Opowieść o tym, w jaki sposób młoda, ambitna kobieta o idealistycznym nastawieniu została uwikłana w światową sieć gromadzenia i analizowania oraz – co bardzo kontrowersyjne – sprzedaży danych.


Dyktatura danychCzy Twoje dane stają się bronią przeciwko Tobie?

Zwycięstwo Trumpa, ingerencja Rosji, afera Wikileaks i Brexit – za tymi sprawami stała jedna firma, która pociągała za wszystkie sznurki: Cambridge Analytica.

Na wielką skalę potajemnie gromadziła dane użytkowników Facebooka oraz ich znajomych, które następnie reklamodawcy wykorzystywali do bardzo precyzyjnego targetowania reklam. I do manipulowania: tym, co kupujesz, co robisz, co myślisz i na kogo głosujesz…

W wyniku skandalu wokół Facebooka, dotyczącego wycieku wrażliwych danych, Cambridge Analytica upadła w maju 2018 roku. Jednym z dwóch demaskatorów była Brittany Kaiser.

prywatność stała się towarem deficytowym

W jaki sposób ta młoda, ambitna kobieta o idealistycznym nastawieniu została uwikłana w światową sieć gromadzenia i analizowania oraz – co bardzo kontrowersyjne – sprzedaży danych? I czego może nas ona nauczyć o prywatności w przestrzeni cyfrowej?

Brittany Kaiser
Dyktatura danych
Kulisy działania Cambridge Analytica. Jak big data, Trump i Facebook zniszczyły demokrację i dlaczego może się to powtórzyć
Przekład: Piotr Cieślak
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 6 maja 2020
 
 

