W “Nieśmiałym zabójcy” Clara Usón w niekonwencjonalny sposób splata życiorysy i historie trzech odmiennych postaci, tworząc opowieść będącą jednocześnie zbiorowym portretem pokolenia i opowieścią o poszukiwaniu rzeczy, które mają znaczenie w życiu.


Punktem wyjścia powieści Clary Usón jest historia krótkiego życia i tajemniczej śmierci Sandry Mozarovski, młodej aktorki, gwiazdy filmów erotycznych w latach siedemdziesiątych i domniemanej kochanki króla Juana Carlosa. 14 września 1977 roku osiemnastoletnia Sandra Mozarovski zmarła na skutek upadku z tarasu madryckiego domu. Wypadek zdarzył się w środku nocy, w trakcie gdy dziewczyna podlewała rośliny i chociaż jej rodzice byli w domu, nikt niczego nie zauważył. Przypadkowy upadek? Skok? Wygląda na to, że piękna Sandra miała romans z królem Juanem Carlosem, prawdopodobnie była w ciąży.

Wydawać by się mogło, że głównym celem Usón jest wymazanie tych wszystkich niejasnych punktów „wydaje się”, odtworzenie tego, co naprawdę wydarzyło się w życiu Sandry. Owszem, autorka drąży temat śmierci Sandry, uznanej oficjalnie za samobójstwo, przeglądając notki prasowe, wywiady i artykuły, sięga pamięcią do programów telewizyjnych i filmów z udziałem gwiazdy. Jednak w miarę postępu fabuły autorka rozwija kolejne wątki – stosunki rodzinne w epoce Franco, sytuacja i rola kobiety we frankistowskim społeczeństwie, próby ucieczki młodego pokolenia od rodziców i od reżimu, który pozbawił ich wolności – myślenia, kultury, nowych idei.

Jednocześnie Usón splata życie Sandry ze swoim własnym, szuka podobieństw, wspomina problemy wieku dorastania i wczesnej młodości, uzależnienia dojrzałej kobiety i pogmatwanych stosunków z matką. Usón snuje opowieść o własnym domu, krewnych, marzeniach i problemach życiowych, mając nadzieję na rozwiązanie zagadki w oparciu o własne przeżycia i emocje. Szuka przyczyn desperackich decyzji, prób samobójczych i sięgania po środki uzależniające – obciążając społeczeństwo, pokolenie własnych – i Sandry – rodziców, degenerację struktur i wartości schyłkowego okresu frankizmu.

Usón szuka przyczyn desperackich decyzji, prób samobójczych i sięgania po środki uzależniające – obciążając społeczeństwo, pokolenie własnych rodziców, degenerację struktur i wartości schyłkowego okresu frankizmu.

Pisząc o pokoleniu, do którego obie z Sandrą należały, dzieci urodzonych i dorastających w czasach dyktatury, wchodzących w wiek dojrzewania już w warunkach raczkującej demokracji, Usón wspomina emocje towarzyszące odkrywaniu rzeczy dotąd niedostępnych i zabranianych – odsłanianie kobiecego ciała w filmach, swoboda w zachowaniu, dostęp do używek i narkotyków, konfrontowanych z wciąż obecnym sposobem myślenia pokolenia ich rodziców. Dla młodych każdy znak rozluźnienia tych żelaznych norm wydawał się obietnicą wolności, za którą tęsknili młodzi ludzie, by być wolnym, nowoczesnym, być Europejczykiem, pozbyć się frankizmu. Usón ze smutkiem konstatuje, że nie każdemu udało się wyjść bez szwanku z tej sytuacji – stąd wzięło się wiele tragedii, samobójstw i nieudanych prób ułożenia sobie życia w nowej rzeczywistości.

Usón sporo miejsca w powieści poświęca swoim relacjom z matką, które w dzieciństwie i młodości nie były najlepsze. Jak pisze, długo nie rozumiała, dlaczego matka była nieszczęśliwa i zrażona do życia, zrozumiała to dopiero wiele lat później: w czasach dyktatury Hiszpanka miała jedno przeznaczenie: wyjść za mąż, rodzić dzieci, być gospodynią domową i matką rodziny, być dożywotnią zakładniczką dla mężczyzny, ojca lub męża. Matka naiwnie wierzyła, że ​​paląc i pijąc alkohol, była buntowniczką, kilkanaście lat później młode pokolenie popełniło podobny błąd, uwierzyło, że zażywanie narkotyków i imprezowanie jest niczym bycie rewolucjonistą, a ich życie dzięki temu będzie różne od życia rodziców.

