Wstrząsająca, lecz prawdziwa opowieść o dojściu Mussoliniego do władzy. To portret człowieka, który stał się absolutnym mistrzem włoskiej polityki oraz jednym z najbardziej wpływowych i podziwianych władców.


M. Syn stuleciaJestem wyrzutkiem wśród wyrzutków, rzecznikiem zdemobilizowanych żołnierzy, takim jak oni włóczęgą poszukującym drogi. Ale mam zadanie do wykonania. W tej na wpół pustej sali rozszerzam nozdrza i węszę zapach nowego stulecia, wyciągam rękę, żeby wyczuć tętno zebranych tu ludzi i już wiem, że pójdą za mną.

Wielka i śmiała powieść przypominająca o niebezpieczeństwach, z którymi wciąż zmaga się współczesny świat. Nikt wcześniej nie przedstawił w ten sposób sylwetki Benita Mussoliniego, demagoga i twórcy faszyzmu, który stał się inspiracją dla dziesiątek dyktatorów.

Obierając Mussoliniego za głównego bohatera swej powieści, Scurati patrzy na niego z fascynacją, ale i przerażeniem oraz świadomością, że warunki, które umożliwiły przedwojennemu hegemonowi dojście do władzy, wciąż istnieją – nie tylko w społeczeństwie włoskim, lecz we wszystkich narodach XXI wieku. Opowiadając o faszyzmie „od środka”, bez filtra politycznego i ideologicznego, autor przypomina fakty, które usunięto już ze zbiorowej pamięci.

***

Laureat Premio Strega 2019. Bestsellerowa powieść, która spotkała się z bezprecedensowym uznaniem krytyków. Ponad 160 000 sprzedanych egzemplarzy i 10 dodruków. Prawa sprzedane do ponad 30 krajów.

Antonio Scurati, urodzony w Neapolu w 1969 roku, wykłada na wydziale literatury współczesnej uniwersytetu Istituto Universitario di Lingue Moderne w Mediolanie. Przez wiele lat zajmował się badaniami nad językiem wojny i przemocy na uniwersytecie w Bergamo. Jest autorem artykułów wstępnych w „La Stampa” oraz licznych esejów. Jego powieść historyczna „Il rumore sordo della battaglia” została wyróżniona nagrodami: Kihlgren, Fregene i Chianciano. W 2005 r. jako autor powieści „Il sopravvissuto”, został laureatem nagrody literackiej Premio Campiello, a w 2008 r. otrzymał nagrodę Mondello za powieść „Una storia romantica”.

Antonio Scurati
M. Syn stulecia
Przekład: Alina Pawłowska-Zampino
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 11 marca 2020
 
 

M. Syn stulecia


1919

Powstanie Związków Bojowych
Mediolan, piazza San Sepolcro, 23 marca 1919 r.