Dyktatura danych

Prolog

Nie ma to jak przejażdżka autem z agentami federalnymi, która każe postawić życiowe wybory pod znakiem zapytania. W takiej sytuacji znalazłam się rankiem 18 lipca 2018 roku, jadąc ulicami Waszyngtonu na rozmowę ze śledczymi doradcy specjalnego, Roberta Muellera.
Tak naprawdę tego dnia podróżowałam dwoma samochodami – pierwszy, zgodnie z instrukcjami przekazanymi kierowcy, gdy tylko zajęłam miejsce na tylnym siedzeniu, miał mnie zawieźć do kawiarni losowo wybranej przez Departament Sprawiedliwości. Lokal nie był wyznaczony wcześniej i nikogo nie uprzedzono, dokąd mamy się udać. Adres poznaliśmy w trakcie jazdy. Po dotarciu do kawiarni okazało się, że czeka tam na nas inny szofer. Podobnie jak pierwszy, miał garnitur i ciemne okulary, w odróżnieniu od niego zaś – towarzysza. Z drugiego auta, wyposażonego tak jak poprzednie w przyciemniane szyby, patrzyłam na mijane w pędzie zabudowania stolicy, które lśniły bielą, rażąc wzrok nieoczekiwanie jak błyski flesza.
Usadowiona z tyłu między dwoma prawnikami, rozmyślałam, jak doszło do tego, że jechałam porozmawiać z prokuratorami federalnymi o mojej roli w niesławnej już wówczas firmie Cambridge Analytica, specjalizującej się w komunikacji politycznej. Jak to się stało, że praca, której podjęłam się z własnej woli, z najlepszymi intencjami dla siebie i swojej rodziny, przemieniła się w coś tak bezdyskusyjnie złego. Jak próba pomocy rodzicom w trudnym finansowo czasie oraz chęć wykorzystania danych w słusznej sprawie doprowadziły do tego, że zdradziłam swoje osobiste i polityczne ideały. Jak mieszanina naiwności i ambicji sprawiła, iż – ku własnemu przerażeniu – znalazłam się po niewłaściwej stronie historii.
Nieco ponad trzy i pół roku wcześniej zatrudniłam się w SCL Group – firmie matce Cambridge Analytica – w dziale przedsięwzięć humanitarnych o nazwie SCL Social, gdzie wykonywałam swoje obowiązki pod nadzorem dyrektora generalnego, niejakiego Alexandra Nixa. W kolejnych latach, które nastąpiły po tej życiowej dla mnie decyzji, nic nie poszło tak, jak sobie wyobrażałam. Jako demokratka i czynna społeczniczka, od lat działająca na rzecz rozwoju, rozpoczęłam pracę dla Cambridge Analytica z założeniem, że nie będę miała do czynienia z republikańskimi klientami firmy. Wkrótce okazało się jednak, że trudności z pozyskaniem funduszy na realizację projektów humanitarnych i majacząca po drugiej stronie perspektywa sukcesu skłoniły mnie do odstąpienia od swoich zasad. Cambridge Analytica kusiła obietnicą pierwszych w mojej karierze dużych pieniędzy i wizją uczestnictwa w tworzeniu od podstaw pionierskiego przedsiębiorstwa zajmującego się komunikacją polityczną.
W rezultacie wzięłam udział w zakrojonych na szeroką skalę działaniach mających na celu zebranie danych o jak największej liczbie obywateli USA i wykorzystanie tych informacji do sterowania politycznymi wyborami ludzi. Ujrzałam na własne oczy, jak zaniedbania w kwestii polityki prywatności Facebooka i całkowity brak nadzoru federalnego nad danymi osobowymi pozwoliły Cambridge Analytica na realizowanie swoich planów. Przede wszystkim zobaczyłam zaś, jak firma wykorzystała te możliwości, pomagając w wyniesieniu Donalda Trumpa na stanowisko prezydenta.
