Prowokatorska książka autora bestsellerowej „Przedziwnej śmierci Europy”. Douglas Murray tym razem zajmuje się najbardziej spornymi problemami XXI w.: seksualnością, płcią, technologią i rasą.


Szaleństwo tłumów. Gender, rasa, tożsamośćŻyjemy w epoce ponowoczesnej, po załamaniu się wielkich narracji: religii i ideologii politycznej. W ich miejsce pojawiło się dążenie do walki o naprawienie domniemanych krzywd przy użyciu broni w postaci tożsamości, wzmocnione przez nowe formy mediów społecznościowych i informacyjnych.

Hierarchię celów coraz bardziej podzielonego społeczeństwa determinują wąskie grupy interesów – a ofiar, jak pokazuje Murray, przybywa.

Czytelnicy niezależnie od swych przekonań politycznych docenią mistrzowsko napisaną i prowokacyjną książkę Murraya, który stara się wprowadzić nieco sensu do dyskusji o najbardziej złożonych sprawach obecnego pokolenia.

Murray ujawnia zdumiewające wojny kulturowe toczone w miejscach pracy, szkołach i domach w imię sprawiedliwości społecznej i polityki tożsamości. Kończy żarliwym wołaniem o wolność słowa, wspólnotę wartości i zdrowy rozsądek w czasach masowej histerii.

To lektura warta uwagi, bez względu na przekonania i światopogląd.

Douglas Murray
Szaleństwo tłumów. Gender, rasa, tożsamość
Przekład: Jacek Spólny
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 5 maja 2020
 
 

