W tomiku “Migracje i nietolerancja” zebrano cztery teksty Umberto Eco, które łączy wskazana w tytule tematyka.


Migracje i nietolerancjaChoć dwa z nich powstały w 1997 roku (pochodzą z tomu „Pięć pism moralnych”), a kolejne dwa w latach 2011 i 2012 (te ukazują się w druku po raz pierwszy), dotykają niezwykle dziś ważnego i szeroko dyskutowanego problemu.

Czy wielkie migracje powodujące wymieszanie kultur prowadzą do zaniku elementów tradycji europejskiej?
Jak to wyglądało w wiekach minionych?
Czy rozmaite kultury wypierały jedna drugą, tworzyły nową jakość, czy też uczyły się współistnieć obok siebie?
W jakim stopniu owe migracje są zjawiskiem naturalnym?
Czy można je regulować i kontrolować?
A może uruchomione przez nie globalne procesy są nieuniknione?
Jak widzą się nawzajem rozmaite kultury?
Gdzie przebiega granica między akceptacją obcych kulturowo przybyszów a ryzykiem utraty własnej tożsamości?
Jak rozumieć takie terminy jak „fundamentalizm”, „integryzm” czy „rasizm”?

Na te i inne pytania Umberto Eco stara się odpowiedzieć w swoich krótkich tekstach, snując historyczno-semiotyczne rozważania, które zapewne nie pozostawią czytelnika obojętnym.

Umberto Eco
Migracje i nietolerancja
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 11 marca 2020
 
 

Migracje i nietolerancja


Spis treści

Nota (Stefano Eco)

