W tym czarującym debiucie Alix E. Harrow, zachwycającym bogactwem stworzonego świata i wyobraźnią autorki, czytelnik poznaje historię o z pozoru niemożliwych podróżach, niezapomnianej miłości i nieprzemijającej potędze opowieści.


Dziesięć tysięcy drzwiW powieści, której akcja rozgrywa się na początku XX wieku, młoda kobieta odnajduje tajemniczą księgę i wyrusza w fantastyczną podróż ku samopoznaniu.

W ogromnej rezydencji pełnej egzotycznych skarbów, w której upływa jej młodość, January Scaller sama stanowi nie lada osobliwość. Będąc podopieczną bogacza pana Locke’a, ma wrażenie, że niewiele różni się od eksponatów na ścianach jego willi: jest tu wprawdzie otoczona opieką, ale zarazem czuje się ignorowana i kompletnie nie na miejscu.

Wszystko zmienia się, gdy w jej ręce wpada tajemnicza księga – spowita wonią innych światów, kryje w sobie opowieść o sekretnych drzwiach, miłości, przygodzie i niebezpieczeństwie. Każda jej strona przynosi odkrycia z trudem dających się objąć rozumem prawd o tym, czym jest świat. January stopniowo zaczyna też rozumieć, że historia przedstawiona w książce powiązana jest z jej własnym losem.

W tym czarującym debiucie Alix E. Harrow, zachwycającym bogactwem stworzonego świata i wyobraźnią autorki, czytelnik poznaje historię o z pozoru niemożliwych podróżach, niezapomnianej miłości i nieprzemijającej potędze opowieści. Czy odważysz się przekroczyć próg i samodzielnie odkryć magię, która kryje się za drzwiami?

Alix E. Harrow
Dziesięć tysięcy drzwi
Przekład: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 27 maja 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Dziesięć tysięcy drzwi


1

Drzwi w kolorze nieba


Kiedy miałam siedem lat, odnalazłam drzwi. Chyba powinnam zapisać to słowo wielką literą, tak żebyście zrozumieli, że nie chodzi mi o zwyczajne drzwi ogrodowe ani inne pospolite drzwi niezawodnie prowadzące do wyłożonej białymi kafelkami kuchni czy garderoby.
A więc kiedy miałam siedem lat, odnalazłam Drzwi.
Spójrzcie tylko, jak efektownie i dumnie prezentuje się teraz to słowo na stronie – brzuszek litery D kojarzyć się może z łukowato sklepioną bramą wiodącą w białą nicość. Wyobrażam sobie, że ten widok wydaje się wam znajomy, a to sprawia, że włos jeży wam się na głowie. Nic nie wiecie na mój temat. Nie widzicie mnie, gdy siedzę przy biurku z żółtego drewna, a bryza o słono-słodkiej woni przerzuca te strony niczym czytelniczka poszukująca zakładki. Nie widzicie blizn, których sploty pokrywają moją skórę. Nie znacie nawet mojego imienia (nazywam się January Scaller; no tak, wygląda na to, że teraz już jednak wiecie co nieco o mnie i sama sobie zaprzeczyłam).
Wiecie natomiast, co oznacza słowo „drzwi”. Może nawet widzieliście jakieś na własne oczy – uchylone, na wpół spróchniałe drzwi wiodące do starego kościółka albo inne, lśniące nowością drzwi wprawione w mur z cegły. A jeśli należycie do osób obdarzonych fantazją i wasze nogi zdają się same nieść was w najbardziej nieoczekiwane miejsca, być może przekroczyliście już kiedyś próg takich Drzwi i znaleźliście się w jakimś nieoczekiwanym miejscu.
