“Przedwojnie” to pierwsza powieść Galopującego Majora, polityczny thriller, w którym fikcja brzmi jak niebezpieczne proroctwo.


PrzedwojnieW bliskiej przyszłości, po fali kolejnych kryzysów i epidemii, Polska coraz bardziej zapada się pod własnym ciężarem. Słońce w kwietniu mocniej pali, autostrady korkują się już na wjeździe, uliczne burdy wybuchają regularnie, a policyjna przemoc coraz lepiej smakuje nowej, liberalnej władzy.

Kiedy na politycznym wiecu zostaje zamordowany jeden z liderów rozproszonej prawicy, warszawskie ulice stają w ogniu. Czy ten mord uknuł rząd liberalnych elit, czy może któraś z prawicowych frakcji – dla Maćka Skoniecznego nie miałoby to większego znaczenia, ale właśnie zaginęła mu żona, a zamordowanym jest jego teść.

Zmuszony okolicznościami Maciek rusza w Polskę, by zmierzyć się z tajemnicą swojej rodziny, drugim, a nawet trzecim życiem żony Edyty, a przede wszystkim z własnym tchórzostwem.

„Przedwojnie” to przewrotna opowieść małżeńska i zbiorowy portret Polaków w czasach nowego „dwudziestolecia międzywojennego”. Nie tyle historia alternatywna, co historia, niestety, możliwa do spełnienia.

***

Hassliebe pisze o buncie i o przemocy, o miłości i o Polsce w sposób poruszający i szczery.
Łukasz Orbitowski

Gdyby ktoś przed marcem 2020 opowiadał o prawicy pozbawionej władzy, nie zwrócilibyśmy na to wielkiej uwagi. Dzisiaj, kiedy widzimy, jak świat się wali, wszystko wydaje się możliwe. Witajcie w świecie prawicowego spisku i «rajotów», gdzie mobilne aplikacje pokazują, które ulice omijać, by nie natknąć się na protesty i demolki.
Klementyna Suchanow

Łukasz Hassliebe – prawnik, pisarz, publicysta. Pod pseudonimem Galopujący Major publikuje m.in. w Krytyce Politycznej i „Super Expressie”. Autor „Pancernej brzozy – słownika prawicowej polszczyzny”.

Łukasz Hassliebe
Przedwojnie
Wydawnictwo Agora
Premiera: 28 kwietnia 2020
 
 