Zebraliśmy się przy piazza San Sepolcro. Najwyżej sto osób, nikogo ważnego. Jest nas mało, nad nami unosi się trupi fetor.
Wszyscy spodziewają się, że coś powiem, ale ja nie mam nic do powiedzenia.
Scena jest pusta. Zalewa ją breja z rozkładających się ciał milionów poległych żołnierzy, przecinają okopy Carso, Ortigary i Isonzo. Nasi bohaterowie umarli albo wkrótce umrą. A my będziemy ich już zawsze gloryfikować, wszystkich tak samo, bez różnicy. Siedzimy na świętym kopcu usypanym z trupów.
Spustoszenie, jakie następuje po każdej powodzi, otworzyło mi oczy. Europa jest sceną bez aktorów. Zniknęły brodate oblicza, melodramatyczni ojcowie starego porządku, sentymentalni liberałowie zdolni do wielkich gestów, pompatyczni mówcy, wykształceni i egzaltowani, moderantyści z tym ich rozsądkiem winnym naszych nieszczęść, politycy bankruci trzymający się kurczowo swoich stołków i żebrzący o przedłużenie egzystencji bodaj o jeden dzień, choć przecież są świadomi nieuchronności rychłego końca. Wszystkim im zabił dzwon. Postaci ze starego świata zostaną wkrótce zmiecione do końca przez nieprzeliczone rzesze. Zewsząd napierają cztery miliony zdemobilizowanych żołnierzy powracających z wojny. Trzeba zacząć maszerować prężnym krokiem. Prognozy nie zapowiadają szybkiej poprawy, wciąż jeszcze należy się spodziewać złej aury. Wojna nie zniknęła z agend. Świat zdąża ku podziałowi na tych, którzy już byli, i na tych, których jeszcze nie było.
Widzę to jasno, czytam w rozpalonych twarzach zebranych tu ludzi, podekscytowanych rozbitków życiowych, a jednak nie wiem, co im powiedzieć. Jesteśmy zbieraniną niedobitków, wojennych resztek. Gdy podczas przerw w mordowaniu chroniliśmy się nocami w kraterach i okopach, czuliśmy się nieraz jak w ekstazie epileptycznej. I to pozostało w nas na zawsze. Mówimy szybko, zwięźle i stanowczo. Ubieramy w słowa idee, do których sami nie jesteśmy przekonani, i bombardujemy nimi innych, po czym zapadamy w milczenie. Jesteśmy jak duchy niepogrzebanych zmarłych.
Ja też należę do tej zbieraniny, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem wyrzutkiem wśród wyrzutków, rzecznikiem zdemobilizowanych żołnierzy, takim jak oni włóczęgą poszukującym drogi. Ale mam zadanie do wykonania.
W tej na wpół pustej sali rozszerzam nozdrza i węszę zapach nowego stulecia, wyciągam rękę, żeby wyczuć tętno zebranych tu ludzi, i już wiem, że mnie posłuchają.
Pierwsze zgromadzenie Związków Kombatanckich, zapowiadane od tygodni w gazecie „Il popolo d’Italia” jako wydarzenie przełomowe, miało się odbyć w sali Teatro dal Verme, gdzie pomieściłoby się dwa tysiące osób. Zrezygnowaliśmy jednak z tego przestronnego lokalu. Pustka we wspaniałym wnętrzu to większy wstyd niż ścisk w skromnej scenerii. Zdecydowaliśmy się na klub Koła Przemysłowo-Handlowego przy opuszczonym szarym placu przykościelnym. I właśnie w nim mam teraz przemawiać. Między czterema ścianami zielonymi jak wody jeziora, ze złoceniami, które nie są w stanie dodać życia biedermeierowskim kanapom, mam mówić do garstki zgromadzonych, do głów kędzierzawych albo już wyłysiałych, do kikutów inwalidów, do zapadniętych brzuchów byłych żołnierzy, którzy muszą na nowo oddychać stęchłą atmosferą małych geszeftów, mrówczej zapobiegliwości i drobnych oszustw.
Przez drzwi w głębi pomieszczenia zagląda czasem do środka jakiś ciekawski bywalec klubu – hurtownik mydła, importer miedzi czy ktoś w tym rodzaju. Rozgląda się zaciekawiony, po czym wraca do swego cygara i szklaneczki campari.
Dlaczego właśnie ja miałbym tutaj przemawiać?