Usón wplata w powieść refleksje na temat znaczenia śmierci, o sensie życia i nadziejach młodości, cytując stwierdzenia wybitnych pisarzy i filozofów, takich jak Wittgenstein, Camus i Pavese. Cytując Camusa, że samobójstwo to absolutna ucieczka, ostatni lot i dzieląc się troskami Pavesego: po co żyć, prowadzącego do pytania o sens życia, Usón prowadzi z nimi dialog, kłóci się, uważa, że jeśli życie jest absurdalne, nie powinniśmy traktować go tak poważnie i zaakceptować go takim, jakim jest – tragikomedią. Nikodem Maraszkiewicz

Clara Usón, Nieśmiały zabójca, Przekład: Wojciech Charchalis, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 26 maja 2020
 

konkurs

 

Clara Usón
Nieśmiały zabójca
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 maja 2020
 
 

Rzeczy odkrywa się poprzez ich
wspominanie. Wspomnieć coś
oznacza zobaczyć to – teraz dopiero
– po raz pierwszy.

CESARE PAVESE

1

Moja młodość przypadła na czasy, kiedy wydawało się, że przyszłość też jest młoda i nowa, a nie jest zwykłym ciągiem tchnących zaduchem zamknięcia, smutnych, ślamazarnych lat. Moi współcześni i ja mieliśmy przekonanie, że nasze życie będzie lepsze, dostatniejsze, bardziej wolne niż życie naszych rodziców, których się wyrzekaliśmy, których się wstydziliśmy, jakby ponosili winę za to, że dorastali i żyli pod rządami dyktatury. Młodzi nie boją się śmierci albo może ona wcale ich nie martwi, bo wiedzą, że jest odległa, jest czymś, co bez wątpienia nadejdzie, ale nie przydarzy się im, tylko tym bezbarwnym i potulnym istotom, w które ludzie się przemieniają z upływem czasu, tak podobnym do ich budzących odrazę rodziców; młodzi, jeśli czegoś się boją, to tego, że przestaną być młodzi, że zmienią się w dorosłych, uwiązanych, zniewolonych przez rutynę, obowiązki, stąd biorą się zawziętość i zapał, i pasja, jaką wkładają w bycie młodymi, w poświęcanie się młodości, cieszenie się nią i przedłużanie, na ile się da, przywilejów wieku pełnego możliwości i nowych doświadczeń i niemal zupełnie bez zobowiązań. Przynajmniej ja tak przeżywałam swoją młodość, tak ją przeżywało moje pokolenie. Chcieliśmy się bawić, chcieliśmy być nowocześni (w opozycji do naszych rodziców, tych dzieci Franco, które nazywaliśmy „starymi”), chcieliśmy wszystkiego spróbować, chcieliśmy być Europejczykami! I nie, wcale nie baliśmy się śmierci, odnosiliśmy wrażenie, że młodość czyni nas nietykalnymi, niestety życie jednak w końcu nas zaskoczyło, przeplatając pogrzeby naszych przyjaciół z pogrzebami naszych dziadków.
Jaki sens może mieć życie, jeśli w ogóle jakiś ma, i czy należy go poszukiwać w transcendencji albo w istocie najwyższej, to sprawa, którą od tysięcy lat rozgrzebują filozofowie i teologowie, a nawet poeci; reszta śmiertelników za bardzo jest zajęta codziennymi sprawami: pracą, jedzeniem, spaniem, wychowywaniem dzieci, spłacaniem kredytów, więc nie ma czasu ani ochoty na roztrząsanie tego problemu. Sensem życia, powiedzą, jest przetrwanie.
Po co?, spytają filozofowie i teologowie, i poeci. Jednak pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Nastolatek – albo nastolatka, mówię o sobie, kiedy nią byłam – nie ma żadnych wątpliwości: sens życia to miłość, Miłość, wielką literą, i dobrze, że tak jest; gdyby ta nastolatka przeczuła lub zgadła, że kiedy stanie się dorosła, nie pozwolą jej spać po nocach nie porywy serca, lecz problemy finansowe albo niepokoje związane z pracą, może straciłaby chęć do życia albo zainteresowanie nim.