Ale całkiem możliwe też, że nigdy w życiu nie widzieliście żadnych Drzwi. Nie ma ich już tak wiele jak kiedyś. Mimo to zdajecie sobie sprawę z ich istnienia, nieprawdaż? Na świecie jest przecież dziesięć tysięcy historii o dziesięciu tysiącach Drzwi, a my znamy je równie dobrze jak własne imiona. Niektóre wiodą do krainy wróżek, inne do Walhalli, Atlantydy, Lemurii, Nieba i Piekła, w kierunkach, których nie wskaże wam kompas – wiodą dokądś. Mój ojciec – który jest prawdziwym naukowcem, a nie tylko młodą panną z piórem i mnóstwem rzeczy do powiedzenia – ujmuje to znacznie trafniej: „Jeśli opowieści potraktujemy niczym stanowiska archeologiczne i drobiazgowo odsłonimy kolejne ich warstwy, prędzej czy później natrafimy na drzwi. Jest to punkt graniczny oddzielający tutaj od tam, nas od nich, prozaiczne od magicznego. To właśnie z chwilą otwarcia tych drzwi, gdy możliwe staje się przemieszczanie między światami, wydarzają się opowieści”.
Mój tata nigdy nie pisał słowa „drzwi” wielką literą. Ale może było tak dlatego, że uczonych nie interesują kształty, jakie przyjmują litery zapisane na stronie. Było to latem 1901 roku, choć w tamtym czasie był to dla mnie tylko pozbawiony głębszego znaczenia ciąg czterech cyfr. Teraz, gdy zastanawiam się nad tym, tamten rok wydaje mi się zarozumiały i arogancki. Zdawał się lśnić złotem obietnic rozpoczynającego się nowego stulecia. Uwolniony od chaosu dziewiętnastego wieku – wszystkich tych wojen, rewolucji, niepewności i narastających imperialnych udręk – spoglądał w przyszłość z nadzieją i wszędzie wokół widział wyłącznie pokój i dobrobyt. J.P. Morgan niedawno został najzamożniejszym człowiekiem w dziejach świata. Królowa Wiktoria dokonała w końcu żywota, swoje olbrzymie imperium pozostawiając synowi o aparycji przyszłego króla. W Chinach stłumiono powstanie krnąbrnych bokserów, a cywilizowana część Ameryki przygarnęła pod swoje skrzydła Kubę. Niepodzielne rządy sprawowały rozum i racjonalność, nigdzie nie było już miejsca na magię i tajemnicę.
Jak się okazało, nie było też miejsca dla dziewcząt, które wywędrowały poza granice mapy, a po powrocie chciały opowiedzieć prawdę o szalonych, niemożliwych rzeczach, które tam odkryły.

Odnalazłam je na zachodnim krańcu Kentucky, tam gdzie granicę stanu wyznacza bieg Missisipi. To ostatnie miejsce, w którym można by się spodziewać czegoś tajemniczego czy choćby odrobinę ciekawego: nijaki, porośnięty z rzadka karłowatą roślinnością teren, na którym żyją nijacy ludzie o skarlałych umysłach. Słońce grzeje tam dwa razy mocniej i daje trzy razy więcej gorąca niż gdzie indziej, i to nawet pod koniec sierpnia. Wszystko wydaje się wilgotne i lepi się do skóry niczym osad po mydle w wannie, w której kąpało się przed nami kilka osób.
Jednakże Drzwi, niczym podejrzani o morderstwo w tandetnych kryminałach, często pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach.
Wylądowałam w Kentucky tylko dlatego, że pan Locke zabrał mnie ze sobą w jedną z podróży biznesowych. Twierdził, że ten wyjazd będzie dla mnie „prawdziwą gratką” i „okazją do zobaczenia, jak załatwia się sprawy”. W rzeczywistości powód był inny: moja guwernantka była już na granicy histerii i w ciągu ostatniego miesiąca co najmniej cztery razy groziła, że odejdzie z pracy. W tamtym okresie nie byłam łatwym dzieckiem.
A może pan Locke chciał po prostu zapewnić mi rozrywkę? Tydzień wcześniej dostałam pocztówkę od taty. Na zdjęciu widać było dziewczynkę o brązowej skórze. Na głowie miała szpiczasty złoty kapelusik i wyglądała na nadąsaną. Obok fotografii umieszczono podpis: „AUTENTYCZNY UBIÓR BIRMAŃSKI”. Na odwrocie kartki znalazłam krótki, liczący trzy linijki tekst, zapisany równym pismem: „Zabawię tu dłużej, wrócę w październiku. Myślami jestem z tobą. JS”. Pan Locke, który przeczytał treść pocztówki nad moim ramieniem, poklepał mnie niezręcznie po plecach, jakby chciał powiedzieć: „Głowa do góry”.