Przedwojnie

PROLOG

Najdziwniejsza wydawała się cisza.
Przez kilka tygodni miasto nie spało, nie jadło, nie bawiło się, nie kradło, nie wyłudzało od nikogo miłości, tylko dzień w dzień krzyczało. Czasami wrzeszczało, płakało z frustracji, dudniło w przepastnych tunelach i tupało o powyginany asfalt, ale nigdy, nigdy nie milczało. Przez kilka tygodni miasto trzęsło swoim spasionym cielskiem i wypluwało coraz to nowych poobijanych i rannych, wyło głosem migotliwych karetek, łopotało drzewcami flag i transparentów. Rozkołysane nie chciało i nie potrafiło się już zatrzymać, rosło jak pulchne ciasto i kipiało, wciąż kipiało tą samą czarną jak dół nienawiścią.
Dziś jednak milczało.
Owszem, było słychać szepty i pomrukiwania, drobne ruchawki i pojedyncze apele, ale w porównaniu z ostatnimi tygodniami przypominało to raczej ciche przegrupowanie sił niż kolejne natarcia. Tak jakby miasto musiało przystanąć, nabrać powietrza i obejrzeć się za siebie. Jakby się gotowało do skoku, czekając momentu, od którego można się odbić, by ruszyć szaleńczym sprintem naprzód. A to przerażało bardziej, o wiele bardziej niż wszystkie krzyki, przekleństwa i pokazowe akty rozpaczy. Głośni ludzie popełniają głupstwa, głośni ludzie w histerii obnażają ramiona i torsy, wymachują siekierami, próbując dokonać niemożliwego. Ale głośni ludzie nie knują.
Maciek z Edytą przebijali się od strony ronda de Gaulle’a. Wymazany świecowymi kredkami generał patrzył w dal, jakby nie przejmował się napisami o francuskim tchórzostwie, pedałach z wąsikiem i seksie analnym, o którym przypominali mu pokonani w ostatnich wyborach zwolennicy słusznego państwa. Kwietniowy deszcz nie zmył jeszcze wszystkich bazgrołów, błyszczały więc w słońcu i puszczały zajączki.
Maciek manewrował między przechodniami, przystawał, zwalniał, gazował i palił sprzęgło. Szło mu ciężko, z tyłu posykiwały inne zniecierpliwione auta.
– Zatrąb! – Edyta nie odwracała głowy, zerkała w komórkę. – Po prostu zatrąb. O tak! – Sięgnęła mu przez ramię i nacisnęła klakson dwa razy.
– Wiesz, że to nic nie da – odpowiedział Maciek i znowu próbował wymijać człapiących przechodniów.
– Nie musi. – Edyta złośliwie pomachała kierowcy z tyłu. – Przynajmniej coś robimy.
Plac Trzech Krzyży, na którym od epidemii sprzed paru lat było już krzyży siedem, w tym ten najwyższy, poświęcony koronaofiarom, stał się Hyde Parkiem kolejnych prawicowych demonstracji. Dawne, spisane prawa kodeksów drogowych i sztywne podziały na samochodowe kasty oraz oddziały przestraszonych piechurów zanikły. Pękły szwy spinające od wieków miasta i państwa, jak od pamiętnego roku 2020 pękać miało wszystko. Ulice, przynajmniej tutaj, przestały być ulicami, chodniki chodnikami, tłum gulgotał i przelewał się we wszystkich kierunkach, pochłaniał coraz to więcej i więcej, czyniąc sobie ziemię poddaną. Kto chciał, wjeżdżał, kto chciał, parkował, kto chciał, kręcił pijane bączki, ale większość, wcale nie takich młodych, miotała się w oczekiwaniu na kolejny wiec i kolejne retoryczne pociski wystrzeliwane w kierunku złodziejów z Sejmu bądź bandytów z Urzędu Rady Ministrów.
– Trzeba było przez Orwella – westchnęła Edyta. – Znów się spóźnimy!
– Orwellem oszukać… – Maciek zachichotał, ale Edyta nie załapała żartu. Od czasu gdy na Orwella zamieniono dawną aleję Armii Ludowej, która w międzyczasie miała jeszcze trzy inne, ponoć obraźliwe i kompletnie nieakceptowalne nazwy, Maciek nie lubił tamtędy jeździć. Chociaż przecież powinien. Orwell zapewnił kompromis i przestano się wreszcie kłócić, a kłótni, przynajmniej z Edytą, nienawidził Maciek najbardziej.
Przerwał jej energiczne stukanie w ekran telefonu.
– I co pokazuje?
– Co? – spytała wybita z rytmu i podniosła wzrok na Maćka. – Co kto pokazuje?
– Apka, co pokazuje apka? – odpowiedział i się uśmiechnął. Zawsze tak jej przerywał, gdy bez reszty zapadała się w komórkową otchłań i słychać było tylko głośne cmokania dowodzące stanu najwyższej dezaprobaty. – Miałaś przecież sprawdzić.
