowocnie grzebie w swoich rzeczach, szukając kluczyków. Sprawdziła wszystkie kieszenie i schowki, po omacku przeszukała dno torebki i z narastającym niepokojem przeszła do metodycznego wyjmowania z niej wszystkich rzeczy po kolei.
Teraz klnie bezgłośnie przez zaciśnięte zęby: co też, kurna, o tej porze robi policja na mieście? Dlaczego marnują, do cholery, swój czas i pieniądze podatników na patrolowanie ulic i placów, skoro całe miasto i tak śpi? Z ciężkim westchnieniem podnosi się na odrętwiałych nogach. Później odwraca się niechętnie i próbuje przywołać na usta swobodny uśmiech.
Wychodzi z tego sztywny grymas.
Na twarzach obojga policjantów maluje się przerażenie, a później niedowierzanie, kiedy widzą ją – obraz nędzy i rozpaczy.
– Oj, przepraszam… – mówi policjant i cofa się o krok z zakłopotaną miną.
Jego wzrok krąży między rozmazanymi resztkami makijażu na trupio bladej twarzy przed nim a przedmiotami na ziemi. Jego nieco młodsza koleżanka posyła Karen przelotne spojrzenie i z wyraźnym zaciekawieniem przygląda się zestawowi akcesoriów na asfalcie: wczorajsze wydanie porannej gazety, telefon komórkowy, pół paczki papierosów, coś, co wygląda jak czarne rajstopy, ładowarka, zjedzone do połowy jabłko ze śladami po ugryzieniach na pociemniałym miąższu, stanik i opakowanie prezerwatyw.
Karen przywołuje jeszcze jeden sztywny uśmiech i czuje, jak spiętą ma twarz. Później wykonuje nieokreślony gest w kierunku śmietnika na ziemi.
– Nie mogę znaleźć kluczyków do samochodu – mówi na wdechu, próbując nie dopuścić, żeby jej oddech dosięgnął policjantów. – Nowa torebka – dodaje.
– Nocowała pani w mieście?
Policjantka, która zdążyła już ukucnąć, spogląda teraz na nią z delikatnym, jakby porozumiewawczym uśmiechem. Karen czuje narastającą irytację – co też taka nieprzyzwoicie dobrze wytrenowana gówniara z podskakującym końskim ogonem może, do diabła, wiedzieć o „nocowaniu w mieście”?
– Nie, dlaczego? – mówi lodowatym głosem.
Ucieka się do spojrzenia. Tego przenikliwie niebieskiego z żółtym obramowaniem źrenic, którym – jak wie – może skłonić ludzi do milczenia. Patrzy młodej kobiecie prosto w oczy, zmusza ją, żeby odwróciła wzrok, i żałuje tego w tej samej sekundzie, w której wygrywa potyczkę. Co ona wyrabia?
– Wczoraj po Oistrze zrobiło się trochę późno, więc przenocowałam u dobrej przyjaciółki – dodaje, próbując załagodzić sytuację. – Ale chyba najlepiej będzie, jak wrócę do szukania…
Karen wykonuje znaczący gest w stronę torebki i galimatiasu rzeczy, które wciąż zdają się przykuwać uwagę policjantki. W tym samym momencie widzi, jak ta wyciąga odzianą w rękawiczkę rękę, podnosi z ziemi zwinięte rajstopy i lekko nimi potrząsa. Kiedy płaski kluczyk ląduje na wyłożonym kamieniami trotuarze, rozlega się brzdęk. Dwie sekundy później Karen słyszy dobrze sobie znane piknięcie otwieranego zamka w drzwiach.
– Proszę bardzo, szefowo – mówi posterunkowa Sara Inguldsen, podnosząc się i z krzywym uśmiechem podając jej kluczyki.
Nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, Karen bierze je od niej i widzi, jak dwoje policjantów równocześnie cofa się o kilka kroków i oddaje jej honory. Najwyraźniej zdolność mówienia powróciła już także posterunkowemu Björnowi Langemu.