Tydzień później znalazłam się w wyłożonym aksamitem i boazerią wagonie sypialnym, gdzie zabijałam czas lekturą powieści Bracia Rover i przygoda w dżungli. Pan Locke studiował dział biznesowy „Timesa”, pan Stirling zaś spędzał podróż ze wzrokiem utkwionym przed sobą i pustym wyrazem twarzy będącym zawodową cechą służących. Coś mi się wydaje, że powinnam odpowiednio opisać wam pana Locke’a. Nie byłby zachwycony, gdyby wiedział, że wkroczył do tej opowieści w taki pospolity, pokątny sposób.
A zatem pozwólcie, że przedstawię: pan William Cornelius Locke, zawdzięczający sukcesy wyłącznie samemu sobie jeszcze-nie-całkiem-miliarder, właściciel W.C. Locke & Co., właściciel trzech okazałych posiadłości na Wschodnim Wybrzeżu, wielki orędownik takich wartości jak Ład i Przyzwoitość (te słowa na pewno życzyłby sobie zapisywać wielkimi literami; spójrzcie tylko na P – czy nie przypomina wam widzianej w połowie kobiety podpierającej się pod boki?), przewodniczący Towarzystwa Archeologicznego Nowej Anglii, będącego klubem towarzyskim skupiającym zamożnych i wpływowych mężczyzn, zajmujących się amatorsko kolekcjonowaniem antyków. Celowo użyłam słowa „amatorsko”, bo bogacze, gdy przyznawali się do swojego hobby, robili to właśnie w taki lekceważący sposób. Najczęściej towarzyszyło temu machnięcie ręką, jakby ludzie ci uważali, że parając się czymś innym niż zarabianie pieniędzy, ryzykują nadwyrężenie swojej reputacji.
Prawdę mówiąc, w wypadku pana Locke’a sprawy wyglądały inaczej – czasami miałam wręcz wrażenie, że zarabia pieniądze właśnie po to, by móc realizować swoje kolekcjonerskie hobby. Jego dom w Vermont – ten, w którym faktycznie mieszkaliśmy, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, utrzymywanych w idealnym stanie posiadłości, których głównym zadaniem było rozsławianie zamożności ich właściciela – no więc dom pana Locke’a był ogromny i mieścił coś w rodzaju prywatnego muzeum. Wewnątrz zgromadzono tak wielką liczbę eksponatów, że oglądający odnosił wrażenie, jakby domostwo zbudowane zostało właśnie z nich, a nie z zaprawy i kamieni. Dzieła poustawiane były w sposób dość przypadkowy: wapienne posągi kobiet o szerokich biodrach stały tuż obok dekoracyjnych indonezyjskich parawanów wyplatanych niczym koronki; obsydianowe groty strzał dzieliły szklaną gablotę z wypchanym ramieniem japońskiego wojownika z epoki Edo (nie cierpiałam tej ręki, a mimo to nie potrafiłam przestać na nią patrzeć; bez przerwy zastanawiałam się, jak musiała wyglądać, gdy była jeszcze żywa i umięśniona; zachodziłam w głowę, co by powiedział człowiek, do którego kiedyś należała, gdyby wiedział, że obca amerykańska dziewczynka, która nie zna nawet jego imienia, przygląda się wyschniętej niczym papier skórze jego ręki).
Mój tata był jednym z przedstawicieli terenowych pana Locke’a. Został zatrudniony, gdy ja sama byłam tylko zawiniątkiem wielkości bakłażana, które ojciec otulił starym płaszczem. – Twoja mama dopiero co umarła, bardzo przykra historia – mawiał pan Locke. – A przede mną stanął twój ojciec, dziwnie wyglądający, kojarzący się ze strachem na wróble jegomość, którego ramiona były pokryte, Panie, dopomóż mu, tatuażami! Zobaczyłem go na pustkowiu, gdy stał z dzieckiem na ręku. I natychmiast powiedziałem sobie: »Corneliusie, oto mężczyzna, wobec którego powinniśmy okazać wielkoduszność!«”.
