Czwarty tom rozszerzonego wyboru dzienników jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych pisarzy węgierskich, autora takich pereł literackich jak „Sąd w Canudos” czy „Wyznania patrycjusza”.


Sándor Márai Dziennik 1967-1976Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

„Dziennik 1967–1976” opowiada o latach spędzonych znów w Europie, dokąd Márai powrócił w maju 1967 roku. Napisał tu kilka ważnych książek, podróżował, zatrzymując się w swoich ulubionych miastach w Austrii i we Włoszech, odwiedzał również przybranego syna Jánosa w Ameryce. Pod wieloma względami był to dla niego ciekawy i twórczy okres.

W ukochanej Italii odnalazł się łatwo, z radością odkrywał znajome rysy miejscowej specyfiki, swoistą odrębność tamtejszych form życia, zwyczajów i więzi między ludźmi. Z czasem jednak z rosnącym smutkiem musiał dostrzec rozmaite skutki długotrwałego kryzysu politycznego we Włoszech: ogólne rozprężenie, akty terroryzmu, dramatyczny upadek kapitału społecznego, zmianę nastrojów, zjawiska, które wskazywały, że państwo zmierza ku coraz większej dezorganizacji i życie codzienne będzie tu coraz trudniejsze.

A ponieważ w tych latach kłopoty ze zdrowiem – również ze zdrowiem żony Loli – zaczęły się pojawiać coraz częściej, w Máraim powoli dojrzewała decyzja ostatecznego powrotu do Ameryki.

Sándor Márai
Dziennik 1967-1976
Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie: Teresa Worowska
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 10 maja 2019
 
 

Sándor Márai Dziennik 1967-1976

1967

2 stycznia

Przed zgaszeniem lampy nocne przeglądanie książek: kilka linijek (w ostatnich tygodniach) z Cortegiano Castiglionego, potem fragment zapisków Boswella z 1770 roku, później relacja Delacroix, o czym rozmawiał po południu z Mussetem czy Chopinem… Przed czterystu, dwustu, nawet stu laty ludzie w Europie jeszcze rozmawiali. I to, o czym rozmawiali, było w europejskim życiu duchowym co najmniej takim fermentem i energią, jak to, co pisali czy malowali. W Ameryce tego brakuje, tu nie ma rozmów. Spierają się albo niechętnie o coś pytają czy odpowiadają, ale rozmów nie ma, bo tu ludzie niczego nie boją się bardziej niż odpowiedzialności związanej ze swobodnym, indywidualnym głoszeniem własnego sądu.

W Budapeszcie było „gadanie”, coś mniej istotnego od rozmowy, coś nieporządniejszego, ale jeszcze ciągle bardziej ludzkiego od amerykańskiej „konwersacji”.

Niewychowanie Amerykanów już mnie nie zaskakuje, ale czasami trzeba to dostrzec, dla porządku, nawet bez oburzenia, ale jednak zauważyć. W tutejszej nieobyczajności najczęściej nie ma złej woli, po prostu nie umieją inaczej, tak zostali wychowani.
W liście noworocznym szwajcarski duchowny przysyła napisaną przez siebie wierszowaną naukę życiową. Jedna z linijek plastyczna – pisze, że żyć trzeba „jak drzewo, które każdego roku tworzy nowy słój”. Ma rację, wszystko, co istotne, powstaje w taki powolny sposób, dzieło życia, samo życie… Reszta to przechwałki.