W trakcie jazdy ja i moi prawnicy siedzieliśmy w milczeniu, przygotowując się do tego, co nas czekało. Wiedzieliśmy, że bez wahania ujawnię każdy aspekt mojej historii – pytanie brzmiało, czego będą chcieli się dowiedzieć wszyscy pozostali. Wydawało się nam, że większość ludzi oczekiwała wyjaśnień (z perspektywy zawodowej i osobistej), jak do tego wszystkiego doszło. Miałam wiele powodów, by zaprzedać swoje wartości, począwszy od sytuacji finansowej mojej rodziny po mylne mniemanie, że Hillary Clinton zwycięży w wyborach bez względu na działania moje lub firmy, w której pracowałam. Każdy z tych powodów stanowił jednak tylko część układanki. Być może najprawdziwszym z nich był fakt, że gdzieś po drodze najpierw zgubiłam swój kompas moralny, a potem siebie. Podjęłam się tej pracy, sądząc, że jako profesjonalistka zdaję sobie sprawę z panującego w polityce cynizmu i chaosu, lecz raz po raz przekonywałam się o swojej naiwności.
Przyszedł czas, by naprawić popełnione błędy.
Auto mknęło ulicami stolicy, a ja wyczułam, że zbliżamy się do celu. Zespół doradcy specjalnego przestrzegł mnie, abym nie była zaskoczona ani onieśmielona obecnością dziennikarzy przed chronionym budynkiem, w którym miałam zostać przesłuchana. Jak się okazało, miejsce przestało być „bezpieczne”. Media wywęszyły, że są tam prowadzone rozmowy ze świadkami.
Kierowca powiedział, że jedna z reporterek schowała się za skrzynką pocztową. Znał ją z CNN i widział, jak czatowała nieopodal budynku nawet po osiem godzin dziennie. W szpilkach.
– Posuną się do wszystkiego, są jak sępy! – wykrzyknął.
Tuż przed dotarciem na miejsce, gdy zjeżdżaliśmy do parkingu podziemnego na tyłach budynku, kierowca zalecił, abym odwróciła się od szyby, mimo że była przyciemniona. Podczas przygotowań do rozmowy z doradcą specjalnym powiedziano mi, bym nie robiła żadnych planów na ten dzień. Żadnych. Usłyszałam, że nikt nie wie, jak długo będę zeznawać, wijąc się w krzyżowym ogniu pytań. Byłam jednak gotowa na wszystko, bez względu na to, ile miało trwać. Zjawiłam się tam wszak z własnej woli.
Rok wcześniej podjęłam decyzję o wyjściu z cienia, o rzuceniu światła na mroczne sprawy, z którymi miałam styczność. Zostałam demaskatorką. Zrobiłam to, bo gdy ujrzałam na własne oczy konsekwencje działań Cambridge Analytica, aż nadto wyraźnie uświadomiłam sobie, jak dalece się myliłam. Uczyniłam to, gdyż tylko w taki sposób mogłam spróbować zadośćuczynić złu, do którego przyłożyłam rękę. Przede wszystkim jednak zrobiłam to, bo jedynie tak mogliśmy wyciągnąć wnioski oraz (miałam nadzieję) przygotować się na przyszłość. To była moja nowa misja: ostrzegać o metodach postępowania Cambridge Analytica oraz o zagrożeniach związanych z big data[1], aby następnym razem wyborcy z obu obozów zdawali sobie sprawę ze stawki w wojnie o dane, z którą mierzyła się nasza demokracja.
Kierowca zjeżdżał na kolejne poziomy podziemnego parkingu.
„Czemu aż tak nisko?” – przeszło mi przez głowę. Lecz oczywiście świetnie znałam odpowiedź: prywatność stała się towarem deficytowym.