I tak jeszcze przed zmrokiem ojciec znalazł zatrudnienie u pana Locke’a. Od tego czasu włóczył się po całym świecie w poszukiwaniu obiektów „o wyjątkowej wartości”, które nadawał pocztą do swojego pracodawcy. Ten zamykał je w szklanych gablotach z mosiężnymi tabliczkami i krzyczał na mnie, ilekroć ich dotykałam, próbowałam się nimi bawić albo podkradałam starodawne azteckie monety, żeby odtworzyć za ich pomocą sceny z Wyspy skarbów. A ja tkwiłam w moim ciasnym, szarym pokoiku w Rezydencji Locke’a, zadręczałam kolejne najmowane przez gospodarza guwernantki, które miały mnie wychować, i czekałam na powrót ojca.
W wieku siedmiu lat spędzałam więcej czasu z panem Lockiem niż z moim biologicznym ojcem i jeśli w ogóle można kochać człowieka, który zupełnie swobodnie czuje się w trzyczęściowym garniturze, pokochałam go.
Podczas podróży do Kentucky pan Locke, jak miał w zwyczaju, wynajął dla nas pokoje w najbardziej szykownym hotelu w okolicy. Był to wielki gmach z sosnowego drewna, wzniesiony nad brzegiem Missisipi. Ewidentnie stanowił dzieło człowieka, któremu zamarzyło się zbudowanie Grand Hotelu, mimo że nigdy nie widział żadnego na własne oczy. Ściany oklejone były tapetą w różowe prążki, z sufitu zwieszały się elektryczne żyrandole, jednak spod podłogi sączył się kwaśny rybi smrodek.
Pan Locke wyminął kierownika przybytku, opędzając się od niego niczym od natrętnej muchy. Na odchodnym rzucił: „Niech pan przypilnuje dziewczynki, jest bardzo grzeczna”, po czym wślizgnął się do holu, a pan Stirling ruszył jego śladem niczym wierny pies w ludzkiej postaci. Na jednej z kanap o kwiatowym deseniu Locke dostrzegł mężczyznę z muchą.
– Gubernatorze Dockery, bardzo mi miło! Proszę mi wierzyć, pański ostatni list przeczytałem z wielkim zainteresowaniem. Jak się rozwija pańska kolekcja czaszek?
Ach tak. Zatem temu służyła nasza wycieczka do Kentucky: pan Locke miał zamiar spotkać się z kolegą z Towarzystwa Archeologicznego i spędzić z nim wieczór na raczeniu się alkoholem, paleniu cygar i przechwałkach. Raz do roku, latem, w Rezydencji Locke’a odbywał się zjazd członków Towarzystwa. Organizowano z tej okazji uroczyste przyjęcie, po nim zaś następowała część zarezerwowana wyłącznie dla członków, na którą wstępu nie mieliśmy ani ja, ani mój ojciec. Niekiedy jednak entuzjaści kolekcjonerstwa nie chcieli czekać całego roku i umawiali się z kolegami, gdzie tylko mogli.
Kierownik hotelu popatrzył na mnie z wymuszonym, nieco przerażonym uśmiechem, charakterystycznym dla bezdzietnych dorosłych. W odpowiedzi wyszczerzyłam się do niego.
– Wychodzę – oświadczyłam pewnym siebie tonem.
Mężczyzna spróbował uśmiechnąć się jeszcze szerzej, mrugał przy tym szybko, jakby naszły go wątpliwości. Zawsze budziłam w ludziach niepewność. Moja skóra miała dziwną miedzianoczerwonawą karnację, jakbym od stóp do głów obsypana była pyłem z drewna cedrowego. Moje oczy były okrągłe i jasne, a ubiór kosztowny. Rodziło to zasadnicze pytanie: czy jestem rozpieszczonym dzieciakiem, czy może służącą? Co wobec tego powinien począć ze mną biedny kierownik: zaproponować mi herbatę czy raczej odesłać do kuchni, gdzie było miejsce służby. Pan Locke, charakteryzując mnie, mawiał, że jestem „formą pośrednią”.