4 stycznia

Pierwsze dni nowego roku przynoszą dwa zawiadomienia o śmierci. W Budapeszcie nagle zmarł mój szwagier (73). W rodzinie uchodził za „Spartanina”, surowy ojciec rodziny, niepalący, zachowujący umiar we wszystkim. Ale nie ma miary, której można by się trzymać, śmierć nie rozpoznaje zasług, nie daje czasu na przygotowanie. Druga wiadomość – nagle zmarł nasz dozorca, Mr. Johnson, sześćdziesięcioletni mieszkaniec Harlemu, wódz plemienia składającego się z dwadzieściorga jeden dzieci i wnuków, który ze szczególnym uśmiechem, niepozwalającym zapomnieć o trzystu latach niewolnictwa, krzątał się po budynku, zamiatał i zawsze uprzejmie się kłaniał. Jego szef, gospodarz domu, wygłosił przy tej okazji krótką amerykańską mowę pogrzebową: „He was a gentleman” 1. Tak, był nim, Murzynem, dozorcą i dżentelmenem. Po raz ostatni spotkałem go w Boże Narodzenie, dałem mu prezent, a potem widziałem go jeszcze na ulicy, jak z torbą w ręce, pogodnie uśmiechnięty wracał do domu.

Radio podaje, że grabarze nowojorscy od trzech dni strajkują, zmarli czekają na swoją kolej w chłodni. To jakby skazaniec otrzymał odroczenie, ponieważ kat zachorował na grypę.

5 stycznia

W noc sylwestrową telewizja w ramach ogłupiająco prostackiego programu pokazała nowojorczyków witających w lokalach Nowy Rok tańcem i zabawą; orkiestra dęta o nazwie „Beethoven” niejakiego Guya Lombardo przygrywała gościom w hotelu Waldorf Astoria. Przy stolikach mężczyźni we frakach i smokingach, damy w wieczorowych toaletach, niektórzy mieli na głowach karnawałowe czapki, i wszystkie te postaci, twarze uderzająco przypominały karykaturalnych spekulantów z albumu George’a Grosza Das Gesicht der herrschenden Klasse2, w którym po pierwszej wojnie światowej ten rysownik o ostrym spojrzeniu i okrutnie pewnej ręce uwiecznił z gorzką refleksją berlińską parweniuszowską elitę. Ci sami łysi, okrutni lichwiarze o sępim spojrzeniu, te same tłuste, wyszminkowane czarownice, to samo podłe, bezduszne towarzystwo, które zabawia się na śmietniku – Das Gesicht der klassenlosen Gesellschaft3. Takie szumowiny wszędzie i zawsze wypływają na powierzchnię; również w Sowietach, na balach maskowych dolce-bolsze vita.

Pieniądz dla tego społeczeństwa jest nie wyłącznie środkiem płatniczym, lecz miarą wartości człowieka… Ukazuje nie tylko to, że komuś wiedzie się lepiej niż innym, ma więcej szczęścia, bezwzględności czy talentu, ale mierzy samą wartość człowieka, bo tu każdy jest tylko na tyle dobry, mądry, utalentowany czy szlachetny, na ile można to wycenić w dolarach.

Zarezerwowałem bilety na samolot – jeśli wszystko dobrze się ułoży, 20 maja wyemigrujemy stąd do Europy.

Zakończyłem układ scen i scenografię Sądu w Canudos, przedstawienie może się zacząć. L. pyta, co „właściwie” chcę powiedzieć w tej powieści. Tylko tyle: jeśli nie ma jednostki czy wspólnoty, która jest skłonna zbuntować się przeciw Systemowi (nieważne, jakiemu, wystarczy, że posiada on mechanizm, który człowieka traktuje jak surowiec czy daną w komputerze), wówczas kończy się ludzkie zadanie na ziemi.

11 stycznia

Przed kilkoma dniami w jednym z mieszkań na końcu naszego korytarza zmarła Madame Roberts. Wiadomość przekazała mi jej córka, Mademoiselle Roberts, która ma z górą siedemdziesiąt lat i mieszkała z matką. Dziewięćdziesięciosiedmioletnia Madame Roberts 29 grudnia poczuła się źle i zmarła. Poprzedniego wieczora jeszcze przeczytano jej biografię starszej siostry Ludwika XVI, jedynej, która przeżyła rewolucję. Obie panie są Kanadyjkami. Przed sześciu laty wróciły do Paryża, bo matka chciała „przeżyć ostatnie lata w spokoju”. Sprzedały mieszkanie, zbyły za bezcen meble. Ale prędko wróciły, nie mogły sobie znaleźć miejsca we Francji. Znów wprowadziły się do tego domu. Córka przypomina mi niewolnika z Godota: chodzi zgięta w pałąk, nieustannie dźwiga jakieś wielkie paczki, dużo czyta. Matka do ostatniej chwili zachowała świadomość, wszystko ją interesowało, słuchała radia.