1
Spóźnienie

POCZĄTEK 2014 ROKU

Alexandra Nixa ujrzałam po raz pierwszy przez grubą taflę szkła, co zapewne jest najlepszym sposobem oglądania ludzi takich jak on.
Spóźniłam się na lunch biznesowy, naprędce zorganizowany przez mojego serdecznego przyjaciela, Chestera Freemana, który nie pierwszy już raz był moim aniołem stróżem. Mieliśmy się spotkać z jego trzema bliskimi współpracownikami – dwóch z nich widywałam już wcześniej – szukających specjalisty z pogranicza polityki i mediów społecznościowych. Ponieważ brałam udział w kampanii Obamy w 2008 roku, uważałam się za obeznaną w tej dziedzinie, a choć wciąż pisałam pracę doktorską, rozglądałam się za dobrze płatną robotą. Przed wszystkimi oprócz Chestera utrzymywałam w tajemnicy fakt, że potrzebowałam stałego źródła przychodów, aby móc zatroszczyć się o siebie i wesprzeć rodzinę w Chicago. To spotkanie miało być dla mnie sposobem na pozyskanie krótkoterminowego i potencjalnie lukratywnego kontraktu doradczego, byłam więc wdzięczna przyjacielowi za udzielone w porę wsparcie.
Lecz gdy dotarłam na miejsce, było już prawie po lunchu. Rano tego dnia miałam kilka spotkań i mimo pośpiechu przybyłam za późno – Chester wraz z dwoma znanymi mi już mężczyznami palili poobiedniego papierosa, kuląc się z zimna przed restauracją z sushi w Mayfair, w otoczeniu georgiańskich rezydencji, majestatycznych hoteli i drogich sklepów. Ci dwaj pochodzili z Azji Środkowej i przybyli do Londynu w interesach – tak jak Chester. Skontaktowali się z nim, prosząc o wskazanie kogoś, kto mógłby im pomóc w zakresie komunikacji cyfrowej (kampanii e-mailowych i społecznościowych) na potrzeby nadchodzących ważnych wyborów w ich kraju. Żadnego z tych wpływowych ludzi nie znałam dobrze, choć spotykałam ich już wcześniej i polubiłam, Chester zaś, zapraszając nas na wspólny lunch, chciał wyświadczyć nam wszystkim przysługę.
Na powitanie skręcił dla mnie papierosa i pochylił się, by mi go przypalić. Osłaniając się przed narastającym wiatrem i żywo dyskutując, Chester, jego dwaj znajomi i ja wymieniliśmy się nowinami. Patrząc w świetle popołudniowego słońca na zadowolonego i rumianego przyjaciela, nie mogłam wyjść z podziwu dla jego kariery. Niedawno, powołany przez premiera małego wyspiarskiego kraju, objął posadę dyplomatyczną; zajmował się relacjami biznesowymi i handlowymi, ale kiedy go poznałam – na Narodowym Konwencie Demokratycznym w Denver w 2008 roku – był dziewiętnastoletnim, długowłosym idealistą w niebieskiej dashiki[2]. Staliśmy w długiej kolejce przed Broncos Stadium, czekając na Hillary Clinton, która miała poprzeć nominację demokratycznego kandydata na prezydenta, Baracka Obamy. Właśnie wtedy natknęliśmy się na siebie i zaczęliśmy rozmawiać.
Od tamtego czasu każde z nas przebyło długą drogę, gromadząc bagaż rozmaitych politycznych doświadczeń. Oboje marzyliśmy o „dorośnięciu” do międzynarodowej polityki i dyplomacji, on zaś niedawno z dumą wysłał mi zdjęcie certyfikatu, który otrzymał na okoliczność swojego angażu. A choć stojąc przede mną w cieniu restauracji, wyglądał poważnie, jak na świeżo upieczonego dyplomatę przystało, ja wciąż pamiętałam go jako genialnego kumpla do pogaduszek, jakiego znałam do tej pory. Był mi bliski jak brat.
Paląc, Chester przeprosił za pośpiesznie umówiony lunch, o którym powiadomił mnie w ostatniej chwili. I jakby chcąc podkreślić, jak wyjątkowych ludzi udało mu się zgromadzić, wskazał gestem okno, przez które ujrzałam trzecią z zaproszonych osób. Siedzący przy stoliku mężczyzna wkrótce miał odmienić moje życie, a potem losy świata.
