Powieść o poznawaniu przez „mieszczucha” życia blisko przyrody, o codziennych zmaganiach tradycyjnej koczowniczej społeczności i o kruchej doskonałości Matki Natury.


Wilczy TotemChiny, lata 60. XX w. Student z Pekinu trafia na stepy Mongolii Wewnętrznej. Tam rozpoczyna się jego fascynacja wilkami i narastająca chęć wychowywania i bliskiego poznawania młodego wilczka.

Gdy to marzenie staje się rzeczywistością, okazuje się, że przyjaźń człowieka i drapieżnika wystawiona zostanie na wiele prób…

***

„Bat został sam, otoczony. Jego kary koń rozdął chrapy i z wytrzeszczonymi oczami zaczął wierzgać, kopać i gryźć, jakby coraz liczniejsze rany nie robiły już na nim wrażenia. Otaczało ich coraz więcej wrogów, z przodu i z tyłu, uzbrojonych w straszliwe kły. Bat wiedział, że nie uda mu się uciec i została mu tylko walka. Także porzucił swoją urgę i chwyciwszy się mocno łęku, drugą ręką odwiązał zawieszoną przy popręgu pałkę, owinął wokół nadgarstka jej rzemienną pętlę i krzepko ujął ją w dłoń. Zebrał się w sobie i w jednej chwili przeistoczył z pasterza w nieustraszonego, mongolskiego wojownika. Był gotów do ostatecznej, śmiertelnej walki, w której musiał posłużyć się przekazaną przez przodków sztuką i podstępem. Pałka miała długość kawaleryjskiej szabli i od dziesięcioleci służyła jako broń przeciw wilkom, Bilig odziedziczył ją po ojcach i wreszcie przekazał jemu. Gruba jak stylisko łopaty, na dole owinięta była żelazną spiralą, na której zostały jeszcze czarne smugi, ślady po krwi wilków zabitych przez dawne pokolenia”
– fragment powieści

***

Zamierzeniem Jiang Ronga było napisanie książki wielopłaszczyznowej, ale równie dobrze można ją czytać na jednej, prostej płaszczyźnie. To opowieść o potrzebie prawdziwej wolności, o życiu zgodnym z naturą.
„The Independent”

Od momentu wydania «Wilczego totemu» w 2004 r., książkę kupiły 4 miliony Chińczyków. To musi coś znaczyć, zwłaszcza że czytelne przesłanie moralne powieści niezbyt pasuje do polityki „korporacyjno-komunistycznego” państwa. […] To książka w stylu Jacka Londona: mnóstwo akcji, prostolinijna ocena moralna i pouczające słowa bohaterów […].
„The Guardian”

Jiang Rong
Wilczy Totem
Przekład: Małgorzata Religa
Wydawnictwo Akademickie Dialog
Premiera: 14 kwietnia 2020
 
 

Wilczy Totem


Nota transkrypcyjna

Wszystkie imiona oraz terminy chińskie zapisane są zgodnie z obowiązującą obecnie transkrypcją pinyin:

sh, ch, zh – czytamy jak polskie sz, cz, dż;
x, q, j – czytamy jak polskie ś, ć, dź;
w – czytamy jak polskie ł;
r – czytamy jak polskie ż;
-ui – czytamy jak polskie -łej (nazwisko Kui należy wymawiać „Kłej”);
-ong – czytamy jak polskie -ung (nazwę dynastii Song należy wymawiać „Sung”);
-iu – czytamy jak polskie -oł (nazwisko Liu wymawiać należy „Lioł”).

