W powieści “Ogród kobiet” Carla Montero opowiada o czerpaniu inspiracji z losów przodków przedstawiając czytelnikom barwne dzieje rodziny Verelli. Zdarzenia z początków XX wieku przeplatają się w niej ze współczesnością tworząc urzekającą historię o silnych kobietach na przestrzeni pokoleń.


Na początku XX wieku Anice wiodła spokojne życie w małym miasteczku, jej niemal magiczne połączenie z naturą, znajomość ziół, roślin i wykorzystania ich do leczenia zjednały jej życzliwość mieszkańców. Gdy w jej życiu pojawił się mężczyzna, Luca, syn miejscowego bogacza, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do szczęśliwego życia. Sielankę Anice przerwała Wielka Wojna, a potem splot wydarzeń, które zmusiły ją i Lucę do opuszczenia domu, miasteczka. Do emigracji. Choć celem wyjazdu była Argentyna, przypadek sprawił, że Anice znalazła się w Barcelonie, by tam zacząć życie od nowa.

Żyjąca współcześnie Gianna, z powodu okoliczności życiowych, które ujawniają się stopniowo w powieści, była wychowywana przez babcię i spędziła dzieciństwo na zapleczu włoskiego sklepiku spożywczego w Barcelonie. Obecnie ta młoda architektka, odnosząca sukcesy w swoim zawodzie, otrzymuje szansę na korzystny i prestiżowy kontrakt, który może awansować ją do czołówki architektury światowej. Śmierć jej babci Lucii Verelli postawi ją przed trudnym pytaniem: co ma zrobić ze swoim życiem? Czy rzucić się w wir kariery czy szukać miłości, przyjaźni i miejsca, które może nazwać domem?

Odpowiedź na te pytania przynosi los. Gianna odkrywa w rzeczach Lucii pamiętnik swojej prababki Anice i przedmiot opisany jako klucz do młyna, a lektura zapisków Anice i chęć znalezienia drzwi, do których pasuje klucz mobilizują Giannę do wyjazdu do miasteczka Castelupo we Włoszech, gdzie ma nadzieję dowiedzieć się, kim naprawdę była jej prababka i inne kobiety, które odegrały znaczącą rolę w życiu rodziny Verellich.

Podczas tej podróży czytelnik towarzyszy Giannie, razem z nią poznając kolejne fragmenty losów Anice. Konfrontacja zapisków z pamiętnika ze wspomnieniami mieszkańców Castelupo i wyszperanymi w archiwach dokumentami pozwoli Giannie na odkrycie prawdziwej historii prababki i wydarzeń pomijanych dotąd we wspomnieniach rodzinnych. Carla Montero opowiada naprzemiennie historie obu kobiet, dodatkowo wplatając fragmenty wspomnień babci Lucii, które stają się łącznikiem między losami prababci i prawnuczki.

Carla Montero sięga po uniwersalne tematy, nie brakuje też w powieści motywów włoskich, a romantyczne momenty przeplatają się z tragicznymi.

Podróż do Włoch pozwoli Giannie nie tylko na poznanie swoich korzeni, odkrycie fascynujących losów swojej rodziny na przestrzeni stu lat, ale także na znalezienie drzwi do swojej przyszłości – rozwiązanie dręczących ją dylematów, obiecujący związek z interesującym mężczyzną i dokonanie wyboru, gdzie naprawdę jest jej dom.

W powieści “Ogród kobiet” Carla Montero sięga po uniwersalne tematy, takie jak braterska miłość i międzypokoleniowe relacje rodzinne, tajemnice przodków i więzy przyjaźni, wplatając w fabułę dwie piękne historie miłosne, które choć odległe w czasie o sto lat, mają wiele wspólnych elementów. Nie brakuje w powieści motywów włoskich, Montero obficie serwuje opisy włoskiej kuchni, krajobrazów i ludzi, ich mentalności i stosunku do życia. W książce romantyczne momenty przeplatają się z tragicznymi, widać jasno, jak wydarzenia zewnętrzne – wojny, emigracja, bieda i zło wyrządzane przez podłych ludzi, wpływają na życie pojedynczych osób i ich rodzin. Książkę cechuje – jak zwykle u Carli Montero – interesująca fabuła, lekki styl, ciekawa metaforyka i solidne oparcie losów bohaterów pośród wydarzeń historycznych, co czyni “Ogród kobiet” lekturą dla miłośników różnych gatunków. Wanda Pawlik