Szaleństwo tłumów. Gender, rasa, tożsamość

Wstęp

Przeżywamy wielkie szaleństwo tłumów. Publicznie i prywatnie, online i poza siecią, ludzie zachowują się coraz bardziej irracjonalnie, jak rozgorączkowane stado i po prostu nieprzyjemnie. W codziennych wiadomościach możemy oglądać tego skutki. Wszędzie dostrzegamy objawy, jednak nie widzimy przyczyn.
Pojawiają się różne wytłumaczenia. Zazwyczaj sugerują one, że każde szaleństwo jest skutkiem wyboru tego czy innego prezydenta albo jakiegoś referendum. Lecz żadne z tych wyjaśnień nie dociera do źródeł. Bo głęboko pod powierzchnią codziennych wydarzeń zachodzą o wiele większe ruchy i poważniejsze zdarzenia. Czas zająć się prawdziwymi przyczynami problemów. Rzadko mówi się nawet o korzeniach tego stanu, czyli o prostym fakcie, że od ponad ćwierć wieku trwa okres rozpadu wszystkich naszych narracji. Jedna po drugiej były odrzucane, mało kto ich bronił albo nie można ich już było popierać. Najpierw, poczynając od wieku XIX, los taki spotkał wyjaśnienia naszego życia, które podawała religia. W ciągu ostatniego stulecia w jej ślady poszły świeckie nadzieje, proponowane przez wszystkie ideologie polityczne. Pod koniec XX wieku zaczęła się epoka ponowoczesna. Epoka definiująca siebie i definiowana podejrzliwością wobec wszystkich wielkich narracji. Jednak, jak uczy się we wszystkich szkołach, natura nie znosi próżni i w tej ponowoczesnej pustce chyłkiem zaczęły pojawiać się nowe myśli, proponujące własne wyjaśnienia i sensy.
Zakusy na tak opustoszały teren były nieuniknione. Mieszkańcy zamożnych demokracji Zachodu nie mogli tak po prostu zostać pierwszymi ludźmi w znanych nam dziejach, którzy nie mieliby zupełnie żadnego wytłumaczenia tego, co tu robimy, ani opowieści, które nadałyby życiu cel. Niezależnie od swoich wad wielkie narracje przeszłości przynajmniej nadawały sens ludzkiej egzystencji. Pytanie, co mamy teraz robić — poza bogaceniem i zabawianiem się na wszelkie dostępne sposoby — musiało doczekać się odpowiedzi.
Odpowiedzią, jaka pojawiła się w ostatnich latach, jest angażowanie się w nowe batalie, w coraz bardziej zażarte kampanie i niszowe żądania. Szukanie sensu w nieustannej wojnie z każdym, kto myśli nie tak, jak należy, o pytaniu, które zostało właśnie przeformułowane, i odpowiedzi, która dopiero co uległa zmianie. Niewiarygodne tempo tego procesu bierze się głównie stąd, że kilka firm w Dolinie Krzemowej (szczególnie Google, Twitter i Facebook) nie tylko może kierować wiedzą, myślami i słowami większości ludzi na świecie, lecz również działa w ramach modelu, który trafnie opisano jako oparty na znalezieniu „klientów gotowych płacić za modyfikowanie zachowania innych”. Pomimo rozdrażnienia technologicznym światem, który pędzi tak szybko, że nasze nogi nie są w stanie za nim nadążyć, wojny te nie są bezcelowe. Wszystkie zmierzają w określonym kierunku, w stronę potężnego celu. Celem tym — dla jednych nieświadomym, dla innych przemyślanym — jest zaszczepienie społeczeństwom nowej metafizyki albo, jeśli wolicie, nowej religii.
Mimo że ich fundamenty powstawały przez kilkadziesiąt lat, dopiero po kryzysie finansowym 2008 roku na światło dzienne zaczęły wychodzić idee znane poprzednio tylko z najmroczniejszych obrzeży świata nauki. Zalety tych nowych przekonań są oczywiste. Trudno powiedzieć, czemu pokolenie niebędące w stanie zgromadzić kapitału miałoby kochać kapitalizm. I nietrudno domyśleć się, dlaczego pokolenie sądzące, że może nigdy nie mieć na własność domu, pociąga światopogląd, który obiecuje rozprawienie się z każdą nierównością, nie tylko w ich życiu, ale w ogóle z wszystkimi nierównościami na ziemi. Interpretacja świata z punktu widzenia „sprawiedliwości społecznej”, „polityki tożsamości” i „intersekcjonalności” jest prawdopodobnie najśmielszą i najbardziej ambitną od zakończenia zimnej wojny próbą stworzenia nowej ideologii.