Zgromadzeniu miał przewodniczyć Ferruccio Vecchi, zagorzały interwencjonista, kapitan oddziału szturmowego, tak zwanych ardytów, urlopowany z powodu choroby, wysoki kościsty brunet o bladej cerze, naznaczony stygmatami zapadniętych oczu. Nadpobudliwy gruźlik, który przemawia zawsze z zapałem, także wtedy, gdy nie ma o czym mówić, i nie uznaje żadnych ograniczeń, a w kulminacyjnych momentach swoich wystąpień publicznych podnieca się, jakby go coś opętało, jakby go ogarnęło demagogiczne delirium, i wtedy… wtedy staje się naprawdę niebezpieczny. Sekretarzem naszego związku zostanie prawie na pewno Attilio Longoni, kolejarz bez wykształcenia, żarliwy i naiwny jak tylko ludzie uczciwi być potrafią. Jeżeli nie on, to sekretarzem będzie Umberto Pasella, syn strażnika więziennego, urodzony za kratkami, zarabiający na życie jako przedstawiciel handlowy, syndykalista rewolucyjny, garibaldczyk, który walczył w Grecji, iluzjonista w obwoźnych cyrkach. Innych członków zarządu wybierzemy spośród tych, którzy siedzą w pierwszych rzędach i robią najwięcej zamieszania.
Dlaczego miałbym przemawiać do tych ludzi?! Za ich przyczyną fakty wyprzedziły wszelkie teorie. Należą do tych, co zdobywają życie siłą, jak oddziały szturmowe na wojnie. Mam przed sobą pierwszą linię frontu, awangardę naszych czasów, szaleńców i awanturników, to, co pozostało w bruzdach na polu przeoranym kulami armatnimi. Mam przed sobą gnuśnych geniuszy, dziwaków i obwiesi, małomiasteczkowych kozaków i ludzi zagubionych, schizofreników i nocne ptaki, skazańców, anarchistów, syndykalistów, podpalaczy i zdesperowanych pismaków. Polityczną cyganerię utworzoną z weteranów wojennych, oficerów i podoficerów, mężczyzn przyzwyczajonych do posługiwania się bronią palną i bronią białą, z ludzi, którzy po powrocie z wojny odkryli, że są nadal zdolni do gwałtu i przemocy, z fanatyków nierozeznanych w głoszonych przez siebie doktrynach, z niedobitków wojennych uważających się za bohaterów przeznaczonych na śmierć, którzy biorą źle leczony syfilis za znak z niebios.
Znam ich, widzę ich teraz przed sobą, wiem o nich wszystko. To ludzie wojny. Wojny albo wojennego mitu. Kocham ich, jak mężczyzna kocha kobietę, a jednocześnie gardzę nimi. Gardzę, ale to nie ma znaczenia. Jedna epoka się skończyła, inna się rozpoczęła. Na gruzach i rumowiskach zwołują się i łączą ci, co przetrwali pożogę. Ja jestem jednym z nich, lecz zarazem jestem człowiekiem czasów „po”. Tak ma być. Z takiego właśnie materiału drugiego sortu, z wyrzutków społeczeństwa, z pozostałości po poprzedniej epoce tworzy się Historię.
To mam przed sobą. A za sobą pustkę. Za sobą mam 24 października 1917 roku, Caporetto – agonię naszej epoki, największą klęskę militarną wszystkich czasów, milionową armię rozgromioną w ciągu kilku dni. Za sobą mam także 24 listopada 1914 roku. W tym dniu wyrzucono mnie z Włoskiej Partii Socjalistycznej, w świetlicy stowarzyszenia Società Umanitaria przeklęto moje imię, robotnicy, którzy jeszcze dzień wcześniej uważali mnie za swego idola, kłócili się między sobą o przywilej porachowania mi kości. Teraz dostaję od nich codziennie życzenia rychłej śmierci. Podobnie jak D’Annunzio i De Ambris, a nawet Corridoni, poległy przed czterema laty w trzeciej bitwie nad Isonzo. Życzą śmierci zmarłym. Tak bardzo nienawidzą nas za to, że ich zdradziliśmy.
„Czerwone masy” spodziewają się rychłego triumfu. W przeciągu sześciu miesięcy runęły trzy imperia, upadły trzy rody, które rządziły Europą od sześciu wieków. Epidemia grypy hiszpanki pochłonęła już dziesiątki milionów ofiar. Wszystkie te okoliczności prowadzą do apokaliptycznych wstrząsów. Przed tygodniem w Moskwie ukonstytuowała się Trzecia Międzynarodówka Komunistyczna i zapowiedziała wojnę domową o światowym zasięgu. Od Moskwy do Meksyku, na całym ziemskim globie. Zaczyna się epoka polityki dla mas, a nas jest tutaj mniej niż stu.
Ale to też nie ma znaczenia. Nikt już nie ufa zwycięstwu. Już go doświadczyliśmy i miało smak błota. Ten nasz entuzjazm – młodość, młodość! – to rodzaj samobójstwa desperatów. My jesteśmy z trupami, to one odpowiadają na nasze wezwanie do milionów w tej na wpół pustej sali.
Na ulicy jakieś wyrostki nawołują do rewolucji. Śmieszy nas to. My już zrobiliśmy rewolucję, wpychając Włochy w wojnę 24 maja 1915 roku. Teraz wszyscy mówią, że wojna się skończyła. I to też nas śmieszy. Wojna to my. Przyszłość należy do nas. To nieuniknione. Mam zwierzęcy instynkt – wyczuwam, jakie czasy nadchodzą.