Rozdział 1

Quanrongowie, czyli Psi Rongowie, twierdzą, że ich przodkami były dwa białe psy – inaczej mówiąc, pies był ich totemem.
Fan Wenlan (1893–1969), „Zarys historii Chin”

Król Mu (X w. p.n.e.) z dynastii Zhou podbił plemię Quanrongów i wrócił z czterema białymi wilkami i czterema białymi jeleniami.
„Historia dynastii Han” (spisana w r. 111 n.e., obejmująca okres 206 p.n.e.–25 n.e.), rozdz. „O Xiongnu”

Gdy w swojej śnieżnej kryjówce Chen Zhen spojrzał przez lunetę, napotkał twardy jak żelazo wzrok mongolskiego stepowego wilka. Włosy na całym ciele chłopaka zjeżyły się jak u jeżozwierza, niemal unosząc na nim ubranie. Stary Bilig był przy nim i choć tym razem Chen Zhen nie miał już wrażenia, że dusza z niego ucieka, i tak pot zaczął mu spływać po ścierpniętej skórze. Dwa lata temu przyjechał na step, a wilki wciąż napawały go przerażeniem. Był teraz daleko od ludzkiej osady, głęboko w górach, twarzą w twarz z wielką wilczą watahą i zamarzający oddech wydobywający się z jego ust zaczął drżeć. On i stary Bilig nie mieli ze sobą broni, nie mieli noży ani arkanów, nie mieli nawet żelaznych strzemion. Mieli ze sobą tylko pasterskie kije i gdyby wilki teraz ich zwietrzyły, ich niebiański pogrzeb byłby naprawdę blisko.
Chen Zhen odetchnął ze świstem i odwrócił głowę do Biliga, który przez drugą lunetę przyglądał się wilczemu oblężeniu.
– Przestań się tak bać – szepnął stary. – Zupełnie jak owca. Wy, Chińczycy, we krwi macie strach przed wilkami, dlatego zawsze przegrywaliście na stepie.
Ponieważ Chen Zhen nie odpowiedział, Bilig nachylił się ku niemu i szepnął:
– Nie trać mi teraz głowy ze strachu, bo jak zobaczą ruch, będzie z nami źle.
Chen Zhen skinął głową i zacisnął rękę na śniegu, który w jego dłoni zmienił się w kulkę lodu. Na pobliskim zboczu czujnie pasło się stado mongolskich gazeli, wyraźnie nieświadomych zagrożenia. Wilczy krąg był coraz bliżej ich śnieżnej kryjówki i Chen Zhen bał się nawet drgnąć. Zdawało mu się, że z zimna sam zmienił się już w lodową rzeźbę.
Było to jego drugie od przyjazdu na step spotkanie z watahą, a groza tamtego pierwszego wciąż pulsowała w jego ciele. Był pewien, że każdy Chińczyk przy takim spotkaniu straciłby odwagę. Gdy dwa lata temu przyjechał z Pekinu, by tutaj uczyć się pracy fizycznej, był koniec listopada i step Olonbulag cały pokryty był śniegiem. Jurty dla „wykształconej młodzieży” nie były jeszcze gotowe, kazano mu więc zamieszkać z rodziną starego Biliga i przydzielono go do pasania owiec. Mniej więcej miesiąc po swoim przyjeździe, pojechał z Biligiem do oddalonej jakieś czterdzieści kilometrów bazy po materiały do szkolenia i domowe zakupy. Już mieli wracać, ale Bilig, który był członkiem Rewolucyjnego Komitetu Pasterzy, został zatrzymany na zebranie, a ponieważ władze uznały, że materiały szkoleniowe mają być dostarczone bez zwłoki, Chen Zhen musiał wracać sam. Starzec oddał mu swojego karego konia, bo był szybszy i znał drogę do domu, zabronił mu jechać skrótem i kazał trzymać się drogi. Jurty znajdowały się tam co dziesięć kilometrów, więc nic nie powinno mu się przytrafić.