Carla Montero, Ogród kobiet, Przekład: Wojciech Charchalis, Seria: Salamandra, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 16 czerwca 2020
 
 

Carla Montero
Ogród kobiet
Przekład: Wojciech Charchalis
Seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 16 czerwca 2020
 
 

To spokój i kosztował mnie wiele burz.
To spokój i kiedy znika, ponownie wychodzę na jego poszukiwanie.
To spokój i uczy mnie oddychać, myśleć i rozmyślać.
To spokój i kiedy dotyka go szaleństwo, rozpętują się dzikie wiatry, które trudno okiełznać.
To spokój, kiedy uczy się kochać, kiedy egoizm ustępuje przed dawaniem i bezkompromisowość rozwiewa się, aby otworzyć serce i duszę i oddać się w całości każdemu, kto chce je przyjąć i dawać.
To spokój, kiedy przyjaźń jest tak szczera, że spadają wszystkie maski i można opowiedzieć wszystko.
To spokój i świat go unika, nie zna go, wymyśla wojny, których nikt nigdy nie wygra.
To spokój, kiedy człowiek cieszy się ciszą, kiedy dźwięki są nie tylko muzyką i szaleństwem, ale też wiatrem, ptakami, dobrym towarzystwem i szumem morza.
To spokój i jest bezcenny, żaden pieniądz z żadnego kruszcu nie jest tyle wart, gdy staje się prawdziwy.
To spokój i kosztował mnie wiele burz, i przeszedłbym przez nie tysiąc razy, żeby znowu go odnaleźć.
To spokój. Cieszę się nim, szanuję go i nie chcę się go pozbyć.
Dalajlama

Barcelona 1919

Anice zatrzymała się w biegu na krawędzi nabrzeża. Dyszała z wysiłku i rozpaczy. Nie mogła złapać tchu. Padła na kolana na wiecznie mokre deski. Pokonana zwiesiła głowę. Wydawało jej się, że pośród mgły unoszącej się nad wodą słyszy odległy dźwięk syreny, ale rozejrzawszy się, stwierdziła, że rozpościera się przed nią jedynie ciemna otchłań, ledwie upstrzona rozmazanymi światłami; w dali mrugała wielka latarnia morska.
Statek odpłynął. Spóźnili się. Rozejrzała się wokół jak spłoszone zwierzę tkwiące w potrzasku między morzem a nieznanym miastem. Otaczały ją cienie; cienie innych statków, wielkich kontenerów stojących jedne na drugich wysoko niczym mury, drewnianych skrzyń, szpul i lin zwiniętych jak węże, ogromnych dźwigów towarowych. Fale szemrały, uderzając o falochron, cała reszta była milczeniem.
Spóźnili się na statek.
Dwie łzy spłynęły jej po twarzy. To nie powinno było się zdarzyć. Ten statek zabrał ze sobą wszystko: jej bagaż z tymi kilkoma drobiazgami, które posiadała, a co gorsza, możliwość powrotu i rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Tak bardzo się bała; czuła w piersiach strach, który zaciskał się jak lina, zapierając jej dech. Zdołała pohamować płacz. Co teraz robić? Nie mieli dokąd pójść! Jej dom został po drugiej stronie morza, groźny i zatruty strasznymi wspomnieniami, ale w tej chwili znajdował się zbyt blisko, żeby mogła się ukryć i zapomnieć. Zbyt blisko. Jej ucieczka się nie udała. Odnajdą ich, a wtedy…
Senyoreta, es troba bé? Necessita ajuda?
Anice uniosła głowę. Nawet nie rozumiała, o co ten człowiek ją pyta.
Abbiamo perso la nave – załkała.