– Proszę jechać ostrożnie, pani komisarz!

4

Autostrada z Dunkeru do Langevik ciągnie się przez sześć kilometrów po południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy Heimö, przecina na skos wąski półwysep Skagersnäs i biegnie dalej na północny wschód jeszcze przez półtora kilometra. Karen czuje jak strużka potu spływa jej po plecach, zarazem sztuczny chłód z klimatyzacji przyprawia ją o dreszcze. Mocno ściska rękami kierownicę i w równych odstępach zerka na prędkościomierz. Wprawdzie wątpi, żeby drogówka w taki poranek jak ten posyłała do boju ludzi z radarami, ale sama myśl o tym, że mogłaby zostać zatrzymana przez kolegów i do tego zmuszona dmuchać w balonik, jest mniej więcej równie pociągająca co jeszcze jedna noc z Jounasem Smeedem. I zapewne byłby to koniec mojej kariery, myśli. Mimo zdecydowanie zbyt pobłażliwych przepisów – co wynikało z tego, że pragmatyczni politycy mieli więcej do stracenia niż do ugrania na ich zmianie – stężenie alkoholu w jej krwi najpewniej wciąż znacznie wykracza poza dopuszczalny poziom. Już samo to przypuszczenie sprawia, że chłód ściska ją w żołądku, a ona sama zdejmuje nogę z gazu. Tylko nie to. Przenigdy.
Ruch jest mały, pojedyncze samochody mijają ją co kilka minut. Karen rozluźnia trochę uchwyt na kierownicy i lekko potrząsa ramionami. Później, kiedy prześpi się kilka godzin, przeanalizuje każdy szczegół wczorajszego dnia, przewałkuje to, co się stało, dzieląc włos na czworo, pociągając samą siebie do odpowiedzialności i skazując na skruchę i życie w czystości. Ani kropli alkoholu przez kilka kolejnych tygodni, nigdy więcej żadnych papierosów, codzienne bieganie, trening siłowy i zdrowe odżywianie. Najpierw dochodzenie, później wyrok – robiła tak już wcześniej. Spuścizna po przodkach z północy Noorö tkwi w niej głęboko. Nie na tyle, żeby miała w ogóle nie grzeszyć, ale wystarczająco, żeby najgłupsza gafa napełniała ją lękiem. Nie ze strachu przed gniewem bożym i wykluczeniem z królestwa niebieskiego; raczej przed ceną, jaką może przyjść jej zapłacić w tym życiu. Tym razem szef Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie może zgotować jej piekło na ziemi. Przytyki, szydercze uśmiechy, aluzje. Dalsza praca nie będzie możliwa, lecz równie niemożliwe wydaje się jej teraz znalezienie jakiegoś rozwiązania. Kilka tygodni urlopu raczej nie sprawi, że problem zniknie, a co zrobi potem? Złoży wypowiedzenie? Przekwalifikuje się? W tym wieku? Nic takiego nie potrafi sobie wyobrazić. Odgania od siebie myśli o przyszłości, ale nie może pohamować kolejnych wspomnień z wczorajszego dnia, które zaczynają układać się w całość.
Ostatnia sobota września. Przed rozpoczęciem tradycyjnej uczty ostrygowej umówiła się na piwo z Marike, Korem i Eirikiem w The Rover. Marike była w złym humorze, bo coś jej nie wyszło podczas wypalania w piecu i tym samym poszły na marne dwa tygodnie pracy w atelier. Coś było nie tak z nową glazurą, w której pokładała ogromne nadzieje. Poza tym Marike Estrup brzydziła się ostrygami, co oświadczyła z niezwykle silnym duńskim akcentem. Z czasem przyzwyczaili się do jej karkołomnej mieszanki doggerlandzkiego i duńskiego i doszli do wniosku, że jej akcent działa jak swego rodzaju licznik Geigera, który mierzy nastrój Marike. Wczoraj wskazówka tego licznika dramatycznie się odchyliła i niemal nie dało się zrozumieć jej północnojutlandzkiego syczenia.