Gdy Chen Zhen wsiadł na karego, od razu poczuł, że ma pod siodłem świetnego, silnego mongolskiego konia i miał ochotę popędzić galopem. Gdy wjechał na górski grzbiet, z którego widać już było daleki szczyt Changanuul, miejsce stacjonowania brygady, natychmiast wyrzucił z pamięci ostrzeżenia Biliga. Zuchwale porzucił główną drogę, bo trzeba nią było nadłożyć z dziesięć kilometrów, i skierował się ku skrótowi.
Robiło się coraz zimniej. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy drżące z chłodu słońce skurczyło się nad horyzontem. Znad śniegu unosił się mroźny opar, który sprawił, że jego kożuch zesztywniał i chrzęścił przy każdym ruchu ramion. Pot na skórze karego zmienił się w szron, a jego nogi grzęzły w coraz głębszym śniegu, więc szedł wolniej. Wokół nich wznosił się łańcuch pagórków, bez śladu ludzkiej bytności. Kary szedł lekkim truchtem, bez oznak zmęczenia, pewnym, dogodnym dla jeźdźca krokiem. Chen Zhen popuścił mu cugli, zdając się na konia w wyborze tempa i kierunku. Nagle poczuł lęk, jakąś niesprecyzowaną obawę – zaczął się bać, że kary zgubi drogę, że zmieni się pogoda, zerwie się burza śnieżna i że zamarznie na tym pustkowiu. Zapomniał tylko bać się wilków.
Kiedy zbliżali się do wąwozu, bieg karego nagle stał się niespokojny, a jego nasłuchujące uszy znieruchomiały, nakierowane ku dolinie. Poderwał łeb i parsknął, myląc krok. Chen Zhen, dla którego była to pierwsza samotna wyprawa na stepie, nie wyczuł przed sobą niebezpieczeństwa. Kary niespokojnie rozdął chrapy i wpatrzony w wejście do wąwozu, zaczął zmieniać kierunek, chcąc przejść naokoło. Chen Zhen wciąż nie rozumiał, ściągnął więc cugle i skierował trucht konia wprost przed siebie. Kary biegł coraz mniej równo, a w jego ruchach znać było napięcie, jak gdyby w każdej chwili gotów był rzucić się do galopu. Widząc, że jego ostrzeżenia nie przynoszą skutku, koń odwrócił łeb i ugryzł filcowy but jeźdźca, a przerażenie w jego oczach nagle uświadomiło Chen Zhenowi czyhające niebezpieczeństwo. Ale było za późno – drżący krok karego wniósł go już w tulejowate wejście do wąwozu.
Gdy Chen Zhen spojrzał przed siebie, ze strachu niemal spadł z konia. W blasku wieczornej zorzy, na śnieżnym zboczu, w odległości czterdziestu metrów, jego oczom ukazało się stado złocistych i zabójczych mongolskich wilków. Wpatrywały się w niego wszystkie, jedne na wprost, inne odwróciwszy łby, a ich spojrzenia przeszywały go, przewiercały na wylot. Najbliżej znajdowało się kilka wielkich wilków, nie mniejszych od lamparta, dwa razy potężniejszych od tych, które widział w pekińskim zoo, połowę od nich wyższych, połowę dłuższych. Kilkanaście siedziało dotąd na śnieżnym zboczu, a teraz powstały wszystkie, z ogonami wyprężonymi jak miecze, które za chwilę wysuną się z pochwy, jak cięciwy napiętych łuków, gotowych do wypuszczenia strzały. W eskorcie tych największych stał siwy przywódca, którego szyja, pierś i brzuch pokryte szaro-białą sierścią, jaśniały niczym srebro i przyciągały wzrok ku jego pysznej i groźnej postaci. Stado liczyło ponad trzydzieści osobników. Kiedy później Chen Zhen opowiadał Biligowi o tym spotkaniu, starzec stwierdził, że musiała to być wilcza narada. W górach pasło się stado koni i basior przedstawiał poddanym plany ataku. Na szczęście nie były głodne. Wilki o błyszczącej sierści nie bywają głodne.