Ogród kobiet Verelli

Moja prababcia miała ogród we Włoszech, tam gdzie się urodziła. Uwielbiała go. Założyła go jeszcze jako dziewczynka i dbała o niego z wielkim oddaniem. Dla niej nie był to tylko kawałek obsianej ziemi. Ogród był jej przedłużeniem, częścią jej osobowości, jakby to ona sama wykwitła z nasiona zakopanego w jego trzewiach.
Prababcia musiała jednak porzucić ogród i wyemigrować do Barcelony. W tym mieście, dokładnie na przeciwległym brzegu Morza Śródziemnego, zaczęła nowe życie. Ale nigdy nie miała już takiego ogrodu jak tamten. Nic się nie dało zrobić, musiała się zadowolić tą odrobiną kwiatów i roślin w doniczkach na małym balkonie mieszkania w centrum miasta – swoim małym ogrodem, swą wielką pociechą.
Byłam malutka, kiedy umarła, i ledwie ją pamiętam. Ciekawe jednak jest to, że zachowuję żywy obraz prababci na balkonie: szepcze do roślin, gładzi ich listki opuszkami palców, cichutko śpiewa im włoskie piosenki; przenosi się z zamkniętymi oczami bardzo daleko stamtąd, do innego miejsca, które też pachniało trawą i mokrą ziemią.
Któregoś razu, gdy zauważyła, że się jej przyglądam z dziecięcą ciekawością, zawołała mnie i machnęła ręką, żebym podeszła. Podbiegłam do niej nieporadnie jak to maluchy i usiadłam między doniczkami bazylii, oregano i rozmarynu, nasturcji, bratków i rojników. Uśmiechnęła się do mnie. Wzięła szczyptę czarnej ziemi i namazała nią spiralę na moim czole, szepcząc słowa, których nie rozumiałam.
Wtedy tego nie wiedziałam i potrzebowałam jeszcze wielu lat, by się dowiedzieć, że moja prababcia była wróżką natury i musiała żyć w ogrodzie.
Jej ukryta historia w końcu do mnie dotarła. Teraz jest też moja. Historia o kobietach bez mężczyzn, o drugich szansach, o wiedzy szeptanej poprzez czas, o porzuconym ogrodzie, który odradza się wiele lat później jako wierny obraz samego życia. O ogrodzie kobiet Verelli.