Kore i Eirik byli z kolei w wyśmienitym imprezowym nastroju. Dwa dni wcześniej przyjęto ich ofertę na dom w Thingwalli i piątkowy wieczór upłynął im na denerwowaniu się, jak spłacą pożyczkę, kłóceniu się o wystrój i uprawianiu seksu na zgodę. Całą sobotę spędzili w łóżku, snując w kokonie utkanym z wiary w przyszłość po kolei: od planu przeprowadzki, przez późniejszą parapetówkę, aż po wspólną starość.
Karen natomiast miała produktywną sobotę, która rozpoczęła się od tego, że pojechała do marketu budowlanego w Rakne. Potem uszczelniła siedem okien, wymieniła zawiasy w drzwiach do komórki na narzędzia i prawie pół godziny rozmawiała z mamą przez telefon, ani razu nie podnosząc głosu, więc zadowolona z siebie przyglądała się teraz swoim wciąż opalonym przyjaciołom w przyjemnym mroku pubu. Sama – z powodu bladej cery – wyglądała na zmęczoną, niemal chorą, na co bezdusznie zwróciła uwagę Kore.
– Tak, ale teraz kolej na mnie – odpowiedziała. – Wyjeżdżam najpewniej w poniedziałek albo najpóźniej we wtorek.
Tylko kilka wolnych dni na początku czerwca, całą resztę lata przepracowała. Kiedy jej koledzy z policji byli na wakacjach, na własną rękę doprowadziła do końca dochodzenie, napisała ostatnie raporty, posprzątała i trwała na posterunku wspomagana przez personel oddelegowany tutaj tymczasowo z dalszych terenów. Kiedy delikatnie podpytywano ją, czy ewentualnie byłaby skłonna przesunąć urlop na jesień, nawet się nie zająknęła, że pasuje jej to idealnie. Bez mrugnięcia okiem przepracowała całe lato i za swoje poświęcenie zarobiła kilka przydatnych punktów, które wykorzysta akurat w zbliżającej się batalii o wolne w okresie świąteczno-noworocznym.
Rozłożona na jednym z foteli w The Rover, oświadczyła z satysfakcją przyjaciołom, że teraz – gdy Wyspy Doggerlandzkie pogrążają się w mroku i chłodzie – czekają ją trzy tygodnie urlopu, którego dużą część zamierza spędzić w północno-wschodniej Francji. Będzie siedziała tam z Philippe, Agnés i całą resztą w posiadłości w Alzacji, której kilka nędznych procent ziemi i winnic należało do niej. Będą dyskutować o tegorocznych zbiorach i porównywać, jak zmieniły się poprzednie roczniki wina.
Ale najpierw mieli uczcić Oistrę.
Jak zawsze doroczne święto ostryg rozpoczęto w porcie, gdzie mieszkańcy Dunkeru i turyści, którzy się tutaj zjechali, tłoczyli się przy stołach. Ostrygi nie były wprawdzie jeszcze w pełni wyrośnięte, ale pierwsza sobota po jesiennej równonocy wyznaczała początek długiego sezonu, i to właśnie świętowano z taką pompą. Góry ostryg jadalnych i ostryżyc japońskich zmniejszały się i napełniały w tym samym rytmie, w jakim pieniądze przechodziły z rąk do rąk, a nowe beczki z porterem i przyprawianym woskownicą europejską kwasem z Heimö wtaczano przy głośnym posapywaniu zlanych potem pracowników browarów. Ciemne pieczywo i masło stanowiły jedyne tradycyjne dodatki, było jednak tak ważne, żeby ludzie nie skonali tu z głodu i pijaństwa, że serwowano je tego wieczoru za darmo, w związku z czym reklamy sponsorów pokrywały każdą wolną przestrzeń.
Po prostu było tak jak zawsze.

 
Wesprzyj nas