Chen Zhen właściwie stracił wtedy świadomość. Jedyne, co potem pamiętał, to jakiś cichutki, ale pełen grozy dźwięk, który jakby wydobywał się z czubka jego głowy – cichuteńki, drżący, świszczący, jakby ktoś dmuchnął w krawędź srebrnej monety. To musiała być jego dusza, z przerażenia wychodząca przez czaszkę. Wydawało mu się, że jego życie zostało na kilkanaście sekund przerwane, i że stał się pozbawioną duszy skorupą, pustym workiem kości i mięśni. Kiedy później wspominał tę chwilę, wiedział, że wszystko zawdzięcza staremu Biligowi i jego karemu koniowi. Nie spadł wtedy tylko dlatego, że to nie był zwykły koń, ale zaprawiony w bojach, od małego obeznany z wilkami koń myśliwych.
Wtedy, gdy byli o włos od śmierci, kary nagle się uspokoił. Udając, że nie widzi stada, albo jakby nie chciał przeszkadzać mu w naradzie, szedł dalej przed siebie równym, spokojnym krokiem, niczym zwykły przechodzień. Zebrawszy się w sobie, kontrolował kopyta i nie wyrywał do przodu, starając się, jak wytrawny żongler balansujący na głowie piramidę ze szklanek, utrzymać w równowadze swego tymczasowego pana. Ostrożnie odmierzając krok, aby ledwo zachowujący pion Chen Zhen nie stracił właściwego środka ciężkości i nie zsunął się z jego grzbietu, powiózł go w stronę wilków.
Może to wielka odwaga i mądrość karego przywołały z powrotem duszę Chen Zhena. A może to łaska Tengera (Nieba), który napełnił jego przedwcześnie uniesioną do nieba duszę wiarą i siłą. Gdy po kilkudziesięciu sekundach fruwania w powietrzu dusza Chena Zhena wróciła do jego ciała, poczuł, że znowu żyje i że ogarnia go niewyjaśniony spokój.
Zapanował nad ciałem i wyprostował się w siodle. Bezwiednie naśladując karego, zebrał w sobie całą odwagę i także udawał, że nie widzi wilków, choć obserwował je kątem oka, napięty i świadom ich obecności. Znał szybkość mongolskich wilków; wiedział, że pokonanie tych kilkudziesięciu metrów zajmie im kilka sekund. Gdy coraz bardziej zbliżali się do watahy, Chen Zhen wiedział, że nie może okazać strachu, że musi blefować; jak Zhuge Liang, który głośno śpiewał w niestrzeżonym mieście, musi udać, że za nim idzie cała armia.
Zobaczył, że siwy wilk wpatruje się w zbocze za jego plecami, a spiczaste uszy pozostałych niczym radary nastawione są na ten sam kierunek. Zabójcy czekali nieruchomo na rozkaz przywódcy. Ale beztroska tego samotnego, bezbronnego jeźdźca wzbudziła wątpliwości basiora i jego wielkich towarzyszy.
Wieczorna zorza przygasała. Jeździec i koń zbliżali się coraz bardziej i te kilkadziesiąt kroków stało się dla Chen Zhena najgorszą i najdłuższą drogą w życiu. Po kilku metrach uświadomił sobie, że jeden z wilków przebiegł po zboczu za jego plecami i zrozumiał, że to wysłany przez przywódcę zwiadowca, który ma sprawdzić, czy nie idzie za nim wojsko. Chen Zhenowi wydawało się, że trochę już ogrzana w jego ciele dusza znowu chce wyrwać się na zewnątrz.
Chód karego też jakby stracił rytm. Nogi Chen Zhena trzęsły się, po końskich bokach przebiegały dreszcze – obydwu ogarniało coraz większe przerażenie. Uszy karego skierowane były do tyłu, śledząc wszelki ruch zwiadowcy. Kiedy wilk zorientuje się w sytuacji, znajdą się akurat najbliżej stada. Chen Zhen miał wrażenie, że wjeżdża prosto w wielką wilczą paszczę, między ostre jak noże kły, i że za chwilę ta wielka paszcza zamknie się na nim z jednym kłapnięciem. Kary zaczął lekko przysiadać do tyłu, zbierając siły, przygotowując się do walki, ale ciężar na grzbiecie działał na jego niekorzyść.