Mając dwanaście lat, byłam już zakochana co najmniej piętnaście razy; te moje miłości były nieprzytomne, wybuchały nieokiełznaną pasją, niszczącą namiętnością, jakiej nigdy później nie doświadczyłam, były miłościami doskonałymi, jak wszystkie miłości wyobrażone, bo zawsze kończyły się dobrze, nie dopuściłabym przecież innej możliwości. Jeździliśmy całą rodziną do ośrodka narciarskiego Formigal seatem 1430 mojego ojca, samochodem z drugiej ręki, żółtym, z kapryśnym silnikiem, który bardzo warczał i drżał rozpaczliwie, kiedy ojciec przyspieszał, żeby wyprzedzić inny pojazd podczas tych podróży, zawsze po ciemku, bo nierzadko wyjeżdżaliśmy o ósmej albo dziewiątej wieczorem, piątka dzieci z tyłu, bagażnik wypchany torbami, ojciec i matka z przodu, palili papierosy; mgła dymu szybko przesłaniała wszystko, usypiała moje młodsze rodzeństwo, a mnie skłaniała do fantazjowania. Moją miłością był instruktor narciarski.
Miał dwadzieścia dwa lata, ale dla mnie różnica wieku nic nie znaczyła, nie zniechęcało mnie też to, że miał śliczną narzeczoną, wysoką blondynkę, która wydawała mi się miła; bez żalu składałam ją na ołtarzu naszej namiętności: ona na pewno by to zrozumiała, świat musiał sobie uświadomić, że mój instruktor i ja nie możemy bez siebie żyć. Jak myśmy na siebie patrzyli! Wszystko sobie wyznawaliśmy oczyma, gdyż słów nie wolno było wypowiadać; nie ma historii miłosnej bez przeszkód, a mój ukochany i ja nieustannie natrafialiśmy na przeciwności nie do pokonania, które nasz żar ostatecznie przezwyciężał. Pojawiały się między nami nieporozumienia, bolesne oddalenie, ja zadręczałam się tym, że on już mnie nie kocha, albo on był rozczarowany. Jakże cierpieliśmy! Jak wspaniale potrafiłam udawać lodowatą obojętność, gdy przypadkiem natykałam się na niego w sklepie, choć pod narciarskim kombinezonem moje serce miotało się jak oszalałe! Słodkie było godzenie się, rozkoszowałam się tym; on wyznawał mi ze łzami w oczach, łamiącym się głosem, nie mogę bez ciebie żyć, jesteś miłością mojego życia, Claro, a mój ojciec na to „zatrzymamy się, żeby zatankować”, i nasza piątka dzieciaków wychodziła z samochodu, zaspani szczękaliśmy zębami, bo była zima i było zimno, na jakiejś stacji benzynowej na autostradzie albo w jakimś przydrożnym barze, ojciec wypijał kawę i cuba libre, żeby nie przysypiać, mama whisky albo dżin z tonikiem, a kiedy ruszaliśmy dalej, instruktor narciarstwa i ja już zrywaliśmy ze sobą (a gdy się godziliśmy, następnym krokiem był ślub i noc poślubna, tyle że ja, czy mi się to podobało czy nie, byłam dziewczynką wychowaną w duchu frankistowskim: teoretycznie wiedziałam, na czym polega stosunek i rozmnażanie płciowe, mama mi to wyjaśniła, ale nie bardzo potrafiłam to sobie wyobrazić, dlatego wolałam się obrazić o byle błahostkę i udaremnić swoje idylliczne narzeczeństwo, kładąc kres małżeństwu i tej decydującej nocy, podczas której nie wiedziałabym, jak się zachować, z tego też powodu nasz związek obfitował w niespodziewane zwroty akcji). Ojciec walczył z sennością na pustych szosach i popijał późną kawę, cuba libre i puszczał muzykę na cały regulator, w rytm jej melodii snułam swoje rojenia, ale sama raczej bym jej nie wybrała, gdybym mogła, tylko że ojciec nie dawał mi wyboru; w jego nowoczesnym magnetofonie kasety samoczynnie odwracały się na drugą stronę, zdarzało się, że podczas podróży słuchaliśmy jednej piosenki nawet i dziesięć razy; w jego samochodzie najczęściej rozbrzmiewały ranchery i piosenki Nati Mistral, Marii Dolores Pradery i Mercedes Sosy (także Joan Baez i Paco Ibañeza, i Georges’a Moustaki), których repertuar znaliśmy na pamięć. Zwróć różaniec mojej matki, / Zostaw sobie całą resztę. / Prześlę tobie twoje rzeczy, / Znać ja ciebie więcej nie chcę…