– A, zaraz… – Edyta pogłaskała kilka razy ekran. – Pokazuje, że korek się tak szybko jednak nie skończy.
– A rajotsy? Pokazuje rajotsy?
– No daj spokój, wiesz, że to bez sensu – prychnęła i wróciła do klikania w telefon.
Odkąd i w Polsce pojawiła się aplikacja, która nie tylko wskazywała zakorkowane trasy, ale brunatną ikonką z koktajlem Mołotowa ostrzegała przed zamieszkami, wybijaniem szyb i atakowaniem aut, Maciek sprawdzał ją bez ustanku: przed wyjazdem, w trasie i tuż po zaparkowaniu. Edyta uśmiechała się na każdą wzmiankę o rajotsach, nawet nie tyle dlatego, że nigdy, ale to nigdy ikonka ich przed niczym nie ostrzegła, ale przede wszystkim z powodu zakrawającej na obsesję wiary Maćka, że świat jest w stanie tu i teraz zapewnić jemu, Maciejowi z Polski, maksimum bezpieczeństwa i zminimalizować wszystkie, ale to wszystkie niebezpieczeństwa.
Maciek o tym wiedział, tak jak wiedział, że mają inny temperament i apetyt na śmierć, na urlop, na czas wolny i przede wszystkim na ryzyko, albowiem za każdym razem to właśnie Edyta wybierała trasę trudniejszą, a on, nawet nadkładając drogi, wolał bezpieczniej doczłapać do celu. Ale może właśnie ten nerw pociągał go w niej najbardziej, może to kontrolne, okazjonalne puszczanie się w przepaść z Edytą tak lubił w swoim na co dzień nudnawym jednak małżeństwie.
Patrzył teraz na jej włosy, upięte w kucyk czarną gumką i złotą przypinką, najmodniejszą ostatnio skórzaną kurtkę z jedną, acz przepastną klapą, którą niczym żaglem można się opatulić przed szkwałem, i na czarną spódnicę z głęboko wyciętym krokiem, lśniącą od złotych cekinów ułożonych w wizerunek Madonny z dzieciątkiem. Patrzył na żonę, od której to się oddalał, to się do niej przybliżał, ale która samą swoją obecnością spinała to wszystko, co w swym życiu oficjalnie uznawał za ważne.
– Znowu udajesz odważną? – spytał, gdy z Wilczej wbijali się na Marszałkowską.
– Tam od razu udaję. Po prostu jestem – odrzekła z cudacznie udawanym uśmiechem, tak że i Maćkowi trudno było się nie uśmiechnąć. Jeśli za coś ją kochał, to również za czarny humor i błazenadę, w których rejony kapryśnie zabierała go zawsze, gdy spodziewał się erupcji kolejnej kłótni.
– Że też akurat musiał przenieść się tutaj, w największe korki – wyszeptał Maciek bardziej do siebie niż do Edyty. – Zawsze to samo…
– Akurat do tego powinieneś się przyzwyczaić – odpowiedziała, spoglądając na kolejne patrole strażników miejskich mające uniemożliwiać blokowanie przejść dla pieszych, mimo iż dzisiaj akurat nikt blokować ich nie chciał.
To prawda, Maciek powinien się przyzwyczaić. Powinien się przyzwyczaić, że jego teść Jerzy Nawrocki lubi być w centrum uwagi, a im większy ścisk, im bardziej gęsto, tym żywszych nabiera kolorów. Że niczym pełzający odwłok poruszać się może, tylko rozpychając się dookoła łokciami, a do tego potrzebuje ludzkich kanciastych głów i owłosionych pleców, całej tej masy człowieczej, od której się odbija, żeglując przez życie, pewny siebie i wciąż tak samo krzepki. Powinien Maciek zrozumieć, że teść – a w zasadzie jego firma, w której koszta Jerzy wrzucał wszystko, od mentolowej pasty do zębów po czarne koszule z wewnętrznym nadrukiem – kupił mieszkanie właśnie w tym miejscu, w alei Przyjaciół, bo nikt o zdrowych zmysłach nie płaci tyle za lokal bez sprawnej windy i z wiecznie sikającymi pod domem protestującymi. Nikt poza teściem, który zawsze, gdy wypije za dużo anyżówki, pigwówki albo jałowcówki, dostarczanych wtorkowymi przedpołudniami przez niezliczoną rzeszę podejrzanie pachnących ciotek, opowiada, jak to pierwszego dnia wychylił się przez okno i krzyczał do oniemiałych sąsiadów, że teraz to jest nasze, teraz my idziemy, a was już zaraz nie będzie. I jak zawsze na 1 maja wiesza czarną flagę, a na 3 maja wiesza trzy albo cztery flagi, z których biało-czerwona nie jest wcale największa, co wydaje się o tyle zabawne, że akurat w tych dniach zwykle nie ma go w Warszawie, więc o symboliczną zmianę ubarwienia szorstkich przedwojennych okiennic musi prosić zięcia albo którąś z ciotek, co Maćkowi, nie wiedzieć czemu, zawsze kojarzyło się ze zmienianiem pieluch.