14 stycznia

Przed zgaszeniem lampy Mencken. Bywa czasami przegadany, czasami znów minoderyjny, ale zawsze sympatyczny i śmiały. Nie lubił demokracji, ponieważ uważał, że „demokrata nie ma możności być wolnym” – jest „wolny” tylko wtedy, gdy czuje się chroniony przez tłum.

Arystokrata, którego nie interesuje ani uznanie, ani obmowa tłumu, jest wolny nawet w więzieniu, ale plutokrata, którego w demokracji mob4 posadził na miejscu arystokraty, zawsze musi się trząść z obawy, co o nim ten mob mówi. Z kaznodziejskim gniewem Mencken piętnuje fakt, że pierwszym refleksem człowieka tłumu, tego „ciepłokrwistego ssaka”, jest strach: boi się, że kto inny może się okazać bardziej oryginalny, swoisty, indywidualny. Ale w swoim demokratycznym poczuciu niższości i psychozie strachu mob potrzebuje jednocześnie mitologii, półbogów, których mógłby w zachwycie podziwiać; dlatego w amerykańskich czasopismach wynaleziono dział plotek towarzyskich, w którym donoszą, gdzie, kiedy, jak i z kim spędzają czas wolny idole tłumu. Zalicza do nich rozjeżdżających się cadillacami przywódców związków zawodowych, socjalistów pobierających pensje wysokości stu tysięcy dolarów – dają oni tłumom iluzję hierarchii. Mencken był wybitnym umysłem, dziś już nikt z piszących w Ameryce nie potrafi postawić tak dokładnej diagnozy.

A tymczasem nowojorscy grabarze strajkują dalej. Tygodniowo umiera tu średnio tysiąc osiemset osób, trzyma się ich teraz w chłodni, póki trwają negocjacje. U Szekspira grabarze byli jednak pogodniejsi i bardziej ludzcy.

Podsumowanie minionych piętnastu amerykańskich lat i tutejszych ludzi, Radia Wolna Europa, życia umysłowego: byłem zmuszony żyć w niegodnym, prostackim otoczeniu. Amen.

Komunizm upadł, i to w każdym sensie tego słowa. Ale od komunistów trudno będzie się uwolnić, bo nikt nie jest tak uparty i niebezpieczny, jak beneficjent upadłej idei, który już nie jej broni, lecz własnego życia i łupu.

Uczę się włoskiego, książkę Castiglionego mam za podręcznik. Jak w celi skazańców.

„Emerytura”. Dla innych to chwila, gdy mogą odsapnąć: „Wreszcie nie muszę pracować”. Dla mnie chwila, w której mogę westchnąć: „Wreszcie – może – będę mógł pracować”.

Za zwyczajnym, pospolitym, obrzydłym i głupim odwiecznie ukrywa się coś czarodziejskiego, niepojętego, zaskakującego. Nawet starość nie otępia istoty żywej do tego stopnia, by czasami tego nie dostrzegała.

7 lutego

Śnieżyca. Arktyczna burza śnieżna. Minus piętnaście stopni Celsjusza. János mówi przez telefon, że na Alasce to przyjemna, wiosenna pogoda, bo tam nierzadko jest minus czterdzieści. Przeżył to w ciągu trzech lat.

To nieprawda, że nie odczuwam żadnego niepokoju, kiedy myślę o tym, że za trzy miesiące wyjedziemy stąd, zostawimy to szalenie drogie i dusząco beznadziejne, ale jednak dające jakieś schronienie i już znajome życie, mieszkanie. Jesteśmy starzy, perspektywa zmiany budzi lęk.