Wiosną instruktor narciarstwa pracował jako pasterz i siedział tam, na zielonej łące upstrzonej kwiatami, ze swoimi owcami i ze swoim żalem, rozmyślając o mnie z rękami na pasterskim kiju; w wyniku jednego z tych życiowych przypadków ja też spacerowałam po górach, melancholijna i blada, próbując go zapomnieć, pochylałam się od czasu do czasu, żeby zebrać kwiaty do bukietu, jak to mają w zwyczaju zakochane na wsi. Nagle go widzę, on mnie widzi… „Luis, zasypiasz – mówiła moja matka, gdy samochód podskoczył na jakimś wyboju – chcesz, żebym poprowadziła?”, pasterz i ja staliśmy pośrodku łąki, z oddali pożerając się wzajemnie oczami, i żadne z nas nie decydowało się zrobić pierwszego kroku, „nie, dobrze się czuję”, odpowiadał ojciec, „no bo nie wiem, czy widzisz, ale jedziesz środkiem”, upierała się matka, ojciec skręcał kierownicę, wracał na swój pas i mój brat, zaspany, wpadał na mnie; ja rozgoryczona mówiłam do instruktora: „Zwróć różaniec mojej matki!”, a moja matka, właścicielka różańca, mówiła do ojca: „Luis, zamykają ci się oczy, zatrzymaj się na kawę”. Wydawało się, że ta podróż nigdy się nie skończy.
Czytałam wiele romansów, powieści Corín Tellado, wypożyczanych w kiosku, w których dziewczyna o skromnym pochodzeniu zakochiwała się w kimś, w kim nie powinna (ona była jego służącą, a on architektem); po pokonaniu zażartego uporu rodziców ukochanego i po ustaleniu, że ona jednak też jest z dobrej rodziny, rozbrzmiewały weselne dzwony, a ja biegłam do kiosku wymienić powieść na następną. Nawet wcześniej, kiedy moją jedyną lekturą były bajki, miałam wtedy sześć czy siedem lat, kobieta, która opiekowała się nami, moim rodzeństwem i mną, zabawiała nas historiami miłosnymi.
Mój młodszy brat Andrés jeszcze się nie urodził, a mój brat Miguel, czwarty, był niemowlakiem, tak więc publiczność sprowadzała się do trójki najstarszych: mojej siostry Blanki, brata Pabla i mnie. Pablo, zdaje mi się, że to pamiętam, jakoś szczególnie się nimi nie interesował, ale Blancę i mnie te historie zachwycały, a raczej ta historia, bo przecież zawsze było tak samo: w jakimś legendarnym królestwie Pablo żenił się z księżniczką i był koronowany na króla; Blanca, moja starsza siostra, wychodziła za księcia dziedzica sąsiedniego królestwa i zostawała królową; nieodmiennie ja byłam przeznaczona dla następnego w kolejce i musiałam się zadowolić tytułem księżnej. Ale nie zadowalałam się. Dlaczego bym miała? Dlaczego to Blanca codziennie dostawała następcę tronu, a ja musiałam się pocieszać jego młodszym bratem? W swojej wyobraźni poprawiałam tę niesprawiedliwość, odbijałam siostrze narzeczonego i to ja zostawałam królową.