– Zaparkuj gdzie zwykle – Edyta wskazała na pałacyk Sobańskich w końcu alei Przyjaciół. Budynek od lat wypinał się na nią swym jednym jedynym zabetonowanym otworem wejściowym – po trochu tak, jak jego obecni bywalcy wypinali się na calutką resztę miasta.
W tym momencie jednak środek alei zatarasowały dwie olbrzymie żółte kule wytatuowane numerkami lotto. Chodzące, ziejące potem ludzkie reklamy z napompowanym ramionami, udami i głowami w kształcie szczęśliwego numerka niczym Pi i Sigma z Matplanety wtargnęły na ulicę i zaczęły rozwijać transparent z napisem „Rynek i wolność”. Unosiły brązowe drzewce, próbowały napinać, ale zbyt duża odległość między nimi sprawiała, że całość się na środku gięła, a biała literka „w” kłaniała się czołem do przodu.
– Szczęśliwa szósteczko, przepuścisz nas? – Edyta wskazała palcem na wolne miejsce parkingowe na końcu alei z mieszaniną czułości i pogardy, robiąc przy tym minę w dzióbek.
Maciek stał i coraz głośniej gazował auto. Pi nic nie mówił, ciągnął tylko za transparent, podobnie jak Sigma, który jednak krzyknął:
– Jedźcie dookoła!
– Dookoła nie można! – odkrzyczał Maciek.
– Dookoła będzie szybciej, mówię wam! – Sigma nie odrywał wzroku od transparentu.
– Jak dookoła, kiedy to ślepa ulica? – oponował Maciek, ale od razu spostrzegł, że Pi i Sigma rechoczą, że zaczyna uśmiechać się też Edyta i nawet transparent sprawia wrażenie rozbawionego.
– W coś ty się, kurwa, wystroił? – zawołał tymczasem największy ze zbliżającej się od tyłu grupy oberwańców. Zatoczył się przy tym od gromkiego śmiechu, a reszta jego bardziej cherlawych niż wystraszonych towarzyszy, schowana za nim, wtórowała mu nie do końca miarowo.
– W coście się, kurwa, obaj oblekli? – Największy, mijając auto Maćka i Edyty, dopiero teraz zauważył drugiego nieszczęśnika. – Co to, festiwal piłki plażowej? Myślicie, że dzięki temu pały mniej będą bolały?
Pi i Sigma milczeli. Nawet gdyby potrafili w trzech śliskich zdaniach wyjaśniać rozbrajający idiotyzm pomysłu, że wszyscy, tak bardzo przecież przesądni, gracze w lotto mają swoją uładzoną przyszłość milionerów kupować od dwóch facetów przebranych za skrzyżowanie materaca z jajkiem wielkanocnym; nawet gdyby mieli opowiadać o napiętych grafikach kreślonych na plastikowych tablicach i własnych pomysłowych oszustwach na śródmiejskiej marszrucie, słowem o całej tej gównopracy, którą umorusanymi łapskami muszą sobie codziennie ładować do gardła – nawet gdyby chcieli, to już nie mieli siły.
– Lepiej przytrzymaj za środek, młotku. Mówiłem, że za szeroki! – Sigma znowu wrócił do napinania transparentu, a Największy ociężale podszedł i chwycił literkę „w” za kołnierz.
– Chłopcy, pobawicie się później! – przerwała im Edyta, irytacja powoli rosła jej w oczach.
– Pańciu, ogrzmocicie się później! – odpowiedział Największy tak, że ani Edyta, ani Maciek, ani on sam do końca nie rozumieli, czy był to bardziej żart, czy bardziej sprośna obelga.
– W takim razie zostawiamy auto tutaj!
Edyta wysiadła.
– Jak to tutaj? W tym miejscu? – Maciek otworzył usta, by zaraz zakrzyknąć: – Przecież zatarasuje drogę! Jak będą przejeżdżać?
– Nie wiem. – Edyta trzasnęła drzwiami i ruszyła szybkim krokiem w stronę klatki schodowej.
Maciek pospiesznie najechał autem na lewy krawężnik tuż obok zawiniętego w brunatny pokrowiec motocykla i kilku powyginanych biało-czerwonych słupków, na których ktoś czarnym flamastrem wymalował znak Polski Walczącej, a ktoś obok dorysował owłosioną pochwę z dopiskiem „Oliwka”. Nie mógł otworzyć drzwi, musiał się przepychać przez ciepły jeszcze fotel pasażera i chmurę perfum zbyt drogich, by tyle naraz psikać.
Ruszył za Edytą, mijając płaską kamienicę z zawiniętym betonowym żaglem, którego z dołu nigdy nie widać, i kolejne bladożółte płachty z ofertą sprzedaży mieszkań powywieszane za kratowanymi oknami, tak jakby w tym akurat miejscu odwagę handlu nieruchomościami też trzeba było chronić.