I nigdzie nikogo. Ale zdrada i perwersyjny przymus nazywany drożyzną, ten przymus wygodnego życia skłania nas do wyjazdu. W Salerno, posiadając własne lokum, utrzymamy się bez problemu za to, co tu płacę tylko za mieszkanie (sto pięćdziesiąt dolarów). A w Ameryce właściwie nie mamy nic wspólnego z niczym i nikim. I choć tam też nie – trzeba jednak jechać, nie wolno się bać. Jeśli pozostało nam jeszcze trochę czasu, to tam w każdym razie jest coś znajomego. A tu jestem haniebnie opuszczony przez wszystkich i wszystko. Tu ludzie żyją obok siebie, szczerząc zęby na innych i chorobliwie nie cierpiąc się nawzajem, w odrębnych małych gettach, w bojaźni, przerażeni perspektywą bliskości. Tam wygląda to jednak inaczej – „tam”, to znaczy w Italii czy Austrii. Wielu wróciło po piętnastoletnim pobycie w Ameryce: Thomas Mann, niedawno Schuschnigg, Fritz von Unruh, stary Menyhért Lengyel5; i wszyscy byli starsi ode mnie, kiedy się na to zdecydowali. Ale to jednak trudne. Starość to zmęczenie. Ale znów pozostać tu, w emeryckim koszu na śmieci (tam z tej emerytury można wyżyć), dorabiać parę groszy jakimś prostym zajęciem dla starych ludzi oznaczałoby znaleźć się w szponach władzy tutejszego systemu, a tego udało mi się przez piętnaście lat uniknąć. Więc jednak, choć to bardzo trudne, trzeba jechać. Nawet kabała tak podpowiada.

Wiersze zebrane Ezry Pounda, od 1900 po dziś. Czasami jakiś zaskakujący, migotliwy wers czy pomysł. Ale wiele wysilonych, rozrzedzonych, sztucznych wierszydeł. U Eliota w każdym wersie jest prąd, każde jego słowo ma swoją wagę jak dzwon opadły na dno, którego dźwięk dobiega z głębiny. Głos Pounda brzmi jak głos podrostka, z mutacyjnym brzmieniem. Są tacy pisarze, poeci – Pound, Joyce – którzy inspirują nie przez to, co piszą, tylko przez to, że odrzucają, wysadzają w powietrze obowiązujące dotychczas normy pisania, przekazywania, wyrażania. Nie mają dzieła – mają tylko zadanie, rolę.

Mencken prędko mnie zniechęca. Zawsze jest „odważny”, ale trochę tak jak matador, który wie, że byk nie ma dokąd uciec; drażni tematem – kobiet, mężczyzn, łgarstw wokół seksu, w ogóle i zawsze wszelkich drobnomieszczańskich, prostackich kłamstw, których wodorosty oblepiają życie Amerykanów – a potem dumnie przekłuwa go. To nie takie trudne. Do tego, co zamierza przekłuć, podchodzi bez skrępowania, przejęcia czy nabożności, ponieważ wie, że ofiara, czyli Przesąd, w żaden sposób nie zdoła obronić się przed jego mistrzowskim ciosem, nigdy też wielkodusznie nie daje Przesądowi szansy wypowiedzenia się we własnej obronie, wyjaśnienia, z czego i dlaczego powstał. W tej wyższości jest coś taniego. Zawsze jest dowcipny i mądry; ma rację, kiedy tak szczerze pogardza tym, o czym mówi: amerykańskim systemem społecznym. Nie ma racji, kiedy – zawsze – mówi o „mężczyznach”, „kobietach”, „duchownych”, „snobach”, „głupcach”. Bo za nimi za każdym razem kryje się konkretny człowiek, nie tylko taki czy siaki, ale również „on”, ten pojedynczy. I o tym konkretnym człowieku, który kryje się gdzieś za każdym z rozmaitych typów, Mencken nigdy nie mówi.