Z telefonem komórkowym przyklejonym do ucha, wyglądał na typowego biznesmena z Mayfair, lecz – jak wyjaśnił Chester – nie był pierwszym lepszym przedsiębiorcą. Nazywał się Alexander Nix i kierował brytyjską firmą zajmującą się obsługą wyborów. Firmą tą była SCL Group, a rozwinięcie akronimu SCL – Strategic Communications Laboratories – skojarzyło mi się z tego rodzaju nazwą, jaką zarząd nadaje sławnej agencji reklamowej, chcąc, aby brzmiało to naukowo. Mój przyjaciel podkreślił, że SCL odniosła niesamowity sukces, pozyskując na przestrzeni dwudziestu pięciu lat kontrakty obronne na całym świecie i przeprowadzając wybory w wielu krajach. Powiedział też, że podstawowym zadaniem SCL było wynoszenie do władzy prezydentów i premierów, a w wielu przypadkach także dbanie o to, by pozostali oni na swych stołkach. Niedawno SCL Group zaangażowała się w reelekcję premiera, dla którego teraz pracował Chester. Domyśliłam się, że właśnie za jego pośrednictwem poznał Nixa.
Przetrawienie tych informacji zajęło mi dłuższą chwilę. Zebranie nas wszystkich tego popołudnia zwiastowało potencjalny konflikt interesów. Zamierzałam zareklamować swoje usługi dwóm przyjaciołom Chestera, lecz teraz stało się jasne, że zajmujący się wyborami dyrektor przybył zrobić to samo. Doszłam do wniosku, że przez moje spóźnienie, młody wiek i brak doświadczenia to właśnie Nix zdoła ubić z nimi interes, na który liczyłam.
Spojrzałam na mężczyznę przez okno. Teraz sprawiał wrażenie kogoś niezwyczajnego. Z telefonem wciąż przyciśniętym do ucha, nagle wydał mi się bardzo poważny i do bólu profesjonalny. Przyszło mi do głowy, że zostałam zdeklasowana i nie miałam tu czego szukać. Poczułam się rozczarowana, ale starałam się tego nie okazywać.
– Pomyślałem, że chciałabyś go poznać. Wiesz, ma kontakty… – powiedział Chester, zapewne mając na myśli przyszłe zlecenia. – W najgorszym razie zyskasz materiał do swojej pracy dyplomowej – zasugerował.
Kiwnęłam głową. Pewnie miał słuszność. Choć czułam żal z powodu zaprzepaszczonej – jak mi się zdawało – szansy na biznes, sprawa ciekawiła mnie z naukowego punktu widzenia. Co robi dyrektor generalny tego rodzaju firmy? Nigdy nie słyszałam o przedsiębiorstwie zajmującym się wyborami.
Na podstawie czasu spędzonego w zespole Obamy, niedawnego wolontariatu w organizacji Democrats Abroad w Londynie i uczestnictwa w komitecie wyborczym Ready for Hillary wiedziałam, że menedżerowie kampanii pracują w ramach własnego kraju, posiłkując się niewielką, elitarną grupą sowicie wynagradzanych ekspertów oraz armią słabo opłacanych pracowników, ochotników i praktykantów – takich jak ja. Po kampanii Obamy w 2008 roku poznałam kilka osób, które potem zostały zawodowymi doradcami wyborczymi. Byli wśród nich David Axelrod – główny strateg Obamy i późniejszy konsultant brytyjskiej Partii Pracy – oraz Jim Messina, zwany „najbardziej wpływowym człowiekiem w Waszyngtonie, o którym się nie słyszy”[1]. Messina przewodził kampanii Obamy w 2012 roku i został szefem jego sztabu w Białym Domu, następnie zaś doradzał zagranicznym przywódcom – między innymi Davidowi Cameronowi i Theresie May. Jakoś nigdy nie pomyślałam jednak, że istnieją firmy, których jedynym celem jest wynoszenie ludzi na polityczne stanowiska za granicą.
Z mieszaniną zaskoczenia i zaciekawienia zerkałam na postać za szybą restauracji. Chester miał rację. Nawet jeśli w owej chwili nie mogłam liczyć na zdobycie pracy, to przyszłość rysowała się obiecująco. A już z całą pewnością mogłam wykorzystać to popołudnie na naukowy rekonesans.
Restauracja była ładna. Z góry spływało mocne światło, a jasna, drewniana podłoga korespondowała z kremowymi ścianami, na których starannie rozwieszono japońskie ilustracje. Podchodząc do stołu, otaksowałam wzrokiem człowieka, którego wcześniej obserwowałam z zewnątrz. Skończył już rozmawiać przez telefon i Chester nas sobie przedstawił.
Widziany z bliska, Nix nie przypominał mi już typowego biznesmena z Mayfair. Był raczej uosobieniem tego rodzaju elegancji, którą Brytyjczycy nazywają posh. Nieskazitelnie tradycyjny, miał na sobie ciemnogranatowy, szyty na miarę garnitur oraz jedwabny krawat, zawiązany pod zapinanym na guziki kołnierzykiem wykrochmalonej koszuli. Chodząca reklama Savile Row[3] – aż po czubki wypastowanych do połysku butów. Obok mężczyzny leżała sfatygowana, skórzana teczka ze staromodnym, mosiężnym zapięciem; wyglądała, jakby odziedziczył ją po dziadku. Choć jestem rodowitą Amerykanką, mieszkałam w Wielkiej Brytanii od ukończenia szkoły średniej i potrafiłam rozpoznać Brytyjczyka z tamtejszych wyższych sfer.