Fiołkowe czekoladki

Sklep został już zamknięty. Zwykle zamykano późno, około dziewiątej, chyba że kręcił się jeszcze jakiś spóźniony klient i trzeba było poczekać kilka minut z zaciągnięciem żaluzji. W ten dzień żałoby nie było inaczej. Andrea, ekspedient przez pół życia, wyszedł jako ostatni, już po zmroku.
Buonanotte, bella… Spróbuj odpocząć – życzył mi, posyłając smutny uśmiech. Zostawił po sobie pocałunki na policzkach i pęk kluczy.
Tak by sobie życzyła Nonna. Chełpiła się tym, że przez niemal sto lat istnienia sklepu zamykano go tylko na dwa dni Bożego Narodzenia. Sklep był jej domem, jej życiem. Westchnęłam. To miejsce rzeczywiście pachniało domem, pachniało nią. Była to jedyna w swoim rodzaju woń, słona i jednocześnie słodka; aromat drewna i kawy, przypraw i czekolady, no i wędzonki…
Moje kroki odbijały się echem w pustym pomieszczeniu. Idąc, koniuszkami palców przesuwałam po zimnym marmurze kontuarów. I przenosiłam się w czasie, nie tylko do własnego dzieciństwa, także znacznie dalej, do innej epoki, do innego wieku. Sklep niewiele się zmienił przez te sto lat. Zachował podłogę z terakoty, drewniany sufit, lampy z brązu i szkła, dębowe rzeźbione kredensy w stylu art decó, ręcznie malowane fajansowe słoje, koszyki z kasztanowca i drewniane skrzynki; nawet wagę i kasę marki National, która wzbudza zachwyt klientów drewnianą szufladką z filigranową dekoracją i klawiszami jak w starej maszynie do pisania.
„Chodź, Gianna. Pomóż mi wyłożyć ravioli”. Wyraźnie słyszałam głos babci, jakby tam była, w swoim nieskalanym białym fartuszku i z rękami ubrudzonymi mąką po uporządkowaniu lady ze świeżymi pierożkami. Uśmiechnęłam się. Jednak nawet uśmiech nie był w stanie pohamować łez. Wszystko jedno; w końcu byłam sama i nie musiałam się wstydzić płaczu. Nie płakałam przez cały dzień, taka jestem powściągliwa, i teraz czułam, że płynące łzy przynoszą mi ulgę. Kiedy zaczęło mi kapać z nosa, sięgnęłam po chusteczkę.
Miałam za małą kieszeń i różne rzeczy wypełniały ją tak, że prawie nie mogłam włożyć pomiędzy nie ręki.
– Jeśli szukasz błyszczyka, wyciągniesz chusteczkę; zwykle tak jest z telefonem.
Nie unosząc głowy, rozpoznałam głos Carla i się zawstydziłam. „Gianna, jesteś jak skała, ty nigdy nie płaczesz”. Tyle razy mi to powtarzała, że uwierzyłam w te słowa, a w każdym razie udawałam, tak by wszyscy inni wierzyli.
– Cholerna kieszeń… – wymamrotałam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał sucho i spokojnie.
– Masz.
Nie patrząc na Carla, wzięłam od niego chusteczkę. Szybko wytarłam nos i policzki. Ten gest powinien wystarczyć, żebym przestała płakać, pomyślałam. Jednak ku mojej złości płacz nie ustąpił, co więcej, nie byłam w stanie go kontrolować; ja, która kontrolowałam wszystko, a zwłaszcza wszystko, co się tyczyło moich emocji.
Gdy prowadziłam ze sobą tę napiętą dyskusję, Carlo mnie przytulił.
– Chodź… nie zgrywaj takiej twardzielki.
Jego słowa całkowicie uwolniły mój ból. Wtuliłam się w ramiona brata i pozwoliłam się ponieść żalowi, który przytłaczał nas oboje.

