„Heidi”, powieść o osieroconej dziewczynce oddanej pod opiekę dziadka zamieszkującego w alpejskiej chacie od lat zachwyca czytelników. Jej publikacja w 1881 roku uczyniła autorkę Johannę Spyri międzynarodową gwiazdą literatury dziecięcej.


Pomysł na fabułę powieści „Heidi” z dzisiejszej perspektywy wydaje się niezwykle prosty – przede wszystkim z tej przyczyny, że od czasu wydania książki Johanny Spyri, był wielokrotnie powielany w licznych wariantach. Oto osierocona dziewczynka, dziecko inteligentne, wytrwałe i pogodne, pomimo przeciwności losu, jakich zdążyło w życiu doświadczyć, staje się powodem przemiany innych ludzi, napotkanych na swej drodze. Proste? Oczywiście! Lecz w czasach pierwszego wydania „Heidi”, w roku 1881, ten pomysł zrobił furorę. I to do tego stopnia, że Johanna Spyri, która wymyśliła Heidi i jej mrukliwego dziadka, niemal z dnia na dzień stała się dzięki własnej pracy zamożną, niezależną kobietą, co w XIX wieku należało do rzadkości.

Portret Johanny Spyri wykonany przez Johannesa Ganza pomiędzy 1870 a 1879 rokiem, obecnie w zbiorach Zentralbibliothek Zürich.Obrazuje to skalę popularności „Heidi” tuż po premierze, trzeba jednak dodać, że pomimo upływu 139 lat od chwili, gdy książka po raz pierwszy trafiła w ręce czytelników, fanów uroczej dziewczynki wcale nie ubywa. Powieść została adaptowana do formy przedstawień teatralnych niezliczoną ilość razy, na jej podstawie powstały słuchowiska radiowe, seriale telewizyjne, kreskówki oraz filmy kinowe – w tym słynna adaptacja z 1937 roku z Shirley Temple w roli głównej. W XXI wiek „Heidi” wkroczyła z audiobookami, internetowymi podcastami a nawet grami komputerowymi na motywach powieści. Na największych fanów czeka zaś w Szwajcarii tematyczny park „Heididorf”, pozwalający zanurzyć się osobiście w atmosferze znanej z książki i nacieszyć oczy alpejskimi krajobrazami.

Wszystko to wynik talentu szwajcarskiej pisarki, która szczerze wierzyła, że dziecięce postrzeganie świata i czystość intencji mogą przynieść nadzieję na lepsze jutro. Ponadczasowe okazały się też jej spostrzeżenia o tym, jak piękne może być proste życie na łonie natury i jak bardzo każdy człowiek potrzebuje do życia i zdrowia kontaktu z przyrodą. Zważywszy na to, w jakim kierunku zmierza urbanizujący się świat, „Heidi” prawdopodobnie czeka perspektywa jeszcze wielu czytelniczych zachwytów ze strony nowych odbiorców, którzy w tej niepozornej powieści mogą znaleźć lustro swoich potrzeb i marzeń o zwykłym, spokojnym życiu. Wanda Pawlik

 

Johanna Spyri
Heidi
Wydawnictwo Armoryka
według:
Przekładu autoryzowanego Franciszka Mirandoli
Nakładem Wydawnictwa Polskiego, Poznań 1934
Zachowano oryginalną pisownię
 
 
 