Sandra Mozarovski nie była ani królową, ani narzeczoną żadnego króla, a przynajmniej tak wynika z plotek krążących po internecie i stwierdzeń zawartych w tej czy innej książce. W ostatnim okresie rządów Franco Hiszpanie – niektórzy Hiszpanie, sporo z nich, nie wszyscy – z coraz większą mocą oraz narastającym uporem żądali wolności wypowiedzi; reżim szybko zrozumiał, że chcieliśmy oglądać nagie albo półnagie kobiety, piersi, nade wszystko, i dlatego w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku staliśmy się świadkami, zachwyceni, niemal z niedowierzaniem, pierwszych prób otwarcia. Nastąpił zalew filmów, w których żeńska bohaterka po dziesięciu sekundach od pojawienia się na ekranie rozpinała bluzkę albo ściągała ją bez zapowiedzi i pokazywała nam cycki; chwilowo wolność oznaczała oglądanie piersi (i czasem owłosienia łonowego w trochę świńskich czasopismach, na wpół legalnych), nigdy penisa, co by oznaczało rozwiązłość, jak oznajmiali nam bardzo poważnie ministrowie i wysocy dygnitarze państwowi. A tymczasem my wszyscy czekaliśmy, jedni pełni nadziei i pragnienia, inni zalęknieni i zmartwieni, żeby w końcu Franco umarł, szarzy wciąż tłumili strajki i manifestacje, nie szczędząc środków ani nie powściągając brutalności, a umierający dyktator, ręką drżącą, ale silną, podpisywał ostatnie wyroki śmierci. „Otwarciem” nazwano fenomen, który my, w naszej naiwności, w naszej ignorancji, identyfikowaliśmy z demokracją i wolnością albo z nadzieją dodającą otuchy na zaistnienie ich obu.
Sandra Mozarovski była aktorką otwarcia, ale przede wszystkim dzieckiem (naprawdę była nim przez całe swoje życie, zmarła w wieku osiemnastu lat); urodziła się w 1958 (zaledwie trzy lata wcześniej niż ja) w Tangerze, z ojca Rosjanina, Borisa, i matki Hiszpanki, Charo Ruiz de Frías; była najmłodsza z trójki rodzeństwa. W 1961 rodzina przeniosła się do Madrytu i tam Sandra uczyła się w Liceo Anglo-Español, gdzie wedle artykułu z pisma „¡Hola!” z 1 października 1977 – „zaczęła przejawiać talent artystyczny, aczkolwiek w dziedzinie tańca, odznaczając się jako utalentowana adeptka baletu” (ja też chodziłam na lekcje baletu, kiedy byłam mała, przez sześć lat z rzędu, ale odznaczyłam się jako najgorsza uczennica w dziejach szkoły albo przynajmniej najgorsza, jaką kiedykolwiek musiała znosić moja nauczycielka, która sześć razy kazała mi powtarzać pierwszą klasę, w próżnej nadziei, że moi rodzice zrezygnują i zrozumieją, że nie będzie ze mnie żadna Maja Plisiecka; ja dzieliłam z nią to przekonanie i co roku błagałam ojca, żeby pozwolił mi nie chodzić na balet, którego nie znosiłam, ale on się zawziął; moja nauczycielka i ja byłyśmy zrozpaczone, połączone jedna z drugą fatalnym losem, połączone wzajemną nienawiścią. Na koniec stał się cud, nauczycielka wystosowała ultimatum do dyrektorki szkoły: albo Clara, albo ja; na szczęście wybrali ją i udało mi się uwolnić od baletu, zostałam wyrzucona).
W wieku dziesięciu lat Sandra zagrała w swoim pierwszym filmie, “Drugie drzewo w Guernice”, przez przypadek, tak powiedziała w jednym z wywiadów: jakaś przyjaciółka jej mamy poleciła ją reżyserowi, Pedrowi Masó. Potrzebowała zaledwie czterech lat, żeby „znowu stanąć przed kamerami” w filmie Sprośność zaczyna się w Pirenejach, w którym występował José Luis López Vázquez, w roli mającego poważny problem młodego Hiszpana z prowincjonalnego miasteczka: każdą kobietę, która go pociąga, widzi z brodą i wąsami i ta straszliwa wizja go paraliżuje. Idzie do psychiatry, a ten zachęca go do przywołania traumy z dzieciństwa, która wyjaśniłaby jego skrępowanie i nieśmiałość wobec kobiet. Psychiatra przypomina mu, że mężczyzna jest królem stworzenia i że kobiety służą do tego, by je zdobywać. „Od tej chwili – mówi – kiedy zbliży się do ciebie jakaś kobieta, powtarzaj sobie w myślach: to są istoty niższe, to są istoty niższe…” López Vázquez ma grupkę przyjaciół, z którymi chce wyskoczyć do Biarritz , żeby obejrzeć zabronione w Hiszpanii filmy