* * *

Kilka minut później uspokoiłam się i wpadłam w swego rodzaju otępienie. Usiedliśmy z Carlem na podłodze w naszym ulubionym kąciku, za koszami fasoli i grochu, pod półką ze słoikami passaty i innych warzywnych przetworów; plecami opieraliśmy się o pudła wstążek do pakowania. To tam chowaliśmy się jako dzieci, żeby knuć nasze intrygi, bawić się kapslami albo zgadywać kolor włosów następnego klienta, który wejdzie do sklepu.
Ściągnęłam buty. Chodzenie w szpilkach po brukowanych ścieżkach cmentarza okazało się torturą, bolały mnie stopy. Bosa, rozczochrana i z makijażem rozmazanym łzami, postanowiłam się pocieszyć tacą z fiołkowymi czekoladkami. Carlo wyciągnął je z lady chłodniczej, wierząc, że będą dobrym lekiem na nasz smutek.
Oboje uwilbiamy fiołkowe czekoladki, wszyscy je uwielbiają. Jedyne takie w Barcelonie, prawdopodobnie jedyne na świecie. Dawniej, w czasach największej świetności sklepu, ludzie przyjeżdżali z całego kraju, a nawet i z zagranicy tylko po to, żeby kupić fiołkowe czekoladki. Robiło się je według przepisu naszej prababci, który odziedziczyła Nonna, jej córka, jak niemal wszystkie receptury. Co tydzień babcia przygotowywała je w starych miedzianych formach i wtedy zaplecze wypełniało się aromatem topionej czekolady i kremu fiołkowego, który był jak perfumy dla powonienia i podniebienia.
Wzięłam jedną czekoladkę i odgryzłam kawałek, rozpoczynając swój rytuał. Cienka czarna powłoka pękła z chrzęstem i uwolniła aksamitny krem, który spłynął mi do ust. Zamknęłam oczy, rozsmakowałam się w słodyczy kwiatów i lekkiej goryczy kakao. Wielka przyjemność po słonych łzach.
– Kto teraz będzie robił te czekoladki? Kto się tym wszystkim zajmie? Co my bez niej zrobimy?
Te ostatnie słowa wyrwały mi się znienacka. Pożałowałam, że tak się stało. Jakby niewypowiadanie obaw miało zatrzymać świat w chwili poprzedzającej śmierć mojej babci. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby wszystko było takie samo. Bałam się, że znowu wybuchnę płaczem. Zdusiłam łkanie kolejną czekoladką.
Oczywiście oboje wiedzieliśmy, że babcia nie zawsze będzie z nami. Jednak odsuwaliśmy tę świadomość dla naszej własnej naiwnej obrony emocjonalnej. I dalej żyliśmy swoim życiem. Teraz stawialiśmy czoło tej rzeczywistości obciążonej odłożonymi decyzjami, a przede wszystkim tęsknotą i osamotnieniem właściwym sierotom, czymś, co nie pozwalało nam myśleć o niczym innym. Bo Nonna, oprócz tego, że była naszą babcią, była też naszą matką, naszym ojcem… naszą jedyną rodziną. A także fundamentem, na którym spoczywał cały ten interes: La Cucina dei Fiori, stuletni sklep kolonialny, specjalizujący się w towarach włoskich, położony w bezpośrednim sąsiedztwie rynku Boquería.
Nonna była naszym jedynym punktem odniesienia. Także prababcia, bisnonna, jak ją nazywaliśmy w języku naszych przodków. Pamiętaliśmy ją już jako bardzo starą, ale pełną energii, drepczącą pomiędzy kuchnią na zapleczu a kontuarem; wydawała polecenia pracownikom, pouczała córkę, jak gotować zgodnie z recepturami. Miała wielki autorytet, wynikający z tego, że założyła interes w latach dwudziestych.
Co do naszej matki, nie pamiętałam niczego konkretnego. Nie wydaje mi się też, żeby Carlo coś pamiętał, chociaż jest niemal dwa lata ode mnie starszy. Zmarła, kiedy byliśmy bardzo mali. Wiemy o niej tylko to, co opowiedziała nam Nonna. A babcia nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Kiedy byliśmy już nastolatkami i mieliśmy większą wiedzę o świecie i jego ciemnych stronach, kiedy Carlo dawał pierwsze sygnały, że może pójść złą drogą, babcia ze szczegółami odmalowała nam życie matki.
Jeszcze przed ukończeniem osiemnastu lat uciekła z domu. Ulotniła się rzekomo ze swym holenderskim kochankiem i zamieszkała w hippisowskiej komunie w Formenterze. Wróciła stamtąd, gdy miała dwadzieścia jeden lat, z imieniem Holendra wytatuowanym na ramieniu, smrodem marihuany wżartym w pory skórne i w szóstym miesiącu ciąży. Urodziła dziecko. Zaczęła pomagać w sklepie. Przestała brać narkotyki. Wydawało się, że się uspokoiła. Po kilku miesiącach znowu zaszła w ciążę, znowu nie wiadomo z kim. Wtedy urodziłam się ja. Mama miała depresję poporodową. Znikała z domu, początkowo na kilka dni, potem na tygodnie. Wracała tylko wtedy, gdy potrzebowała pieniędzy… Nonna wiedziała, że znowu wpadła w swoje nałogi. Pewnej nocy samochód, którym jechała, wypadł z szosy, osunął się w przepaść i dachował wielokrotnie, aż stał się poskręcaną kupą złomu. Była z jakimś mężczyzną; oboje pijani i naćpani kokainą.
Taki oto mieliśmy trzeźwy obrazek mamy… Nawet dziwnie było nazywać ją „mamą”, słowem zbyt bliskim jak na kogoś tak dalekiego. To było wszystko, co po niej zostało. I kilka fotografii, na których uśmiecha się piękna kobieta z kasztanowymi włosami, falującymi i długimi do pasa.
– Co my bez niej zrobimy? – powtórzyłam, znowu myśląc o babci.
Carlo wziął mnie za rękę, ścisnął ją.
– Nie wiem… – odparł drżącym głosem, równie przygnębiony jak ja.