Jak na razie „sprawiedliwości społecznej” powodzi się najlepiej, bo robi wrażenie atrakcyjnej — i w niektórych odmianach taka jest. Nawet sama konstrukcja terminu nie sprzyja sprzeciwowi. „Jesteś przeciwny sprawiedliwości społecznej? To czego chcesz, niesprawiedliwości?”.
Z kolei miejscem rozgrywek o sprawiedliwość społeczną stała się „polityka tożsamości”. Dzieli społeczeństwo na rozmaite grupy interesu zależnie od płci, rasy, preferencji seksualnych i tak dalej. Zakłada, iż tego rodzaju cechy są głównymi lub jedynymi atrybutami ich posiadaczy i że przynoszą one jakieś dodatkowe korzyści. Na przykład (według amerykańskiego pisarza Colemana Hughesa) założenie, że z byciem czarnoskórym, kobietą albo gejem wiąże się jakaś „wyższa świadomość etyczna”. Stąd bierze się tendencja do zaczynania zdań od „Jako…”. I jest to coś, do czego ludzie, tak żyjący, jak umarli, muszą mieć należyty stosunek. Stąd biorą się wezwania do burzenia pomników postaci historycznych, których stosunek był niewłaściwy, i potrzeba pisania na nowo historii wszystkich, których chcemy ocalić. Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że senator Sinn Fein może twierdzić, iż strajki głodowe IRA w 1981 roku były walką o prawa gejów. W sferze polityki tożsamości mniejszości mają jednocześnie dzielić, organizować i rozstrzygać.
Z tej trójcy najmniej atrakcyjnie brzmi koncepcja „intersekcjonalności”. Zachęca ona do nieustannych prób wyszukania u siebie i u innych każdej możliwej tożsamości i wrażliwości, a następnie do organizowania się według systemu sprawiedliwości, jaki wyłoni się z wiecznie przemieszczającej się hierarchii, którą odkryjemy. Tego rodzaju system jest nie dość, że nierealny w praktyce, to w dodatku prowadzi do obłędu, stawiając niemożliwe żądania dla osiągnięcia celów, które pozostają zawsze poza zasięgiem. Lecz intersekcjonalność wyszła już poza mury wydziałów socjologii, gdzie się rodziła. Jest traktowana serio przez pokolenie młodych i — jak się przekonamy — za pośrednictwem prawa pracy („zobowiązania do różnorodności”) na dobre zadomowiła się we wszystkich większych korporacjach i rządach.
Zmuszenie ludzi do przyswojenia sobie nowych założeń wymagało nowej heurystyki. Tempo, w jakim weszła do mainstreamu, jest oszałamiające. Jak zauważył matematyk i pisarz Eric Weinstein (i co potwierdza wyszukiwanie w Google Books), wyrażenia typu „LGBTQ”, „uprzywilejowanie białych” i „transfobia” zmieniły się z w ogóle nieużywanych w całkiem normalne. O wynikającym stąd wykresie napisał, że „uświadomienie”, przy użyciu którego milenialsi i inni „burzą tysiąclecia ucisku i/ lub cywilizacji (…), zostało wymyślone jakieś dwadzieścia minut temu”. Ciągnął, że co prawda nie ma nic złego w testowaniu nowych myśli i słów, ale „trzeba strasznej lekkomyślności, żeby z takim uporem polegać na tak wielu niewypróbowanych związkach heurystycznych wymyślonych przez twoich rodziców w niezbyt dobrze znanych dziedzinach, które nie liczą nawet pięćdziesięciu lat”. Greg Lukianoff i Jonathan Haidt analogicznie zwracają uwagę (w swojej książce z 2018 roku, The Coddling of the American Mind) na to, jak nowe stały się środki kontroli i egzekwowania tych nowych związków heurystycznych. Zwroty takie, jak „sprowokowane” i „poczucie zagrożenia” oraz twierdzenia, że słowa niepasujące do nowej religii powodują „szkody”, stały się tak naprawdę powszechne od roku 2013. Wygląda to tak, jakby po wyznaczeniu sobie celów nowa metafizyka potrzebowała jeszcze kilku lat na obmyślenie sposobów siłowego wprowadzenia swych zwolenników do głównego nurtu myśli. Ale zrobiła to z powodzeniem, i to jakim!