erotyczne, takie jak Ostatnie tango w Paryżu. Na początku epoki otwarcia dyskusja nad różnicą pomiędzy erotyzmem a pornografią nie schodziła ze szpalt gazet i nie opuszczała debat telewizyjnych, była to sprawa niebywale kontrowersyjna, rozumiało się, że erotyzm jest estetyczny i w dobrym guście, a pornografia nie; w każdym razie zarówno filmy erotyczne, jak i pornograficzne były całkowicie zabronione, jeśli pokazywały pełną nagość. Co weekend tysiące Hiszpanów przekraczało granice w Biarritz albo w Perpignan, żeby zobaczyć te filmy, które Generalissimus dla naszego dobra postanowił ocenzurować, a wracając, czuliśmy, że jesteśmy bardziej wolni, mądrzejsi: widzieliśmy piersi i krocza, i mignięcie penisa, i pół jądra!, bo ja też pojechałam obejrzeć sprośne filmy w Perpignan, tak, gdy miałam czternaście lat.
Nie pamiętam, z kim pojechałam czy raczej kto mnie zabrał, jakaś grupka dorosłych, bez wątpienia, ale nie dostaliśmy biletów na Emmanuelle, więc musieliśmy pójść na jakiś inny film, taki przedziwaczny, w którym mnóstwo się pieprzyli i na którym musiałam bardzo się wysilać, żeby wysiedzieć do końca i nie zasnąć, bo celem, moim celem, nie było obejrzenie filmu, tylko opowiedzenie o nim koleżankom, żeby wzbudzić ich zazdrość. Dwóch kompanów Lopeza Vazqueza pod byle pretekstem żegna się z żonami – młodymi, piersiastymi, w krótkich spódniczkach, tak jak wszystkie kobiety pojawiające się w tym filmie – i razem z Lopezem Vazquezem wybierają się w podróż do Biarritz , śpiewając radośnie: Taki z nami wielki feler, że lubimy lale! Hej, ho, la, la, la, Hiszpania, Hiszpania olé! (Cały film jest apologią autochtonicznego grubiaństwa, postaci są wieśniakami i pysznią się swoim chamstwem, nawet się nim chełpią, to takie typowo hiszpańskie hołubienie ignorancji). Dojeżdżają na miejsce i odkrywają, że Biarritz jest opanowane przez ich rodaków, samochody krążące po mieście i zaparkowane na ulicach należą do Hiszpanów, a przed kinami stoją dziesiątki hiszpańskich autobusów: ich rodacy hurmem ruszyli do Biarritz, żeby obejrzeć filmy z momentami, jak to się wtedy mówiło, co niepomiernie się trzem przyjaciołom podoba, jako dobrzy Hiszpanie nie mówią bowiem po francusku ani w żadnym innym obcym języku (w Biarritz nawet pokojówki w hotelu są Hiszpankami. Nadiuska, kolejna muza otwarcia, o niemiecko-polsko-rosyjskim pochodzeniu, gra jakąś nieprawdopodobną mieszkankę Calatayud. Nadiuska i Sandra zagrały razem w wielu filmach.
W jednej ze scen przyjaciele pojawiają się na ścieżce schodzącej do plaży, w głębi widać morze, plażowiczów, parasole na piasku, i nagle odnoszę wrażenie, że w każdej chwili możemy się pojawić my, niechętnie idący pod górkę, moja mama, moje rodzeństwo i ja, obładowani plażowym sprzętem, rękawkami, materacem, łopatkami, wiaderkami, mama w złym humorze, papieros w ustach, prowadzi za rękę jednego z moich małych braci, drugi wisi jej na szyi, a my, trójka starszych, popychamy się wzajemnie albo kłócimy o coś, nie zważamy na krzyki, karcenie mamy, podnieceni i głodni, i zmęczeni po całym dniu na plaży, chociaż nigdy nie byłam w Biarritz i zawsze spędzaliśmy wakacje nad Morzem Śródziemnym, ale to światło, brudne światło, żółtawe i upstrzone punkcikami, plamkami starej kopii VHS, przenosi mnie do dzieciństwa, tak jak samochody z tamtego okresu i męskie dzwony, obcisłe u góry, podkreślające walory, koszula, także bardzo obcisła, rozpięta aż do pępka, żeby było widać włosy na klacie.

 
Wesprzyj nas