Napar z rumianku, mięty i anyżu gwiaździstego

Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni miałam wakacje. Prawdziwe wakacje, przynajmniej dwa tygodnie z rzędu, a nie te kilka dni długiego weekendu, czy coś w tym rodzaju. Może ponad dwa lata temu? A zaskakujące było to, że patrząc na własne życie z boku, w sumie za nimi nie tęskniłam. Za bardzo lubiłam swoją pracę, która zresztą dawała mi możliwość podróżowania. Podróżowałam tak dużo, że w wolnych chwilach często najbardziej chciałam zostać w domu, w Barcelonie.
Studiowałam architekturę i miałam wielkie szczęście, że mogłam się jej poświęcić. Po skończeniu studiów i zrobieniu praktyk oraz po okresie chwytania się dorywczych zajęć znalazłam poważną pracę w dużej firmie architektonicznej prowadzącej mnóstwo międzynarodowych projektów i obsypanej prestiżowymi nagrodami. Rzeczywiście była to praca moich marzeń, dlaczego miałabym tęsknić za wakacjami?
Jednakże tamtego poranka wstałam okrutnie zmęczona, mdliło mnie i miałam skręcony żołądek – w moim przypadku było to coś bardzo dziwnego, wszak nie chorowałam. Ponadto miałam mnóstwo papierkowej roboty po śmierci Nonny i, co gorsza, musiałam stawić czoło nieprzyjemnemu zadaniu posprzątania jej rzeczy, jej domu… Im szybciej się tym zajmę, tym lepiej. Powinnam też wykorzystać sytuację, że jest tu Carlo do pomocy, bo niebawem mój brat będzie musiał wrócić do siebie, do Paryża. Postanowiłam więc wziąć kilka dni wolnego.
Ponieważ wymiotowałam, po telefonie do szefowej byłam w stanie tylko wrócić do łóżka. Spałam do południa. Kiedy się obudziłam, było mi nieco lepiej, chociaż nie miałam ochoty na jedzenie. Długo siedziałam pod prysznicem, potem włożyłam wygodne ubranie i zadzwoniłam do Carla. Umówiliśmy się, że on pójdzie do notariusza, a ja zacznę organizować sprzątanie domu babci.
Nonna mieszkała dokładnie nad La Cucina dei Fiori. To był dom rodzinny Verellich, odkąd prababcia kupiła go razem ze sklepem. I typowy dom z początku XX wieku: wysokie sufity z gipsowymi sztukateriami, dużo raczej małych pokoi i szerokie korytarze ze skrzypiącymi drewnianymi podłogami. Niewiele dokonano zmian przez ten cały czas, pojawiła się tylko instalacja elektryczna, zmieniono łazienki i kuchnię, ale i te były zakotwiczone w latach sześćdziesiątych. Wnętrza wypełniały stare meble, ciężkie dywany i wykładziny, książki po włosku, zdjęcia we wszystkich kolorach, mnóstwo rupieci i tysiące wspomnień.
Weszłam prosto do sypialni Nonny. Jej szafa i komoda były pełne, nie tylko ubrań; trzymała tam buty, pudełka, papiery, torebki, trochę prostej biżuterii, muszle z plaży, zapałki, pocztówki… Wszystkie te rzeczy, które człowiek chowa na dnie szuflady i o nich zapomina. I wszystko, absolutnie wszystko pachniało Nonną. Nie chodzi o to, że używała specyficznych perfum, a raczej o mieszankę mydła, pudru, oliwy i rozmarynu; jej esencję. Wiele razy łzy napływały mi do oczu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tyle płakała. Może dotąd nie wiedziałam, czym jest tęsknota za kimś i że tak bardzo boli.