Idąc, potrąciłam wysoki wazon z kwiatami. Bąknęłam szybko: „Ojej” z udawaną skruchą i zaczęłam się oddalać. Kierownik tymczasem, klnąc pod nosem, rzucił się na podłogę i własnym płaszczem począł ścierać kałużę. Po chwili wybiegłam przed budynek frontowymi drzwiami. (Spójrzcie tylko, jak to słowo wkrada się do nawet najbardziej banalnych opowieści. Niekiedy mam wrażenie, że jakieś drzwi czają się w zakamarkach każdego zdania, z kropkami służącymi jako gałki, a czasownikami pełniącymi funkcję zawiasów).
Zalane słońcem ulice tworzyły labirynt, ale wszystkie zdawały się nieodmiennie wieść na brzeg błotnistej rzeki. Mieszkańcy Ninley w stanie Kentucky nic sobie z tego nie robili i z wielkim uporem spacerowali po nich, tak jakby to były ulice miasta z prawdziwego zdarzenia. Kiedy ich mijałam, gapili się na mnie i komentowali półgłosem mój wygląd. W pewnej chwili zauważył mnie próżnujący robotnik portowy. Trącił łokciem swojego kolegę i mruknął:
– Założę się, że to dzieweczka z plemienia Czikasawów.
Jego kompan, powołując się na swoją rozległą wiedzę na temat indiańskich dziewcząt, potrząsnął przecząco głową.
– Raczej z jakiegoś plemienia z zachodu. Albo mieszaniec.
Nie zwolniłam kroku. Ludzie zawsze próbowali mnie wtłoczyć w taką czy inną szufladkę. Pan Locke zapewniał mnie jednak, że wszyscy oni są w błędzie. „Absolutnie wyjątkowy okaz” – mawiał.
Pewnego razu, wysłuchawszy komentarza na mój temat z ust opiekunki, spytałam go, czy jestem osobą kolorową. Pan Locke parsknął:
– Masz nietypową karnację, to oczywiste. Ale na pewno nie jesteś kolorowa.
Nie bardzo wiedziałam, co czyni człowieka kolorowym. Jednak coś w tonie pana Locke’a podpowiadało mi, że powinnam się cieszyć, że nie jestem taką osobą. Spekulacje przybierały na sile, gdy towarzyszył mi ojciec. Miał ciemniejszą skórę – połyskliwą, w odcieniu czerwono-czarnym. A jego oczy były tak czarne, że nawet białka zdawały się podbarwione brązem. Kiedy doda się do tego tatuaże, których atramentowe sploty pięły się od nadgarstków w górę ramion, sfatygowany garnitur, okularki i akcent o niejasnym pochodzeniu… No cóż, nic dziwnego, że ludzie się na nas gapili. Mimo to przechadzając się uliczkami Ninley, żałowałam, że nie ma go ze mną. Byłam do tego stopnia zaabsorbowana unikaniem ciekawskich spojrzeń wyzierających z bladych twarzy, że w końcu wpadłam na kogoś.
– Bardzo panią przepraszam. Ja tylko…
Przede mną stała przygarbiona starowinka o twarzy pomarszczonej niczym blady orzech włoski. Kobieta spojrzała na mnie z góry z niechęcią. Było to wyćwiczone spojrzenie srogiej babki, zarezerwowane dla niegrzecznych dzieci, które za szybko biegały i wpadały na nią.
– Przepraszam – bąknęłam raz jeszcze.
Nie odpowiedziała, zauważyłam jednak, że w jej spojrzeniu zaszła jakaś subtelna zmiana, jakby w jej wzroku otworzyła się szczelina. Rozchyliła szeroko usta i wpatrywała się teraz we mnie szeroko otwartymi, niemal przezroczystymi oczami.
– A ty co za jedna, u licha? – syknęła.