Efekty widać w codziennych wiadomościach. Na przykład takiej, że Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne (American Psychological Association) czuje potrzebę informowania swoich członków o sposobach oduczania chłopców i mężczyzn szkodliwej „tradycyjnej męskości”. Właśnie dlatego można zwolnić poprzednio zupełnie nieznanego programistę z Google — Jamesa Damore’a — za napisanie służbowej notatki z sugestią, że niektóre prace w branży technologicznej mogą interesować bardziej mężczyzn niż kobiety. I dlatego liczba Amerykanów, których zdaniem rasizm jest „dużym problemem”, dwukrotnie zwiększyła się w okresie od 2011 do 2017 roku.
Gdy na świat zaczyna patrzeć się przez te nowe soczewki, wszystko staje się szaloną bronią siejącą obłęd. To dlatego „New York Times” zamieszcza artykuł czarnoskórego autora pod tytułem „Czy moje dzieci mogą przyjaźnić się z białymi?”. A tekst pióra kobiety o śmiertelnych wypadkach rowerzystów w Londynie może zostać podany pod nagłówkiem „Drogi projektowane przez mężczyzn zabijają kobiety”. Tego rodzaju retoryka pogłębia istniejące podziały i tworzy za każdym razem nowe. W jakim celu? Zamiast pokazywać, jak można lepiej ułożyć wspólne życie, ostatnie lata utwierdzają w poczuciu, że życie z innymi wcale nie idzie nam za dobrze.
Większość ludzi dowiaduje się o tym nowym systemie wartości metodą nie tyle prób, co bardzo publicznych błędów. W ostatnich latach wszyscy zaczęli przynajmniej wyczuwać, że na polu kultury pojawiły się miny, rozkładane przez poszczególne osoby, grupy, a może jakiegoś boskiego satyryka, i czekające, aż ktoś na nie nadepnie. Czasami ktoś wejdzie w nie przypadkiem i natychmiast wylatuje w powietrze. Kiedy indziej ludzie patrzą na jakiegoś odważnego szaleńca, który wypuszcza się na tę ziemię niczyją w pełni świadomy, co go czeka. Po kolejnym wybuchu następują dyskusje, czasami okraszane westchnieniami zachwytu, i życie toczy się dalej, a na konto osobliwego, pozornie improwizowanego systemu wartości naszych czasów zapisana zostaje jeszcze jedna ofiara.
Zorientowanie się w układzie tych min trochę potrwało, ale jest on już jasny. Najpierw chodziło o wszystko mające związek z homoseksualnością. W drugiej połowie XX wieku rozegrała się walka o równość gejów, która zakończyła się pełnym powodzeniem i odwróceniem okropnej niesprawiedliwości dziejowej. Wtedy okazało się, że wygrana wojna bynajmniej nie dobiega końca, tylko przybiera inne formy. GLB (Gej, Lesbijka, Bi) zmieniło się w LGB, by nie pomniejszać znaczenia lesbijek. Następnie do skrótu dodano T (o nim wiele więcej niedługo). Później Q i gwiazdki. W miarę rozrostu gejowskiego alfabetu w obrębie ruchu coś się zmieniło. Zwycięski, zaczął zachowywać się tak samo, jak kiedyś jego przeciwnicy. Po zmianie układu sił zdarzyło się coś paskudnego. Dziesięć lat temu prawie nikt nie opowiadał się za małżeństwami gejów, nawet grupy walczące o ich prawa, takie jak Stonewall. Po kilku latach stały się one jedną z fundamentalnych wartości współczesnego liberalizmu. Oblanie testu z problemu małżeństwa gejów — kilka lat po tym, jak nie zdawali go prawie wszyscy (z grupami gejowskimi włącznie) — oznaczało stanie się outsiderem. Z tym prawem można się zgadzać lub nie zgadzać, ale taka szybka odmiana obyczajów wymaga niezwykłej wrażliwości i głębokiego przemyślenia. A mimo to, zadowoleni, nie poświęcamy jej szczególnej uwagi.
Inne problemy ulegały podobnym przemianom. W ciągu XX stulecia kobiety systematycznie zdobywały kolejne prawa. Wyglądało na to, że dochodzi do jakiegoś rodzaju porozumienia. Kiedy już wydawało się, że pociąg dojeżdża do upragnionej końcowej stacji, raptem nabrał prędkości i zniknął w oddali. Zagadnienia, o których jeszcze wczoraj prawie się nie mówiło, dzisiaj stawały się powodem do niszczenia czyjegoś życia. Pociąg pędził po torach, pozostawiając za sobą życiowych i zawodowych rozbitków.