Kiedy przyszedł Carlo, już po południu, zastał mnie leżącą na podłodze, otoczoną ubraniami, które sortowałam. Natrafiłam na stare mezzaro prababci Giovanny. Przypomniałam sobie, że jako dziecko wkładałam buty na obcasie Nonny i przykrywałam się mezzaro, żeby udawać księżniczkę. Zachwycała mnie ta bogato zdobiona ogromna chusta z bawełny w odcieniach błękitów i szarości. Nonna opowiedziała mi, że pierwsze mezzeri sprowadzono do Genui z Indii w XVII wieku na statkach Kompanii Wschodnioindyjskiej. Natychmiast wzbudziły sensację pośród genueńskiej arystokracji, bo w przeciwieństwie do ciężkich haftowanych tkanin, których używało się w Europie, okazały się lekkie i przewiewne; dlatego damy zaczęły okrywać nimi głowę i ramiona, jak mantylami w Hiszpanii. Potem, kiedy koszt produkcji tkanin spadł, przyjęły się pośród biedniejszych warstw, aż stały się częścią stroju regionalnego i tożsamości Ligurii, małej włoskiej prowincji, z której pochodzili Verelli. To mezzaro było cenną pamiątką Nonny po matce i jej korzeniach.
Przyłożyłam chustę do twarzy, żeby napawać się jej delikatnością i po raz kolejny poczuć zapach babci. Uniosłam wzrok i spojrzałam na brata.
– Nie jest śliczna? – zapytałam jeszcze ze spuchniętymi i zaczerwienionymi oczami, wpatrując się w zdobiące tkaninę filigranowe kwiaty i wspaniałe drzewo życia. – Zatrzymam ją sobie.
– Zrobiłem ci herbatę. – Carlo podał mi wielki kubek. – Uważaj, jest bardzo gorąca.
– Dziękuję. – Westchnęłam, poczuwszy aromat przypraw. – Ale ładnie pachnie…
– Rumianek, mięta i anyż gwiaździsty. Mieszanka Nonny na mdłości. Dodałem jeszcze trochę świeżego imbiru i cytryny, które dobrze robią na żołądek.
– No popatrz, świetnie sobie dajesz radę. Gen znachorek Verellich wreszcie przeszedł na mężczyznę – zauważyłam. Przytknęłam usta do krawędzi kubka, czekając, aż napar nieco ostygnie.
Brat przyznał mi rację i usiadł na podłodze obok mnie.
– Lepiej ci?
Nawet ja sama nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
– Tak… Co tam u notariusza?
– W porządku. Zaniosłem mu wszystkie dokumenty, których brakowało, i umówiłem się na wizytę z tobą. Potem powiem ci kiedy. A ty… tutaj?
Westchnęłam głęboko, po czym wypuściłam całe powietrze z płuc.
– Taa… Wyobrażam sobie.
– W życiu tego nie skończymy.
– We dwoje szybciej nam pójdzie.
Rozglądając się wokoło, żeby ocenić czekające nas zadanie, Carlo dojrzał jakieś pudełko między stosami swetrów. Wziął je. Było to stare pudło na kapelusze ze sklepu Maison Germaine, według nalepki z lat trzydziestych, ozdobione z boku sylwetką kokietki. Miało trochę podarte brzegi i wiele plamek od wilgoci. Przewiązano je wstążką, a na wieczku wypisano słowo „mamma”.
– A to pudło? – zapytał.
Popiłam naparu, zanim odpowiedziałam.
– Nie wiem. Przypuszczam, że to rzeczy bisnonny. Odłożyłam je, żeby później do nich zajrzeć…
Przerwał mi szelest rozwiązywanej wstążki.
– …chociaż widzę, że ty to zrobisz od razu.
Kiedy Carlo uniósł wieko, zaciekawiona zajrzałam do środka.
– I co?
– Papiery. – Mój brat nie ukrywał rozczarowania.
Na to wyglądało: plik starych papierów, pomarszczonych, poskładanych, naddartych… Całkiem nieuporządkowanych. Carlo wyciągał je w nadziei, że znajdzie coś bardziej interesującego na dnie. Pożółkłe faktury, postrzępione kartki wyrwane z zeszytów, ulotki reklamowe, serwetki z barów, paczki po słodyczach, bilety do kina…
Zadawałam sobie pytanie, po co ktoś miałby zachować takie rzeczy. Pogrzebałam w nich.
– Poczekaj chwilę – powiedział nagle Carlo, spoglądając na drugą stronę kartki z motywem bożonarodzeniowym. – Tu jest coś napisane…

 
Wesprzyj nas