Wówczas, jak wszyscy stepowi pasterze w chwilach zagrożenia, Chen Zhen począł przyzywać Tengera: „O wieczne niebiosa, o Tengerze, wyciągnij ręce i pomóż mi!”. Zaczął też cichutko przywoływać ojca Biliga. Bilig to po mongolsku „mądrość” i Chen Zhen pragnął, by w jednej chwili cała stepowa mądrość Mongołów znalazła się w jego głowie. Ale na wielkim Olonbulag nie odezwał się żaden głos. Straciwszy nadzieję, Chen Zhen podniósł wzrok. Chciał w tej ostatniej chwili zobaczyć pięknego, lodowato niebieskiego Tengera.
I nagle z nieba spłynęły do niego słowa Biliga i niczym piorun zagrzmiały mu w uszach: „Wilki najbardziej boją się strzelb, arkanów i żelaznych narzędzi”. Nie miał strzelby ani arkanu. Czy miał coś z żelaza? Poczuł gorąco pod stopami. Tak! Pod jego stopami były przecież twarde, stalowe strzemiona. Nogi zaczęły mu drżeć z radości.
Bilig oddał mu swojego konia, ale nie zamienił się z nim na siodła. Wybrał dla niego siodło z wielkimi, stalowymi strzemionami, może przewidując, że będą przydatne. Powiedział wtedy: „Kiedy uczysz się jazdy konnej, na małych strzemionach trudno się pewnie oprzeć. Gdyby cię koń zrzucił, może w nich utknąć noga i możesz się połamać albo zabić. Te mają szerokie pałąki i okrągłą podstawę, są dwa razy większe i cięższe od wąskich i kwadratowych”.
Wataha wciąż czekała na zwiadowcę, gdy koń i jeździec znaleźli się na wprost niej. Chen Zhen wysunął stopy ze strzemion i pochyliwszy się, przyciągnął je do siebie. Ścisnął po jednym w każdej ręce – od nich zależało teraz jego życie. Zebrał całą swoją energię, gwałtownie obrócił się w stronę wilków, krzyknął, a potem, podnosząc strzemiona na wysokość piersi, zaczął ze wszystkich sił uderzać jednym o drugie.
W przejmującej ciszy stepu rozległ się czysty, wysoki, ogłuszający dźwięk przypominający wykuwanie metalowych szyn na kowadle, i jak miecz spadł na głowy i serca wilków. Ten metaliczny, nienaturalny dźwięk był dla nich straszniejszy od piorunu, straszniejszy nawet niż brzęk myśliwskich wnyków, których bały się najbardziej w świecie. Już pierwsze uderzenie przeraziło je tak, że zaczęły się trząść, a po następnych całe stado w ślad za przywódcą obróciło się i położywszy po sobie uszy, rzuciło się do ucieczki jak podmuch żółtego wiatru. Nawet zwiadowca zawrócił i porzuciwszy zadanie, pobiegł za innymi.
Chen Zhen nie wierzył własnym oczom. Stado groźnych, wielkich, mongolskich wilków przeraziło się strzemion! Poczuł spóźniony przypływ odwagi i przez chwilę jeszcze uderzał strzemionami, po czym zaczął krzyczeć i wymachiwać ramionami, jak zwykle robią pasterze: „Szybko! Szybko! Wilki! Dużo wilków!”.
Być może stepowe wilki rozumieją po mongolsku, może znają znaki i nawoływania myśliwych i przestraszyły się, że szykuje się obława. Ale nawet w ucieczce zachowały nienaruszony szyk i uciekająca wataha wciąż pozostała oddziałem odwiecznej wilczej armii: najsilniejsze szły w pierwszym szeregu, z przywódcą na czele i jego eskortą tuż za nim. Nie było w tym nic z chaosu ucieczki ptaków czy innych zwierząt. Chen Zhen nie mógł oderwać od nich wzroku.