Należał do nich 72-letni noblista, profesor Tim Hunt. Na konferencji w Korei Południowej opowiedział kiepski dowcip o kobietach i mężczyznach, którzy zakochują się w laboratorium. W codziennym obiegu pojawiły się wyrażenia w rodzaju „toksycznej męskości”. Jaki sens miało wprowadzanie w relacje między płciami tyle napięcia, że męską połowę gatunku można było zacząć traktować jak trędowatych? Albo szerzenie pomysłu, że mężczyźni nie mają prawa rozmawiać o płci pięknej? Skoro kobiety przebiły się już przez więcej szklanych sufitów niż w jakimkolwiek innym okresie dziejów, dlaczego mówienie o „patriarchacie” i „męsplikacji” przeniknęło z feministycznego marginesu w miejsca takie, jak australijski senat?
Podobnie wydawało się, że ruch walki o prawa obywatela w Ameryce, powstały dla naprawienia jednej z najokropniejszych historycznych krzywd, zmierza ku jakiemuś wyczekiwanemu rozstrzygnięciu. Ale kiedy zwycięstwo było już w zasięgu ręki, atmosfera znów zaczęła się psuć. Gdy sytuacja wyglądała lepiej niż kiedykolwiek przedtem, zaczęto sugerować, że jeszcze nigdy nie było gorzej. Znienacka — gdy większość z nas miała nadzieję, że sprawa jest nieaktualna — wszystko zaczęło obracać się wokół rasy. Podobnie jak w przypadku wszystkich innych min, tylko głupiec lub wariat pozwoliłby sobie na spekulacje na temat tego radykalnego zwrotu wypadków — że nie wspomnę o kwestionowaniu go.
Na koniec zdezorientowani wkroczyliśmy na prawdziwą ziemię nieznaną. Chodziło o twierdzenie, że żyje wśród nas sporo ludzi, którzy znaleźli się w niewłaściwych ciałach, w związku z czym należało całkowicie przeformułować ostatnie pewniki, jakie nam pozostały (w tym pewniki zakorzenione w nauce i języku). Debata o problemie trans jest pod pewnymi względami najbardziej sugestywna. Mimo że to najnowsze prawo dotyczy zdecydowanie najmniejszej liczby osób, walka o nie jest niezmiernie zacięta i pełna furii. Kobiety opowiadające się w tej sprawie po niewłaściwej stronie zaszczuwają ludzie, którzy byli kiedyś mężczyznami. Podważa się zdolność do rodzicielstwa rodziców głoszących poglądy, które jeszcze wczoraj były powszechnie uznawane. Policja w Zjednoczonym Królestwie i w innych krajach nachodzi ludzi, którzy nie chcą przyznać, że mężczyźni mogą być kobietami (i vice versa).
Wszystkie te sprawy rodziły się jako kampanie o uzasadnione prawa człowieka. Dlatego tak wiele osiągnęły. Ale w pewnym momencie wykoleiły się. Nie zadowalając się „równością”, obrały niemożliwe do obrony dążenia do bycia „lepszymi”. Można by twierdzić, że chodzi po prostu o podkreślanie przez jakiś czas bycia „lepszym”, by naprawić przeszłe nierówności. Tego rodzaju poglądy rozpowszechniły się w ślad za ruchem #MeToo. Wedle słów prezentera CNN, „Być może jest to nadmierna korekta, ale to nic. Czeka nas korekta”. Jak na razie nikt nie powiedział, że nadmierna korekta została zakończona ani komu można powierzyć orzeczenie, że już się to stało.
Wszyscy natomiast wiedzą, jakimi wyzwiskami zostaną obrzuceni ludzie, którzy wejdą na jedną z tych świeżo położonych min. „Oszołom”, „homofob”, „seksista”, „mizogin”, „rasista” i „transfob” — to dopiero początek. Współczesna walka o prawa skupia się na tych toksycznych i niebezpiecznych problemach. Tymczasem jednak zmieniły się one z wytworów jednego systemu w fundamenty nowego. Chcąc udowodnić przynależność do systemu, ludzie muszą wykazać się referencjami i zaangażowaniem. Jak w nowym świecie można udowodnić swoją cnotę? Oczywiście, będąc „antyrasistą”. „Sprzymierzeńcem” ludzi od LGBT. Podkreślając żarliwą wolę zniszczenia patriarchatu — niezależnie od tego, czy jest się kobietą, czy mężczyzną. A to rodzi problem posłuchu, przymusu głośnych i publicznych deklaracji lojalności wobec systemu, nawet