Rozdział 1.
W drodze do Halnego Dziadka

Poza starem, pięknie położonem miasteczkiem, Mayenfeld, zaczyna się ścieżka, wiodąca przez zielone, pełne drzew łąki aż do podnóża gór wysokich, spozierających poważnie w dolinę. Zaraz od miejsca, gdzie ścieżka piąć się zaczyna wzwyż, widać wrzosowiska, krótką trawę, czuje się mocny zapach ziół górskich. Ścieżka wspina się stromo, wprost ku Alpom.
Pewnego pięknego, czerwcowego dnia, szła tędy wąską ścieżyną, o porannej godzinie, rosła, silnie zbudowana dziewczyna, góralka tych okolic, wiodąc za rękę dziecko, którego policzki pałały tak silnemi rumieńcami, że płomienisto błyszczały poprzez opaloną na brunatno od słońca skórę. Nic dziwnego. Mimo upalnego dnia, dziecko było tak opakowane, jakby miało uchronić się przed najsilniejszym mrozem. Mała dziewczynka mogła mieć około pięciu lat, trudno było jednak poznać, jaką jest jej postać naturalna, gdyż kilka sukienek, jedna na drugą wdzianych, oraz ogromna, czerwona chustka czyniły z niej bezkształtną bryłę. Nogi tkwiły w ciężkich, okutych trzewikach górskich, a dziecko pięło się z trudem w górę. Po jakiejś godzinie takiej wędrówki, od doliny ku górom, dotarły do wioszczyny góralskiej, na pół drogi do hali położonej, zwanej „osiedle.“ Teraz, z każdego niemal domu, to z okien, to z progów, to z drogi wołano na idące, bowiem znalazły się między swojakami.
Dziewczyna nie zatrzymywała się nigdzie, odpowiadając jeno mimochodem na pozdrowienia i pytania, i tak doszły obie do krańca osiedla, gdzie zrzadka tylko stały domy. Nagle doleciało z jednych drzwi wołanie:
— Zaczekaj no, Deto! Pójdę z tobą, bo też idę ku hali!
Deta przystanęła, a dziecko puściło jej rękę zaraz i siadło na ziemi.
— Czyś zmęczona, Heidi? — spytała towarzyszka.
— Nie! Gorąco mi tylko! — odparło dziecko.
— Zaraz dojdziemy na halę. Musisz się jeszcze trochę tylko namozolić, stawiaj duże kroki, a za godzinę będziemy w domu! — dodawała jej odwagi Deta.
Z drzwi domu wyszła zamaszysta, dobrotliwie wyglądająca kobieta i podeszła do nich. Mała dziewczynka wstała i poszła za dwoma znajomemi, które zaczęły zaraz rozmawiać z ożywieniem o mieszkańcach osiedla, oraz domostw rozsianych po okolicy.
— Gdzież to idziesz z tą małą, Deto? — spytała nagle kobieta. — To pewnie dziecko twej nieboszczki siostry?
— Tak! — odparła Deta. — Prowadzę ją na halę do Halnego Dziadka i tam zostać musi.
— Co? Ma zostać u Halnego Dziadka? Czy ci się pomieszało w głowie, Deto? Jakże możesz robić coś takiego! No, no, stary wyperswaduje ci to dokładnie, ręczę!
— Nie może tego uczynić, jest wszakże jej dziadkiem i musi coś uczynić. Dotąd miałam dziecko u siebie, teraz jednak powiadam ci, Barbaro, trafia mi się dobre miejsce i nie stracę go przez tę małą. Niechże dziadek zajmie się nią teraz.
— Ano tak! — przyznała Barbara żywo. — Gdyby był jak inni ludzie, naturalnie, ale znasz go przecież. Cóż jednak pocznie i to z tak małą dziewczyniną, w dodatku. Nie uchowa się ona u niego. Gdzież to jedziesz, powiedzże, Deto?
— Do Frankfurtu! Dostaję doskonałe miejsce. Moi państwo byli już zeszłego roku tutaj w kąpielach. Mieli pokoje na moim kurytarzu, a ja obsługiwałam ich. Chcieli, bym odrazu pojechała, ale nie mogłam się uwolnić. Tego roku są znowu, chcą mnie zabrać, a ja, oczywiście, pojadę, zaręczam ci, moja Barbaro.
— Nie chciałabym być w skórze tej dziewczyny! — wykrzyknęła Barbara, czyniąc gest wymowny. — Nikt nie wie na pewno, jak żyje tam ten stary dziwak. Nie wdaje się z nikim, nie chodzi do kościoła od długich lat, a kiedy, raz na rok, zejdzie do osiedla, oparty na kiju, wszyscy go unikają ze strachem. Krzaczaste brwi i ogromna broda, czynią go podobnym do starego poganina, czy leśnego człowieka, a każdy rad jest, że go nie spotyka sam na sam.