——————————-

Benito Mussolini ma silną budowę fizyczną, lecz cierpi na przewlekły syfilis. Tężyzna pozwala mu na intensywną pracę.
Rano śpi do późna, wychodzi z domu w południe, ale nie wraca przed trzecią w nocy i przez piętnaście godzin, z krótkimi przerwami na posiłki, poświęca się dziennikarstwu i polityce.
Jest zmysłowy, co przejawia się w nawiązywaniu i utrzymywaniu kontaktów z wieloma kobietami.
Jest skłonny do wzruszeń i impulsywny. Te cechy charakteru ujawniają się w jego poruszających sugestywnych przemówieniach. Zarazem jednak, choć jest elokwentny, trudno byłoby go nazwać wytrawnym mówcą.
Jest uczuciowy, przez co łatwo zyskuje sympatię i przyjaźń ludzi ze swego otoczenia.
Jest bezinteresowny i szczodry, czemu zawdzięcza reputację altruisty i filantropa.
Jest bardzo inteligentny, bystry, zaradny i rozważny. Dobrze zna ludzi, ich zalety i wady.
Równie łatwo okazuje uczucia sympatii, jak antypatii. Jest zdolny do poświęceń dla przyjaciół, z uporem i nienawiścią zwalcza wrogów.
Jest odważny i zuchwały. Ma talent organizacyjny i zdolność podejmowania szybkich decyzji, lecz nie zawsze dość wytrwałości, by zrealizować swe zamiary.
Jest bardzo ambitny. Przekonany o swojej zdolności do wpływania na losy Włoch i zdecydowany to robić.
Jest człowiekiem, który nie zadowoli się miejscem drugorzędnym. Chce być pierwszy i panować.
Zrobił szybką karierę w partii socjalistycznej – od niejasnych początków po najwyższe pozycje. Przed wojną był redaktorem naczelnym dziennika „Avanti!”, głównego organu socjalistów. Bardzo go ceniono i darzono ogromną sympatią. Niektórzy z jego dawnych kompanów i wielbicieli jeszcze dziś twierdzą, że nikt lepiej od niego nie rozumiał duszy proletariuszy. Z bólem przyjęli jego zdradę, kiedy w przeciągu kilku tygodni ze szczerego i żarliwego apostoła pacyfizmu i neutralności Włoch zamienił się w równie szczerego i żarliwego apostoła interwencjonizmu.
Ja nie wierzę, żeby to odstąpienie od wcześniej wyznawanych idei było podyktowane wyrachowaniem.
Ale trudno powiedzieć, ile z jego socjalistycznych przekonań, których przecież nigdy się publicznie nie wyrzekł, zagubiło się w procesie zdobywania funduszy niezbędnych do funkcjonowania „Il popolo d’Italia”, założonej przez niego gazety, a ile na skutek kontaktów z ludźmi o odmiennych zapatrywaniach, w utarczkach z dawnymi towarzyszami, przy stałej presji nieposkromionej niechęci, złośliwości, oskarżeń, obelg i ustawicznych kalumni ze strony jego niedawnych kolegów partyjnych i naśladowców.
Ale jeżeli rzeczywiście nastąpiły w nim jakieś definitywne zmiany, Mussolini nigdy nie da tego po sobie poznać i będzie zawsze chciał uchodzić za socjalistę. A może nawet sam będzie w to wierzył. Do takich wniosków na temat osobowości tego człowieka, kontrastujących z opinią jego dawnych kolegów partyjnych, doprowadziło mnie moje dochodzenie.
Na ich podstawie skłonny jestem przypuszczać, że gdyby ktoś o dużym autorytecie i inteligencji zdobył jego zaufanie i sympatię, gdyby umiał pokazać mu, na czym polega prawdziwe dobro Italii (bo ja głęboko wierzę w jego patriotyzm), gdyby taktownie dostarczył mu środki na właściwą działalność polityczną, nie wzbudzając podejrzeń o próbę przeciągnięcia go na swoją stronę, jestem pewny, że Mussolini dałby się stopniowo przekonać.
Równocześnie jednak, zważywszy na jego charakter, nie będzie można mieć nigdy absolutnej pewności, że w jakimś punkcie nie porzuci obranej drogi. Jak już wspomniałem, jest impulsywny i kieruje się emocjami.
Nie ulega wątpliwości, że jeżeli ten świetnie posługujący się piórem człowiek myśli i czynu, mówca porywający i przekonujący, obierze niewłaściwy kierunek, może stać się niebezpiecznym despotą i groźnym przeciwnikiem.