Zniknęły w oka mgnieniu i w dolinie pozostały po nich tylko wirujące płatki śniegu.
Zrobiło się ciemno. Nim Chen Zhen ponownie poprawił się w strzemionach, kary jak wystrzelona z łuku strzała popędził w kierunku najbliższego znajomego obozu. Zimny wiatr, wciskający się pod kołnierz i do rękawów, niemal zamroził pot na ciele chłopaka.
Cudem wyrwany z paszczy wilków Chen Zhen stał się, jak cały stepowy lud, wyznawcą wiecznego nieba, Tengera. I od tamtej też chwili wilki napawały go strachem, szacunkiem i zachwytem. Te stworzenia nie tylko dotknęły jego duszy, one ją z niego wypłoszyły. Czym była ta ich przyczajona, ukryta siła, która tak go do nich przyciągała? Może było to coś niewidzialnego, nieuchwytnego, co ludzkie dusze darzą uwielbieniem, może to właśnie jest pierwotny totem? Chen Zhen miał wrażenie, że wkroczył w duchowy świat stepowego ludu. Choć wrota do tego świata uchyliły się tylko odrobinę, udało mu się już za nie zajrzeć.
W ciągu dwóch lat od tamtego spotkania Chen Zhen nigdy już nie widział tak wielkiej watahy. Kiedy za dnia pasał owce, czasami z daleka dostrzegł jednego albo dwa wilki. Nawet jeśli wyprawiał się gdzieś na pięćdziesiąt kilometrów, co najwyżej zobaczył ich trzy albo pięć. Ale zdarzało mu się widywać zabite przez nie owce, krowy albo konie, po dwa, trzy, pięć, albo i więcej trucheł rozwłóczonych na dużej przestrzeni. A gdy bywał z wizytą, widywał skóry wilków upolowanych przez tych pasterzy-myśliwych, zawieszone na wysokich tykach, powiewające na wietrze niczym wilcze chorągwie.
Bilig wciąż leżał nieruchomo w śnieżnej kryjówce, zmrużonymi oczyma przyglądając się gazelom i coraz bliższej watasze. Szepnął do Chen Zhena:
– Wytrzymaj jeszcze trochę. Chcesz się nauczyć polować, naucz się cierpliwości.
Przy boku Biliga Chen Zhen czuł się spokojniej. Starł z rzęs płatki śniegu i mrugnął do niego, a potem znów nakierował lunetę na gazele i otaczający je pierścień wilków. Nadal nie podjęły żadnego działania.
Odkąd on i kary koń zetknęli się z nimi w swej krótkiej potyczce, wiedział już, że na stepie ludzie wciąż są otoczeni przez wilki. Gdy rano wychodzi się z jurty, niedaleko na śniegu widać ślady wielkich wilczych łap, a w górach i na mokradłach jest ich jeszcze więcej – wszędzie można się natknąć na ich świeże, szare odchody. Niemal co noc zdarzało mu się widzieć podobne do duchów sylwetki, szczególnie zimą, gdy kilkadziesiąt metrów od owczego stada połyskiwały w mroku zielone wilcze ślepia, czasem trzy pary, czasem pięć, a czasem kilkanaście. Któregoś razu, on i najstarsza synowa Biliga, Galsmaa, z latarkami w rękach, naliczyli dwadzieścia pięć.
W pasterstwie, jak w partyzantce, sprzęt musi być jak najprostszy. Zimą owce przebywały w utworzonym z wozów, rozstawnych ogrodzeń i grubych derek półokręgu, który był dla nich ochroną przed wiatrem, ale nie przed wilkami. Jego szeroko otwarta część południowa strzeżona była przez psy, a nocami także przez trzymające straż kobiety. Czasami wilki atakowały zagrodę, a wtedy dochodziło do śmiertelnej walki z psami i zdarzało się, że wilcze albo psie ciało uderzało mocno w ścianę jurty, wybudzając śpiącego w niej człowieka. Chen Zhenowi