— To i cóż z tego? — odparła Deta z uporem. — Jest dziadkiem i musi dbać o dziecko. Nic złego przeto tej małej nie zrobi, bo on sam by za to odpowiadał, nie ja.
— Radabym wiedzieć, — powiedziała Barbara — co ten stary ma na sumieniu, że spoziera tak ponuro i przebywa sam na hali, i nie pokazuje się nigdy niemal wśród ludzi. Różności o nim opowiadają, a ty, Deto, musiałaś się także czegoś zapewne dowiedzieć od twej siostry?
— No tak! — przyznała. — Ale nie chcę mówić o tem, bo miałabym się zpyszna, gdyby to doń doszło.
Barbara zdawiendawna ciekawą była dowiedzieć się czegoś o starym Halnym Dziadku, żyjącym w niezgodzie widocznej z bliźnimi, o którym mówiono półgębkiem, nie stając ani po jego stronie, ani też, jakby ze strachu, przeciw niemu. Nie wiedziała także, dlaczego go zowią wszyscy w osiedlu „Halnym Dziadkiem.“ Nie mógł być przecież dziadkiem wszystkich mieszkańców osiedla. Barbara zwała go mimo to wraz z innymi Halnym Dziadkiem, bo inaczej trudno było. Pochodziła z doliny, z pod Prättigau, wyszła tu, w góry, zamąż i nie znała jeszcze dobrze wszystkich wydarzeń dawnych, oraz osobistości z czasów minionych, w osiedlu i okolicy. Deta, dobra jej znajoma, urodziła się w samem osiedlu, mieszkała tu z matką i wyniosła się przed rokiem dopiero. Matka zmarła, a Deta przyjęła miejsce pokojówki w wielkim hotelu w Ragaz, gdzie zarabiała sporo. Tegoż dnia rankiem przybyła z Ragazu wraz z Heidi. Aż do Mayenfeldu jechały na furze siana, zaproszone przez znajomego. Barbara postanowiła wykorzystać nadarzającą się sposobność, wzięła tedy Detę poufale pod ramię i rzekła:
— Ty wiesz na pewno, co prawda, a co nieprawda w tej całej ludzkiej gadaninie. Opowiedz mi tedy potrosze, co wiesz, i czy ten stary był zawsze takim postrachem wszystkich ludzi?
— Czy zawsze był takim, oczywiście, dokładnie wiedzieć nie mogę! — odrzekła Deta. — Mam lat dwadzieścia sześć, on zaś pewnie ze siedemdziesiąt przeszło, nie znałam go tedy za młodu, nie spodziewaj się wiele. Gdybym miała nadzieję, że nie rozniesie się to po całem Prättigau, mogłabym ci powiedzieć niejedno. Matka moja pochodziła z Domleschgu, a on także.
— Ach, Deto! Co mówisz? — zadąsała się potrosze Barbara. — Nie każdy w Prättigau jest plotkarzem, a ja, jeśli trzeba, umiem trzymać język za zębami. Mów, a nie pożałujesz na pewno.
— Ano dobrze! Ale dotrzymaj słowa! — odrzekła Deta, potem zaś obejrzała się, czy dziewczynka nie jest zbyt blisko, by podsłuchiwać, co mówi. Ale dziewczynki nie było nigdzie. Oddawna już została daleko w tyle, a rozmawiające nie zauważyły tego wcale. Deta rozglądała się wokoło. Ścieżka szła zygzakiem, ale z tej wysokości widać ją było, aż do samego niemal osiedla. Heidi znikła.
— Widzę ją, widzę! — powiedziała po chwili Barbara i dodała, pokazując boczną ścieżynę skalną: — Wspina się w górę razem z Pietrkiem-koźlarzem i jego trzodą. Czemuż to on wybrał się dziś tak późno na halę? Ale to właśnie jest dobre, gdyż będzie dozorował dziecko, a ty tymczasem opowiesz mi wszystko spokojnie.
— To dozorowanie nie sprawi Pietrkowi wiele trudu! — zauważyła Deta. — Dziewczyna jest, na swoje pięć lat, niezwykle mądra. Umie patrzeć na wszystko i radzić sobie, a wyjdzie jej to na dobre, bo stary ma za cały majątek tylko dwie kozy i lichy szałas halny.
— Czy nie miał nigdy nic więcej? — spytała Barbara ciekawie.