Z raportu szefa Służb Bezpieczeństwa Wewnętrznego
Giovanniego Gastiego, wiosna 1919 r.

——————————-

Związki interwentystów

W klubie Koła Handlowo-Przemysłowego miał miejsce zjazd interwentystów z całego kraju, którzy postanowili połączyć się w związki regionalne.
W czasie spotkania głos zabrali: przedsiębiorca Enzo Ferrari, kapitan ardytów Ferruccio Vecchi i wielu innych spośród obecnych. Prof. Mussolini przedstawił najważniejsze punkty, na których ma się koncentrować działalność związków: waloryzacja wojny oraz tych, którzy na niej walczyli; sprzeciw wobec wszelkich imperializmów, które mogłyby zaszkodzić Italii oraz ewentualnemu imperializmowi włoskiemu grożącemu innym państwom; wykazanie, iż imperializm, o który oskarża się Włochów, jest obecny we wszystkich krajach, łącznie z Belgią i Portugalią. I wreszcie – oparcie walki wyborczej na waloryzacji wojny i potępienie wszystkich partii oraz pojedynczych kandydatów, którzy byli jej przeciwni.
Następnie zabrało głos jeszcze wielu innych mówców, po czym przyjęto propozycje Mussoliniego. W zjeździe uczestniczyli delegaci z różnych miejscowości w całym kraju.

„Corriere della Sera”, 24 marca 1919 r.,
rubryka „Niedzielna kronika wydarzeń”

——————————-

Kradzież trzech ton mydła

Z magazynu przy via Pomponazzi 4, którego właścicielem jest Giuseppe Blen, złodzieje wynieśli ni mniej, ni więcej jak 64 skrzynie mydła, z których każda ważyła pół kwintala.
To oczywiste, że kradzieży tak ciężkiego i nieporęcznego łupu nie dokonano w pojedynkę ani nawet małą grupą. Poza tym, żeby zabrać z miejsca kradzieży 30 kwintali mydła, złodzieje musieli posłużyć się wozami konnymi albo ciężarówkami.
Pojawia się więc pytanie: jak to możliwe, że nie udało się uzyskać żadnych informacji o sprawcach tego rabunku dokonanego w dobrze widocznym miejscu, choć przecież przeniesienie łupu musiało zabrać sporo czasu i nie mogło nie spowodować hałasu?
Wartość skradzionego towaru wynosi około 15 tysięcy lirów.