11 lutego

Otrzymałem pierwszy czek emerytury. Sto dwadzieścia sześć dolarów i trzydzieści centów. Per saldo jestem zadowolony.

Radio o każdej godzinie wykrzykuje informacje o Chinach. Mao, Czerwona Gwardia, armia, w tle starzy, pozytywistyczni komuniści, Liu Szao-ci, „człowiek bez twarzy”. Który reprezentuje zasadę yang, zasadę pozytywizmu, w przeciwieństwie do yin, idealistycznego szaleństwa Mao. W tych tygodniach książka Bodarda6 jest zdumiewającą lekturą.

Opublikowano ją w 1961, przed pięciu laty. Wszystko, o czym pisze, co przewidział, dziś się urzeczywistnia. Niewiele znam książek, które rzeczywistość potwierdziłaby tak dokładnie, jak tę przerażającą i fantastyczną relację o tym, że ludzki materiał daje się kształtować w niewyobrażalny sposób. Za pięćdziesiąt lat Chiny mogą się stać prawdziwym końcem ludzkiego świata: obecne całkowite załamanie gospodarcze, upadek komun i komunizmu, upokarzanie inteligencji i zmuszanie jej, by służyła partii, eksperyment, w którym ludzi pozbawiano rodzin, rozdzielano małżeństwa, odbierano dzieci rodzicom, kurczęta karmiono ciałami zmarłych, wydobywano z grobów i mielono na proch kości nieboszczyków, by ich fosforem użyźniać glebę, całe to wykalkulowane na zimno szaleństwo nie zmienia faktu, że siedemset milionów czy więcej ludzi zdobędzie teraz środki techniczne i wyruszy przeciw Azji, Pacyfikowi, przeciw światu.

Napisałem i nagrałem na taśmę ostatni wykład, który jeszcze wyślę do Wolnej Europy. Nie chcę się już dalej tym zajmować. To było wielkie zadanie, z ciekawym i bolesnym początkiem. A potem zrobił się z tego głupi i ordynarny przemysł. Wystarczy; trwało to i tak dłużej, niż powinno.

Starość: nieustanna kontrola, na ile mamy jeszcze żywą łączność z otaczającym światem.

Chiny. Może w końcu yin jest większą siłą niż yang? Emocje są bardziej stałą energią od rozumu.

Możliwe, że wydarzenia chińskie i wojna wietnamska są ostatnim etapem rewolucyjnych ruchów tego wieku: epoki romantycznej utopii, kiedy chciano zmienić los mas ludzkich na barykadach i drogą nacjonalistycznych „walk wyzwoleńczych”. Rostow, jeden z zajmujących się polityką zagraniczną mędrców Białego Domu, powiedział w Londynie, że nastąpił koniec epoki romantycznej i teraz zaczyna się yang, epoka pozytywistyczna, to jest czas inżynierów i komputerów. Zamiast rewolucjonisty i bomby – nawozy sztuczne i antybiotyki.

5 marca

Przed południem, kiedy wracałem metrem od dentysty, znów chwila szoku: uciekać stąd, jak zaplanowaliśmy. Czułem to samo, gdy z Paryża mieliśmy wracać do Budapesztu. I kiedy w marcu 1944 opuściliśmy ulicę Mikó. Latem 1948 roku, kiedy wyemigrowaliśmy z Węgier, w 1952, kiedy szykowaliśmy się do Ameryki. Chwila zmiany biegu, kiedy człowiek wie: coś dojrzało, nie sposób tego dalej ciągnąć. Teraz też: wyjechać stąd, wrócić do Europy. Nic tam na nas nie czeka, ale tu tym bardziej nic nas nie wiąże. Najbardziej brakuje mi radości. To bezradosny kraj, radość mylą tu z rozrywką, sukces traktują jak zaspokojenie i zadośćuczynienie, niezależnie od tego, za jaką cenę i na jakich warunkach został osiągnięty, a człowiek jest w gruncie rzeczy tylko na tyle człowiekiem, na ile można to wycenić w dolarach. Możliwe, że w Europie też jest już taka atmosfera… Ale stąd trzeba wyjechać.