Cóż, ludzie chyba nie przepadają za formami pośrednimi. Powinnam była w tamtej chwili czmychnąć z powrotem do śmierdzącego rybami hotelu i schronić się w bezpiecznym cieniu fortuny pana Locke’a, gdzie żaden z tych przeklętych ludzi nie mógłby mnie dopaść. Tak właśnie należało postąpić. Odezwały się we mnie jednak cechy, które wytykał mi pan Locke: otóż zdarzało mi się niekiedy zachować w sposób naganny, bezczelny i krnąbrny (znaczenia tego ostatniego słowa domyślałam się na podstawie towarzystwa, w jakim się pojawiało).
I dlatego właśnie rzuciłam się do ucieczki.
Biegłam, póki moje patykowate nogi nie zaczęły dygotać ze zmęczenia. Moja pierś rytmicznie napinała delikatne szwy sukienki. Biegłam, aż ulice miasteczka przemieniły się w krętą alejkę, a zabudowania ustąpiły miejsca glicyniom i wiciokrzewom. Biegłam, próbując odegnać wspomnienie spojrzenia staruchy i myśl, że to nagłe zniknięcie przysporzy mi kłopotów.
Zatrzymałam się dopiero, gdy ziemia pod moimi stopami przemieniła się w trawę. Znalazłam się na samotnym, zapuszczonym polu. Niebo miało oszałamiająco błękitny kolor, który kojarzył mi się z kafelkami sprowadzonymi przez ojca z Persji – nad moją głową rozciągał się majestatyczny bezmiar błękitu. Miałam wrażenie, że mogłabym w nim utonąć. Pod niebem ciągnęły się łany wybujałego zdziczałego zboża; gdzieniegdzie rosły pojedyncze cedry.
Coś w tej scenie – uderzająca do głowy woń rozgrzanych w słońcu cedrów, zboże kołyszące się na tle nieba niczym pomarańczowo-błękitna tygrysica – sprawiało, że najchętniej ułożyłabym się pośród suchych ździebeł i zwinęła w kłębek niczym ufny jelonek czekający na matkę. Wstępowałam coraz głębiej w morze zbóż, sunąc dłońmi po czubkach kłosów.
Mało brakowało, a w ogóle bym ich nie zauważyła. Wszystkie Drzwi ukazują się właśnie w taki sposób: ocienione i ustawione bokiem, stają się widoczne dopiero wtedy, kiedy spojrzy się na nie we właściwy sposób. Te, które odnalazłam, składały się niemal wyłącznie ze starej drewnianej ramy – wyglądała niczym zaczątek domku z kart. W miejscach, w których niegdyś znajdowały się zawiasy i gwoździe, widniały rdzawe plamy. Z właściwych drzwi zachowało się tylko kilka najbardziej wytrzymałych desek. Nadal pokrywała je warstwa łuszczącej się farby. Miała ona ten sam kobaltowy kolor co niebo.
Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że w tamtym czasie nie wiedziałam jeszcze o istnieniu Drzwi. Nie uwierzyłabym wam, nawet gdybyście wręczyli mi trzytomowy, opatrzony przypisami zbiór zeznań naocznych świadków. Jednak w chwili gdy zobaczyłam te zniszczone drzwi stojące na samotnym polu, zapragnęłam, by prowadziły w jakieś inne miejsce. Inne niż Ninley w stanie Kentucky. Nowe, nieznane i tak rozległe, że nigdy nie zdołałabym przemierzyć go w całości.
Przyłożyłam dłoń do niebieskiej farby. Pchnęłam. Rozległ się zgrzyt zawiasów, przywodzący na myśl publikowane w prasie brukowej i książkach historie o nawiedzonych domach, w których tak się zaczytywałam. Serce tłukło mi się w piersi. Jakaś naiwna część mojej duszy kazała mi wstrzymywać oddech w oczekiwaniu, że już za moment stanie się coś magicznego.
Po drugiej stronie, oczywiście, nie było niczego nadzwyczajnego: kolor kobaltowy i cynamonowy, które znałam z mojego świata, barwy nieba i pola. I to odkrycie, Bóg raczy wiedzieć czemu, złamało mi serce. Usiadłam w mojej ładnej płóciennej sukience i zalałam się łzami. Ale czego właściwie się spodziewałam? Jednego z tych magicznych przejść, na jakie natrafiali bohaterowie czytanych przeze mnie książek?

 
Wesprzyj nas