1. Migracje trzeciego tysiąclecia
2. Nietolerancja
3. Nowy traktat w Nijmegen
4. Doświadczenia wzajemnej antropologii

Przypisy

1. Migracje trzeciego tysiąclecia

Zbliża się rok 2000. Nie będę dyskutował o tym, czy nowe tysiąclecie zaczyna się o północy 31 grudnia 1999 roku, czy raczej o północy 31 grudnia roku 2000, jak sugerują nam matematyka i chronologia. W dziedzinie symbolicznej zarówno matematyka, jak i chronologia są kwestią opinii, a 2000 to z pewnością liczba magiczna, której urokowi trudno się oprzeć, zwłaszcza po tylu ubiegłowiecznych powieściach zapowiadających cuda roku 2000.
Ale dowiedzieliśmy się również, że z chronologicznego punktu widzenia do kryzysu komputerów z datowaniem dojdzie 1 stycznia 2000 roku, a nie 1 stycznia 2001. Nasze odczucia mogą być nieuchwytne i mylące, komputery jednak się nie mylą nawet wtedy, gdy się mylą: jeżeli mylą się 1 stycznia 2000 roku, mają słuszność.
Dla kogo rok 2000 jest magiczny? Oczywiście dla świata chrześcijańskiego, ponieważ oznacza, że od domniemanego narodzenia Chrystusa (wiemy przecież, że Chrystus nie urodził się bynajmniej w roku 0 naszej ery) minęło 2000 lat. Nie możemy powiedzieć „dla świata zachodniego”, gdyż świat chrześcijański obejmuje także cywilizacje orientalne, a do tak zwanego zachodniego świata należy Izrael, który przyjmuje nasz system zapisu w sensie Common Era, lecz w praktyce numeruje lata odmiennie.
W XVII wieku protestant Isaac La Peyrère podkreślił, że chronologie chińskie są o wiele starsze od hebrajskich, i wysunął hipotezę, że grzech pierworodny dotyczy jedynie potomstwa Adama, a nie innych ras, które narodziły się znacznie wcześniej. Obwołano go oczywiście heretykiem, ale bez względu na to, czy z teologicznego punktu widzenia miał rację, czy też jej nie miał, reagował na fakt, w który dzisiaj nikt już nie wątpi: różne datowania obowiązujące w różnych cywilizacjach odzwierciedlają różnorodne teogonie i historiografie, a datowanie przyjęte w świecie chrześcijańskim jest tylko jednym z wielu (chciałbym też zaznaczyć, że liczenia ab anno Domini nie praktykuje się od tak dawna, jak zwykło się sądzić, gdyż jeszcze we wczesnym średniowieczu liczono lata nie od narodzenia Chrystusa, ale od domniemanego stworzenia świata).
Uważam, że z powodu wpływu modelu europejskiego na inne modele rok 2000 świętować się będzie także w Singapurze lub w Pekinie. Wszyscy będą prawdopodobnie celebrować nadejście roku 2000, ale dla większości narodów świata będzie to wynik handlowej konwencji, nie wewnętrznego przekonania. Jeśli w Chinach kwitła cywilizacja przed naszym rokiem 0 (wiemy zresztą, że przed tym rokiem w basenie śródziemnomorskim rozkwitały też inne cywilizacje, tyle że lata, w których żyli Platon i Arystoteles, zgodnie postanowiliśmy liczyć jako lata „przed narodzeniem Chrystusa”), co oznacza świętowanie roku 2000? Oznacza tryumf modelu, którego nie nazwę chrześcijańskim (bo święcić rok 2000 będą również ateiści), lecz w każdym razie modelu europejskiego, który odkąd Krzysztof Kolumb „odkrył” Amerykę – ale amerykańscy Indianie twierdzą, że wówczas to oni nas odkryli – stał się także modelem amerykańskim.
Kiedy my będziemy świętować rok 2000, który to będzie rok dla muzułmanów, dla australijskich autochtonów, dla Chińczyków? Oczywiście możemy się tym nie interesować. Rok 2000 jest nasz, jest datą eurocentryczną, nasza sprawa. Jednak pomijając fakt, że model eurocentryczny wydaje się dominować także nad cywilizacją amerykańską – a przecież są obywatelami amerykańskimi także Afrykanie, ludzie ze Wschodu i Indianie, tubylcy, którzy z tym modelem się nie utożsamiają – czy my, Europejczycy, mamy prawo identyfikować się jeszcze z modelem eurocentrycznym?
Gdy kilka lat temu powstawała w Paryżu Académie Universelle des Cultures[3], gromadząca artystów i uczonych ze wszystkich krajów świata, zredagowano jej statut albo charte. Jedna z deklaracji wstępnych zawartych w owej charte, której celem było również określenie naukowych i moralnych zadań Akademii, głosiła, co następuje: w przyszłym tysiącleciu dojdzie w Europie do wielkiego „metysażu kultur”.
Jeśli bieg wydarzeń gwałtownie się nie zmieni (wszystko jest możliwe), musimy przygotować się na to, że w następnym tysiącleciu Europa będzie jak Nowy Jork lub jak niektóre kraje Ameryki Południowej. W Nowym Jorku mamy do czynienia z zaprzeczeniem koncepcji tygla, melting pot, współistnieją tam różne kultury, od Portorykańczyków do Chińczyków, od Koreańczyków do Pakistańczyków; niektóre grupy zlały się ze sobą (jak Włosi z Irlandczykami, Żydzi z Polakami), inne pozostają osobno (w odrębnych dzielnicach, mówiąc odrębnymi językami i praktykując odrębne tradycje), a wszystkie spotykają się na gruncie kilku wspólnych praw i jednego wspólnego języka wehikularnego, czyli angielskiego, którym każda posługuje się w niedostateczny sposób. Weźcie, proszę, pod uwagę, że w Nowym Jorku, gdzie ludność zwana białą znajdzie się niebawem w mniejszości, 42 procent białych to Żydzi, a pozostałe 58 procent jest najrozmaitszego pochodzenia, natomiast WASPs (biali anglosascy protestanci) stanowią wśród nich mniejszość (bo są też katolicy polscy, włoscy, hispanoamerykańscy, irlandzcy itd.).