— On? Oczywiście, miał coś więcej nadto! — zapaliła się Deta do opowiadania. — Dawniej posiadał jedno z najpiękniejszych gospodarstw włościańskich w Domleschgu. Był starszym od brata swego, człowieka spokojnego i porządnego. Nic atoli nie robił, bawił się w pana, podróżował po całym kraju i przestawał z nieznanymi ludźmi. To też niedługo przegrał w karty i przepił gospodarstwo. Po opuszczeniu domu zmarli ze zgryzoty rodzice jego, jedno po drugiem, a brat doprowadzony do kija żebraczego, ruszył gdzieś w świat. Dziadek, pozbywszy się wszystkiego, prócz złej opinji, znikł także. Nie wiedziano zrazu, co się z nim stało, potem doszły wieści, że służy wojskowo w Neapolu, następnie zaś minęło kilkanaście lat bez żadnej wiadomości o nim. Po tym czasie, zjawił się nagle z powrotem w Domleschgu z podrosłym chłopcem i chciał go umieścić w domu któregoś z krewnych. Ale wszyscy pozamykali przed nim drzwi, nie chcąc go znać. Wówczas poprzysiągł rozgoryczony, że nie przybędzie już nigdy do Domleschgu, zamieszkał w osiedlu i żył tu z chłopakiem. Żonę swą poznał podobno w Bünden, skąd pochodziła, ale utracił ją rychło. Musiał mieć jeszcze trochę pieniędzy, gdyż syna Tobjasza wykształcił na cieślę. Był to chłopiec porządny i lubiano go w całem osiedlu. Staremu natomiast nie ufano, powiadając, że uciekł z wojska przed karą, z powodu zabójstwa popełnionego, oczywiście, nie na wojnie, ale rozumiesz, tak, w bójce. Myśmy jednak przyznali się do pokrewieństwa z nim, bo babka mojej matki i jego babka były siostrami rodzonemi. Nazwaliśmy go Dziadkiem ponieważ zaś przez ojca jesteśmy spokrewnieni z całem osiedlem, przeto wszyscy zwali go Dziadkiem, a odkąd osiadł na hali, zwie się „Halny Dziadek.“
— Cóż się stało z Tobjaszem? — wtrąciła rozciekawiona Barbara.
— Czekajże! Nie mogę opowiedzieć wszystkiego naraz! — oświadczyła Deta. — Tobjasz uczył się rzemiosła w Mels, potem zaś wrócił do osiedla, poślubił siostrę moją, Adelajdę, i żyli z sobą dobrze, gdyż kochali się oddawna. Jednego dnia spadła belka budującego się domu na głowę Tobjasza, tak że zginął na miejscu. Zaniesiono go do domu, a żona dostała, skutkiem przerażenia i żalu, silnej gorączki, z której się nie wyleczyła. Jako dziewczyna już nie miała sił i zapadała czasem w jakiś stan dziwny, graniczący ze snem, a jawą. Po kilku tygodniach po Tobjaszu, pogrzebano także i Adelajdę. Ludzie gadali szeroko o smutnym losie tej pary, a zdaniem ogółu była to kara, na jaką zasłużył sobie Dziadek, bezbożnem życiem swojem. Powiedziano to jemu samemu, proboszcz roztrząsał mu sumienie, nakłaniając do pokuty. On jednak uparł się, zamknął w sobie, a odtąd każdy mu uchodził z drogi. Naraz rozeszła się wieść, że Dziadek wywędrował na halę, nie schodzi stamtąd wcale niemal i żyje w niezgodzie z Bogiem i ludźmi. Małą, roczną dopiero córeczkę Adelajdy wzięłyśmy, wraz z matką, do siebie. Po śmierci matki dostałam miejsce w zakładzie kąpielowym, zaś dziewczynkę umieściłam u starej Urszuli w Pfäffersdorfie. Nawet po sezonie, zimą przebywałam w zakładzie. Było zawsze sporo roboty, a ponieważ umiem szyć i łatać, tedy nie zaznałam nigdy biedy. Wcześnie z wiosną przyjechali państwo z Frankfurtu, których obsługiwałam zeszłego roku, i oto zabierają mnie na dobre. Odjeżdżamy pojutrze, a służba ta dobrą jest, zaręczam ci.
— Chcesz dziecko zostawić tam, u starego dziwaka? Dziwi mnie to bardzo! — powiedziała Barbara z wyrzutem.
— No i cóż? — odrzekła Deta. — Zrobiłam wszystko, com zrobić powinna była! Wszakże trudno zabierać pięcioletnie dopiero dziecko do Frankfurtu? Ale dokądże to właściwie idziesz, Barbaro? Jesteśmy już na samej niemal hali.