Edyta czekała na klatce schodowej, znowu sprawdzając coś w telefonie. Pośród tych wszystkich przedwojennych, wciąż gładkich kolumn i ścian pełnych zacieków topionych w marmoryzowanej powierzchni wyglądała jak zagubiona turystka niecierpliwie szukająca drogi do wyjścia.
Maciek przez chwilę stał i wpatrywał się w nią, czekał, aż przygryzie wargę, zawsze na to czekał, nawet gdy byli spóźnieni.
– Nie działa. – Edyta wskazała na windę, ale Maciek od razu zmierzał w kierunku schodów. Wiedział, że nie zadziała. Nigdy przecież nie działa, nawet gdy pokornie żebrzą, aby jej stalowa wysokość choć raz dała się złapać ma litość. Może właśnie dlatego tak bardzo pasowała do tego miejsca.
Maciek wędrował w górę pierwszy, zasapany i coraz bardziej spocony. Co chwila zatrzymywał się na poręczach i błąkał wzrokiem po milczących drzwiach, za którymi nie było już nic. Nic, z czym jego teść mógłby walczyć. Nic poza duchami komunistycznej przeszłości, które i tak dawno opuściły umysły wlokących się z łazienki do pokoju lokatorów, a gdy wracały, to nie dla teścia i na pewno nie z sentymentu. Zamieszkujący aleję starcy z peerelowskiej elity wyłącznie w złośliwym błysku świadomości przypominali sobie imiona, smaki i wszystkie inne wymiary cierpienia, którego, z racji urzędu, mieli przecież nigdy nie doświadczać. Teść jednak tego nie wiedział. Nie wiedział, że zwycięstwo nigdy nie będzie pełne, bo gdy ze swoimi zasadami, prawami, w obdartej i okrwawionej koszuli wyważy drzwi tych wszystkich Cyrankiewiczów, Ochabów i Rakowskich, nie znajdzie nic poza garstką popiołu i resztkami niedopitej herbaty w wysokich szklankach z koszyczkiem. Teść wciąż się łudził, że spotka któregoś z książąt minionych dygnitarskich czasów czarno-białej telewizji i mięsa na jasnozielone kartki, chociaż przecież brak czy to ostrego trzaskania drzwiami, czy tłumionych krzyków i pieszczot zza ścian powinny nawet jemu dać do myślenia. Wszystko, czego się mógł spodziewać na schodach, to ospałe dzieci i wnuki oprowadzające przyszłych klientów, monetyzujące w ten przykry sposób resztki prestiżu swoich elitarnych przodków.
– Daj rękę. – Edyta złapała Maćka za dłoń i przyciągnęła do siebie.
Nie lubiła patrzeć, jak się męczy. Miała wtedy wrażenie, w czym ciągle utwierdzał ją ojciec, że Maciek w gruncie rzeczy pędzi dość pieski żywot, za co również ona, chcąc nie chcąc, ponosi jednak współodpowiedzialność.
– Daj rękę. Ładnie tutaj, prawda?
Istotnie, ładnie, nawet bardzo. Ale to nie wysmakowane przedwojenne detale, alabastrowe wstawki czy bezczelnie wręcz przestronne hole tak ucieszyły Edytę, gdy ojciec kupił mieszkanie w alei Przyjaciół. Nie wycieczki pomadowanych okularnic z architektury ani wzmianki w kredowych pismach, które równie absurdalnie dużo kosztowały, co absurdalnie dużo ważyły; nie one sprawiały Edycie radość, gdy po raz pierwszy wspinała się tu po schodach za sapiącym Maćkiem. To przede wszystkim poczucie, że ojciec, tatuś, wreszcie w coś zainwestował na stałe. To zyskiwana z każdym krokiem ulga, że całe mrowie obsiadających ojca kolegów, przyjaciół, druhów – tych pomp ssąco-tłoczących, u których, cóż za przypadek, jedynie funkcja ssąca jest non stop włączona – nie będzie mogło w nieskończoność wyłudzać kolejnych tysięcy na kolejne lata politycznej „braterskiej walki”. Że kupnem tego mieszkania, i nie tylko, się to żrące ssanie wyłączy. Albowiem cała ich „walka” przypominała Edycie bardziej zabawę w chowanego niż prawdziwą działalność partyjną, którą suto opłacał ojciec z prywatnej kieszeni, więc o ile jego wysiłki szanowała, nawet o wiele za bardzo szanowała, o tyle jego kolegami gardziła i nie mogła na nich dłużej patrzeć.
Owszem, to niestety kiedyś będzie moje – myśl ta brzęczała w głowie Edyty, a Edyta opędzała się od niej, zwłaszcza ostatnio, lecz uwolnić się już do końca nie mogła, tak jak nie możesz odzobaczyć tego, co przy zamykaniu oka wdarło się pod powieki.
– Nareszcie jesteście! – pierwsza z siedmiu ciotek, tak zwana ciotka Niebieska, z poważną miną przywitała ich w progu.

 
Wesprzyj nas