W Ameryce Łacińskiej wystąpiły w różnych krajach różne zjawiska: koloniści hiszpańscy mieszali się niekiedy z Indianami, a niekiedy (jak w Brazylii) także z Afrykanami; gdzie indziej narodziły się języki i ludy zwane kreolskimi. Bardzo trudno jest określić – nawet posługując się rasistowskim argumentem krwi – czy Meksykanin lub Peruwiańczyk są pochodzenia europejskiego, czy też wywodzą się od amerykańskich Indian; a co dopiero mówić o Jamajczyku!
Otóż w Europie wystąpi podobne zjawisko i żaden rasista, żaden tęskniący za przeszłością reakcjonista nie będzie mógł temu zapobiec.
Uważam, że trzeba odróżnić pojęcie „imigracji” od pojęcia „migracji”. Imigracja jest wtedy, gdy pewna liczba osób (może być znaczna, ale w ujęciu statystycznym bardzo mała w stosunku do liczby ludności krajów, z których pochodzą) przenosi się z jednego kraju do drugiego (jak Włosi i Irlandczycy do Ameryki lub jak dzisiaj Turcy do Niemiec). Imigrację można poddawać kontroli politycznej, ograniczać, popierać, planować i akceptować.
W przypadku migracji dzieje się inaczej. Niezależnie od tego, czy są one połączone z przemocą czy pokojowe, zawsze przypominają zjawiska naturalne: zdarzają się i nikt nie może nad nimi zapanować. Migracja jest wtedy, gdy cały naród przemieszcza się stopniowo z jednego obszaru na drugi (nie ma znaczenia liczba tych, którzy na własnym obszarze pozostają; liczy się to, w jakiej mierze migranci radykalnie zmieniają kulturę kraju, do którego się przenieśli). Były już wielkie migracje ze wschodu na zachód, w których ludy kaukaskie zmieniły kulturę i dziedzictwo biologiczne ludności miejscowej. Były migracje ludów zwanych barbarzyńskimi, które zalały Cesarstwo Rzymskie, tworząc nowe królestwa i nowe kultury zwane właśnie rzymsko-barbarzyńskimi lub rzymsko-germańskimi. Była migracja europejska na kontynent amerykański, z jednej strony ze Wschodniego Wybrzeża aż po Kalifornię, z drugiej – z Karaibów i Meksyku aż do krańcowego Cono Sur[4]. Mówię o migracji, bo chociaż była ona po części politycznie zaprogramowana, to przybyli z Europy biali nie przyjęli obyczajów i kultury tubylców, wręcz przeciwnie – ustanowili nową cywilizację, do której nawet tubylcy (ci, którzy przeżyli) się dostosowali.
Bywały migracje przerywane, jak migracja ludów pochodzenia arabskiego aż na Półwysep Iberyjski. Zdarzały się formy migracji zaprogramowanej i częściowej, lecz nie mniej znaczącej, jak migracja Europejczyków na wschód i na południe (zrodziły się stąd narody zwane postkolonialnymi), skutkiem czego migranci zmienili jednak kulturę ludności autochtonicznej. Sądzę, że nie powstała dotychczas fenomenologia różnych rodzajów migracji, ale z pewnością są one odmienne od imigracji. Imigracja jest tylko wtedy, gdy imigranci (przyjęci zgodnie z decyzjami politycznymi) akceptują w dużej mierze obyczaje kraju, do którego przybyli; migracja jest wtedy, gdy migranci (których nikt nie może na granicy zatrzymać) przekształcają radykalnie kulturę zajmowanego obszaru.
Po pełnym imigrantów XIX wieku stanęliśmy dzisiaj wobec zjawisk niepewnych. Obecnie – w atmosferze wielkiej mobilności – bardzo trudno jest powiedzieć, czy określone zjawiska dotyczą imigracji czy migracji. Płynie z pewnością niepowstrzymany strumień z południa na północ (Afrykanie i ludy ze Środkowego Wschodu w kierunku Europy), Hindusi z Indii zaleli Afrykę i wyspy Pacyfiku, Chińczycy są wszędzie, Japończycy nie przemieszczają się fizycznie masami, ale są obecni poprzez swoje organizmy przemysłowe i ekonomiczne.
Czy można odróżnić imigrację od migracji, kiedy cała planeta staje się terytorium krzyżujących się przemieszczeń? Myślę, że tak: jak już powiedziałem, imigracja poddaje się kontroli politycznej, a migracja nie – jest jak zjawisko naturalne. Dopóki chodzi o imigrację, narody mogą mieć nadzieję, że imigrantów utrzyma się w gettach, aby nie mieszali się z autochtonami. Przy migracji nie ma już gett, metysażu nie da się kontrolować. Zjawiska, którym Europa usiłuje jeszcze stawić czoło jako przypadkom imigracji, są w rzeczywistości przypadkami migracji. Trzeci Świat puka do drzwi Europy i wchodzi w nie także i wtedy, kiedy Europa na to się nie zgadza. Problem nie polega już na rozstrzyganiu (politycy udają, że w to wierzą), czy studentkom w Paryżu wolno nosić czador lub ile meczetów można wybudować w Rzymie. Problem polega na tym, że w przyszłym tysiącleciu (nie będąc prorokiem, nie umiem określić konkretnej daty) Europa będzie kontynentem wielorasowym albo – jeśli wolicie – „kolorowym”. Będzie tak, jeśli wam się podoba; jeśli wam się nie podoba, będzie tak również.
Ta konfrontacja (lub zderzenie) kultur będzie mogła się wiązać z rozlewem krwi; jestem przekonany, że w pewnej mierze tak się stanie, będzie on nieunikniony i potrwa długo. Rasiści jednak powinni być (w teorii) rasą wygasającą. Czy istniał patrycjusz rzymski, który nie znosił myśli, że obywatelami Rzymu, cives Romani, mogą zostać również Galowie lub Sarmaci, albo Żydzi jak święty Paweł, i że na tron cesarski może wstąpić Afrykanin, jak wreszcie się stało? Tego patrycjusza nie zachowaliśmy w pamięci, pokonała go historia. Cywilizacja rzymska była cywilizacją mieszańców. Rasiści powiedzą, że dlatego właśnie upadła. Ale przetrwała przecież pięćset lat; wydaje mi się, że to okres wystarczająco długi, abyśmy my także mogli robić projekty na przyszłość.

 
Wesprzyj nas