Alexander Nix reprezentował jednak coś, co nazwałabym bardzo wysokimi sferami. Jego wygląd skojarzył mi się z angielską szkołą z internatem (jak się okazało, istotnie uczył się w Eton), był na swój sposób przystojny, szczupły, z mocno zarysowanym podbródkiem i lekko kościstą budową ciała kogoś, kto nie zagląda na siłownię. Miał niesamowite, jasnoniebieskie oczy i gładką, zupełnie pozbawioną zmarszczek skórę, jakby nigdy w życiu nie zaznał żadnych trosk. Innymi słowy, była to twarz człowieka uprzywilejowanego. Gdy tak stał przede mną w londyńskiej restauracji na West Endzie, bez trudu wyobraziłam go sobie w kasku, na galopującym koniu, grającego w polo przy użyciu robionego na zamówienie, drewnianego malletu.
Próbowałam odgadnąć jego wiek. Biorąc pod uwagę sukcesy opisywane przez Chestera, doszłam do wniosku, że musiał być ode mnie starszy o co najmniej dekadę, a jego postura – wyprostowana i pewna siebie, a zarazem specyficznie swobodna – sugerowała wczesny wiek średni oraz arystokrację ze szczyptą merytokratycznej inteligencji. Wyglądał jak człowiek w czepku urodzony, lecz (jeśli Chester miał słuszność) wykorzystał swoje przywileje, by stanąć na własnych nogach.
Nix powitał mnie ciepło, jak serdeczną przyjaciółkę, i energicznie potrząsnął moją dłonią. Gdy usiedliśmy przy dużym, oddalonym od innych stole, szybko – ale nie niegrzecznie – zwrócił się do pozostałych i z łatwością podchwytując wątek, włączył się do rozmowy, która toczyła się zapewne przed moim przybyciem.
Po krótkiej rozgrzewce przeszedł do natarcia. Wiedziałam, w czym rzecz, bo sama potrafiłam się promować – aby zyskać środki na studia, nauczyłam się pozyskiwać klientów do współpracy konsultingowej. Doceniłam jednak wyjątkowe umiejętności Nixa w tym zakresie. Nie byłam nawet w połowie tak charyzmatyczna i doświadczona, a już z pewnością brakowało mi jego szlifu. Słowa Nixa były dopieszczone do połysku, niczym jego ekskluzywne buty.
Wysłuchałam długiej historii jego firmy. SCL Group została założona w 1993 roku. Od tamtej pory brała udział w ponad dwustu wyborach i prowadziła projekty w dziedzinie obronności, polityki i działań humanitarnych w pięćdziesięciu krajach; wymieniane przez Nixa, brzmiały jak lista państw w podkomisji Organizacji Narodów Zjednoczonych: Afganistan, Kolumbia, Indie, Indonezja, Kenia, Łotwa, Libia, Nigeria, Pakistan, Filipiny, Trynidad i Tobago, i tak dalej. On sam pracował w SCL od jedenastu lat.
Zdumiał mnie i przytłoczył ogrom jego doświadczeń i pracy. Nie uszło mojej uwadze, że w chwili założenia SCL miałam sześć lat, a gdy byłam w przedszkolu, szkole podstawowej i średniej, Nix uczestniczył w budowaniu małego, ale prężnego imperium. Choć w porównaniu z dokonaniami rówieśników mój życiorys przedstawiał się całkiem nieźle – podczas pobytu za granicą i na stażu w zespole Obamy zrealizowałam sporo międzynarodowych przedsięwzięć – nie mogłam równać się z Nixem.
– Teraz działamy w Ameryce – rzekł z ledwie skrywanym entuzjazmem.
Istotnie, nieco wcześniej SCL założyła w Stanach małe przedstawicielstwo. Krótkoterminowym celem Nixa było poprowadzenie jak największej liczby kampanii środka kadencji[4] w listopadzie 2014 roku, zaś w dalszej kolejności – zawładnięcie biznesem wyborczym w całych Stanach Zjednoczonych, w tym batalią o prezydenturę, jeśli tylko okaże się to możliwe.
Była to zuchwała deklaracja. Jednak Nixowi udało się już pozyskać umowy na kampanie promujące niektórych znaczących kandydatów oraz przedsięwzięcia. Podpisał kontrakt z Tomem Cottonem, kongresmenem z Arkansas, cudownym dzieckiem i absolwentem Harvardu, weteranem wojny w Iraku, który ubiegał się o miejsce w senacie. Doszedł do porozumienia ze wszystkimi kandydatami z Partii Republikańskiej w Karolinie Północnej. Dobił też targu z potężnym tudzież szczodrze finansowanym komitetem politycznym należącym do ambasadora ONZ, Johna Boltona – kontrowersyjnego prawicowca, którego znałam aż za dobrze.

 
Wesprzyj nas