zdarzyło się to dwukrotnie i gdyby nie wojłokowa ściana, wilk wpadłby prosto w jego objęcia. Ludzi, którzy żyją z pierwotnego pasterstwa, od wilków dzieli czasami tylko pojedyncza derka, ale Chen Zhen długo nie miał okazji z nimi walczyć. Wilki z mongolskich stepów, nawykłe do nocnych walk, są szybsze i sprawniejsze nawet niż partyzanci z równin Huabei. Nocami, gdy wilcze ataki powtarzały się kilkakrotnie, Chen Zhen starał się spać lekko i prosił nawet Galsmę, żeby go zawołała, jeżeli wilki wedrą się do zagrody, to pomoże je przegnać albo pozabijać. Bilig, słuchając, gładził swą kozią bródkę i uśmiechał się, mówiąc, że jeszcze nigdy nie widział Chińczyka, którego tak by ciągnęło do wilków. Chyba podobało mu się to niezwykłe u chińskiego studenta zainteresowanie wilkami.
W czasie swej pierwszej zimy po przyjeździe, pewnej wietrznej i śnieżnej nocy, Chen Zhen miał wreszcie okazję z najbliższej odległości zobaczyć walkę ludzi i psów z wilkami.
– Chen Zhen! Chen Zhen!
Obudziły go krzyki Galsmy i wściekłe ujadanie psów. Pospiesznie naciągnął filcowe buty i kożuch, chwycił latarkę i pasterską pałkę, po czym wypadł z jurty. Nogi się pod nim ugięły. W przecinającym wirujący śnieg świetle latarki zobaczył Galsmę trzymającą za ogon potężnego wilka. Długość ciała zwierzęcia była mniej więcej równa ciału dorosłego człowieka, a ona trzymała go z całych sił, odciągając od stłoczonych w jedną masę owiec. Wilk odwracał głowę, próbując ją ugryźć, a głupie, tłuste, przerażone do nieprzytomności owce, nie wiedząc czy bardziej boją się wilka, czy wiatru, pchały się stłoczone na ogrodzenie, tworząc kłębowisko tak gęste, że padający na nie śnieg natychmiast zmieniał się w parę, a uwięziona między nimi przednia część ciała wilka nie miała możliwości ruchu. Wilk mógł tylko ryć pazurami ziemię i na oślep kłapać zębami, próbując wyrwać się Galsmie i wydostać spomiędzy owiec, by ruszyć do kontrataku. Chen Zhen podbiegł niepewnie, ale nie wiedział co robić. Dwa wielkie psy, też odgrodzone przez owce, mogły tylko wściekle szczekać, próbując odciągnąć uwagę wilka. Pięć albo sześć pozostałych psów Biliga, a także psy sąsiadów walczyły z wilkami po wschodniej stronie stada. Ich szczekanie, wycie i skomlenie było przerażające. Chen Zhen chciał pomóc Galsmie, ale nogi trzęsły mu się tak, że nie mógł zrobić kroku. Przedtem tak gorąco pragnął dotknąć żywego wilka, a teraz strach już zdążył zmienić to pragnienie w lód. Galsmaa, która sądziła, że naprawdę chce przyjść z pomocą, krzyknęła ze strachem:
– Nie podchodź tu! Nie podchodź! Pogryzie cię! Odegnaj owce i wpuść psy!
Mocno odchylona do tyłu, nadal ciągnęła wilka za ogon, aż pot pojawił się na jej czole. Tak silnie wbijała w niego palce, że wilk aż się zachłysnął, wciągając mroźne powietrze zakrwawionym pyskiem. Chciał jak najszybciej odwrócić się i rozerwać ją na strzępy. Wreszcie, widząc, że nie ma sensu ciągnąć do przodu, gwałtownie się cofnął, obrócił, rzucił z zębami na Galsmę i jednym szarpnięciem oderwał z trzaskiem kawał poły od jej kożucha. Wąskie, mongolskie oczy Galsmy stały się dzikie jak oczy tygrysicy. Nie puściła wilka, skoczyła za niego, szarpnięciem wyprostowała jego zwinięte ciało i zaczęła go ciągnąć w stronę psów.

 
Wesprzyj nas