wtedy, gdy nie ma takiej potrzeby. Jest to zjawisko analogiczne do problemu znanego z liberalizmu nawet ludziom, którzy kiedyś faktycznie walczyli w dobrej sprawie. Tendencję tę nieżyjący już australijski politolog Kenneth Minogue określił mianem „zespołu świętego Jerzego na emeryturze”. Po zabiciu smoka dzielny rycerz krąży po świecie w poszukiwaniu godnych siebie przeciwników. Smoki są mu potrzebne. Zmęczony pościgami za coraz mniejszymi, w końcu wymachuje mieczem w powietrzu, w którym widzi tylko te wyobrażone. Jeśli z takimi pokusami zmaga się prawdziwy święty Jerzy, czego spodziewać się po kimś, kto nie jest święty, nie ma włóczni i konia i na którego nikt nie zwraca uwagi? W jaki sposób może próbować przekonać innych, że gdyby tylko dostał taką historyczną szansę, z pewnością zabiłby smoka?
Ślady tego rodzaju myślenia widać wyraźnie w tezach i uzasadniającej je retoryce, które cytuję. W naszym życiu publicznym roi się dziś od ludzi rozpaczliwie pragnących stanąć na barykadach długo po zakończeniu rewolucji. Albo dlatego, że mylą barykady z domem, albo w ogóle nie mają domu. W każdym razie pokaz cnoty wymaga przesadnego podkreślenia problemu, które powoduje jego rozrośnięcie.
Ale to wszystko jest o wiele bardziej kłopotliwe i właśnie dlatego nie tylko traktuję każdą z podstaw tej nowej metafizyki poważnie, ale również osobno. Coraz więcej ludzi, mając po swojej stronie prawo, udaje, że ich sprawa i w ogóle wszystkie sprawy są zamknięte i uzgodnione. Tymczasem prawda wygląda zupełnie inaczej. Nie sposób zgodzić się co do natury tego, co ma być uzgodnione. Każdy z tych problemów jest nieskończenie bardziej złożony i nieustalony, niż nasze społeczeństwa są gotowe przyznać. Dlatego po zestawieniu z nich fundamentów nowej moralności i metafizyki stają się podstawą powszechnego szaleństwa. Po prostu trudno wyobrazić sobie mniej stabilną podstawę harmonii społecznej.
Równość ras, prawa mniejszości i prawa kobiet należą co prawda do najlepszych wytworów liberalizmu, ale stanowią niezwykle chwiejne fundamenty. Opieranie się na nich przypomina odwrócenie barowego stołka i próby siadania na nim. Wytwory systemu nie mogą odtworzyć stabilności systemu, który je wytworzył. Jest to jeden z powodów, dla których każde z tych zagadnień jest samo w sobie elementem do głębi niestabilnym. Przedstawiamy je jako uzgodnione i rozstrzygnięte. Mimo że tkwiące w nich niekończące się sprzeczności, zmyślenia i fantazje są widoczne jak na dłoni, mówienie o nich jest nie tylko niemile widziane, ale w dodatku zagrożone karą. Mamy więc zgadzać się z rzeczami, w które nie można uwierzyć.
Jest to główna przyczyna szpetoty dyskusji zarówno online, jak i w rzeczywistości. Bo mamy wykonywać szereg podskoków i manewrów, których nie umiemy i raczej nie powinniśmy umieć. Wierzyć w rzeczy nie do wiary i nie sprzeciwiać się sprawom (takim jak podawanie dzieciom leków, żeby nie przechodziły dojrzewania płciowego), wobec których większość ludzi czuje wyraźne obiekcje. Cierpienie wynikające z obowiązku milczenia w ważnych sprawach i wykonywania niemożliwych ewolucji w innych jest ogromne między innymi dlatego, że problemy te (i ich wewnętrzne sprzeczności) są tak oczywiste. Każdy, kto zaznał rządów totalitarnych, poświadczy, że przymus zgadzania się z tezami, w które się nie wierzy i których nie można popierać, ma w sobie coś upokarzającego i kończy się rezygnacją. Trudno jest nie przyklasnąć przekonaniu, że wszystkich ludzi należy uważać za jednostki o równej wartości i godności. Wiara, że nie ma różnic pomiędzy homo- i heteroseksualnością, mężczyznami i kobietami, rasizmem i antyrasizmem, z czasem prowadzi do zamętu. Pośród tego zamętu — lub szaleństwa tłumów — właśnie żyjemy, a potrzebujemy znaleźć z niego drogę wyjścia.

 
Wesprzyj nas