— Mam tu właśnie w pobliżu interes do matki Piotrowej-koźlarki. Przędzie dla mnie len porą zimową. Bądź tedy zdrowa, Deto, życzę ci szczęścia!
Deta podała rękę towarzyszce i przystanęła, patrząc, jak zmierza ku małej, ciemnobrunatnej chatce, stojącej opodal w małej kotlince, dość dobrze osłoniętej od wiatru. Było to na pół drogi do osiedla, a zagłębienie skalne chroniło jako-tako nikłą budowlę. Mieszkać w tej napoły rozwalonej chałupinie i tak niebardzo musiało być bezpiecznie, gdyby zaś stała wyżej, wiejący potężnie wiatr halny, pod którego naporem trzeszczały ściany i brzęczały szyby, zmiótłby ją na pewno w dolinę.
Mieszkał tu Pietrek-koźlarz, jedenastoletni chłopak, który szedł każdego ranka do osiedla po kozy, potem zaś wiódł je na halę, gdzie przez dzień cały skubały krótką, pożywną trawę. O zachodzie, zbiegał zręczny Pietrek wraz z lekkonogą trzódką swoją do osiedla, wydawał ostry gwizd, kładąc palec w usta, a właściciele kóz schodzili się, by je odebrać. Najczęściej rodzice posyłali po nie małych chłopców i dziewczęta, gdyż łagodne kózki nie były niebezpieczne. Przez ten jeno krótki czas wieczorem obcował Pietrek z podobnemi sobie stworzeniami, zaś w ciągu całego lata miał jeno kozy za towarzyszy. W domu była matka i ślepa babka, ale Pietrek wyruszał wczas rano, a wracał z osiedla późno, rad jak najdłużej bawić się z dziećmi, to też przebywał w domu tyle tylko, by rano wypić mleka i przekąsić chleba, wieczór zrobić to samo, a potem położyć się i spać, jak zabity. Ojciec jego, zwany także Piotrem-koźlarzem, gdyż uprawiał ten sam zawód, zginął parę lat temu, przywalony ścinanem drzewem. Matka jego miała imię Brygida, ale dla porządku, zwano ją Piotrową-koźlarką, zaś ślepa babka słynęła w całej okolicy pod nazwą „babka,“ poprostu.
Deta czekała dobre dziesięć minut, obzierając się wokoło za dziećmi i kozami, nie zobaczywszy ich jednak wyszła nieco wyżej, skąd mogła objąć spojrzeniem całą halę i zbocze, aż do osiedla. Rozglądała się długo, a niecierpliwość jej widniała wyraźnie w ruchach i wyrazie twarzy. Dzieci zbliżały się drogą okrężną, gdyż Pietrek znał różne miejsca, gdzie było coś dobrego do jedzenia dla kóz. Prowadził tedy trzodę drogą wielce krętą. Dziewczynka wspinała się zrazu z wysiłkiem za swym towarzyszem. Objuczona odzieżą, sapała głośno. Nie mówiąc słowa, spozierała to na Pietrka, który bosy, w lekkie spodenki ubrany, skakał tu i tam, to znów na lekkonogie kozy, kroczące bez trudu po skalnych głazach i przesadzające rozpadliny. Nagle Heidi usiadła, zezuła prędko trzewiki, zdjęła pończochy, zrzuciła czerwoną chustkę, oraz sukienkę, potem drugą, gdyż ciotka Deta włożyła na codzienną jeszcze odświętną, aby nie dźwigać tobołka, i została w lekkiej, białej sukienczynie o krótkich rękawkach. To ją rozweseliło wielce. Poskładała rzeczy na kupkę i doścignęła w podskokach Pietrka. Teraz było jej lekko, tak że skakała i wspinała się wzwyż najzręczniej z całego towarzystwa. Pietrek nie zauważył, że Heidi została w tyle. Ujrzawszy ją w nowym stroju, uśmiechnął się wesoło, obejrzał, a na widok kupki odzieży, usta rozwarł jeszcze bardziej, od ucha do ucha. Ale nie rzekł słowa. Czując się swobodną, wszczęła Heidi z Pietrkiem rozmowę. Musiał odpowiadać na liczne pytania, bo dziewczynka chciała wiedzieć, ile ma kóz, dokąd je wiedzie i co robi, podczas kiedy się pasą. Nakoniec dotarli oboje wraz z kozami do chaty, gdzie czekała Deta.

 
Wesprzyj nas