W „National Review” artykuł o sprawach CIA: progresiści, czyli inteligencja liberalna, przekonali urzędników CIA, że tylko oni są w stanie poprowadzić Wielki Dialog z komunistami, bo przecież kto jest „antykomunistą”, jest też niewątpliwie „faszystą” (to obowiązkowa łatka, każdemu ją przypinają), podczas gdy oni, progresywni liberałowie, nie będąc „antykomunistami”, pozostają wiarygodni w oczach narodów zza żelaznej kurtyny, nie chcą bowiem zlikwidować systemu sowieckiego, tylko go zmienić, naprawić. Dzięki temu żelazna kurtyna zniknie, a komunizm, który pozostanie, nie będzie już niebezpieczny, da się z nim współpracować, koegzystować. CIA, a potem oficjalne koła Ameryki przyjęły koncepcję progresywnych liberałów jako jedynych powołanych do prowadzenia Wielkiego Dialogu; CIA, nie licząc się z kosztami, futrowała pieniędzmi tych niedomytych okularników, nie-antykomunistycznych postępowców: jeden milion dolarów dla związku zawodowego dziennikarzy, miliony dla lewicowych organizacji studenckich, dla Free Europe (skąd kolejno wygryzano wszystkich, których można było posądzić o nastawienie antykomunistyczne, a więc ostatnio również mnie), na rozmaite lewicowe kongresy i spotkania; postępowi inteligenci traktowali sekretne fundusze CIA jak kasę domową, z której, powołując się na konieczność budowania mostów, zawsze można spróbować wyciągnąć pieniądze na podróże i osobiste potrzeby – i zawsze je dostawali. Roli „inteligencji” w tak zwanej zimnej wojnie nie wyjaśniono dotąd całkowicie; ale to towarzystwo z piekła rodem okazuje się jeszcze bardziej niebezpieczne niż komuniści, którzy są przynajmniej widzialnym wrogiem.

Jaki wzór społeczny, gospodarczy, polityczny urzeczywistniłby się na Węgrzech dziś, po trwającym dwadzieścia dwa lata komunistycznym eksperymencie, który zbankrutował, gdyby narodowi węgierskiemu zwrócono prawo samostanowienia? Ze społecznych urządzeń przeszłości prawdopodobnie żaden. Może jakiś związkowy burżuazyjny socjalizm; tak, to najbardziej prawdopodobne.

Ödön von Horváth: Gesammelte Werke. Mój rówieśnik, młodszy o rok. Wywodził się z drobnej szlachty, z warstwy obywatelskiej, jego ojciec był urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych, chodził do Rakocianum, jak ja, potem odnosił sukcesy w weimarskich Niemczech, jak Reinhardt, i w wieku trzydziestu ośmiu lat, już w czasach hitlerowskich, kiedy mieszkał w Paryżu, pewnego popołudnia podczas gwałtownej burzy zginął przywalony złamanym drzewem platana na Rond Point. Dziwne, że tego zdolnego człowieka właściwie nie znano na Węgrzech, jego książki nie ukazywały się po węgiersku, sztuk nie grano w Peszcie. Był naturalnie „lewicowy”, ale na Węgrzech w czasach Horthyego7 lewicowcy też dochodzili do głosu. Znikł jak poeta Békássy (na którym przynajmniej poznał się Babits) czy później młody Görgey – i w tym zniknięciu jest coś upiornego.

Chwile, w których plastycznie, wyraźnie widać: „Trzeba zrobić tak a tak”. Z anarchii wyłania się porządek dnia, podobnie jak z Chaosu – Harmonia. Ta dwoistość jest jednocześnie i kosmiczna, i osobista.

 
Wesprzyj nas