„Corriere della Sera”, 24 marca 1919 r.,
rubryka „Niedzielna kronika wydarzeń”

——————————-

Benito Mussolini
Mediolan, początek wiosny 1919 r.

Redakcję „Il popolo d’Italia”, tak zwany bastion numer dwa przy via Paolo da Cannobio, dzieli zaledwie parę ulic od siedziby mediolańskiej sekcji Stowarzyszenia Ardytów przy via Cervia 23 – czyli od bastionu numer jeden. Wiosną 1919 roku, gdy Benito Mussolini wychodził z pracy na kolację w pobliskiej jadłodajni, były to ulice obskurne i niebezpieczne. Cała dzielnica Bottonuto to szczątek średniowiecznego Mediolanu otorbiony tkanką dziewiętnastowiecznego miasta. Labirynt krętych uliczek i zaułków ze sklepikami, wczesnochrześcijańskimi świątyniami, tawernami i burdelami, gdzie kręcą się wędrowni sprzedawcy, prostytutki, żebracy i włóczędzy. Pochodzenie nazwy tej dzielnicy nie jest znane. Niektórzy twierdzą, że ma związek z bramą po jej południowej stronie, którą przechodziły wojska, inni mówią, że wywodzi się od nazwiska niemieckiego najemnika przybyłego w te strony z Fryderykiem Barbarossą. Tak czy inaczej, Bottonuto jest jak cuchnące bajoro rozlane tuż przy piazza del Duomo – historycznym i geometrycznym centrum Mediolanu. Kto chce tę dzielnicę przemierzyć, lepiej, żeby zatkał sobie nos. Mury zdają się pocić brudem, vicolo delle Quaglie to właściwie publiczny urynał, ludzie, których można tam spotkać, zalatują stęchlizną, kradzieże i napady mają miejsce w jasny dzień, przed wejściami do burdeli tłoczą się żołnierze na przepustce. Większość mieszkańców, pośrednio lub bezpośrednio, żyje z prostytucji.
Mussolini późno jada kolację. Po dziesiątej opuszcza gabinet redaktora naczelnego – ciasną klitkę o oknach wychodzących na ciemne podwórko, przyczepioną jak ślepa kiszka do pomieszczenia redakcyjnego podestem z balustradą – zapala papierosa i raźnym krokiem zagłębia się w cuchnące zakamarki. Bandy bosych dzieciaków wołają za nim: „Szajbus!”, żebracy siedzący wśród nieczystości na skraju uliczek wyciągają ręce, stręczyciele oparci plecami o framugi drzwi do lupanarów pozdrawiają go ruchem głowy, z szacunkiem, ale poufale. On każdemu poświęca chwilę uwagi. Przy niektórych się zatrzymuje, zamienia kilka słów, czasem coś zapisuje, umawia się na wspólne przedsięwzięcia. Jakby udzielał audiencji na swoim dworze. Dokonuje przeglądu ludzi uwięzionych w klatce nędzy, jakby był generałem, który ma z nich stworzyć armię. Ale czyż nie tak robi się rewolucję – wyposażając ludzi z nizin społecznych w pistolety i granaty? W końcu czym tak naprawdę różnią się nieprzystosowani do zwykłego życia zdemobilizowani żołnierze, którzy za dwa liry godzą się ochraniać redakcję gazety, od alfonsów żyjących z prostytucji? I jedni, i drudzy to zasoby ludzkie nie do przecenienia. Zawsze to powtarza Cesaremu Rossiemu, swemu najbliższemu współpracownikowi i być może jedynemu prawdziwemu doradcy, który ma mu za złe bliskie stosunki z tymi ludźmi: „Jesteśmy na razie zbyt słabi, by się bez nich obyć”. To prawda: są słabi. „Corriere della Sera”, gazeta wyniosłej burżuazji liberalnej, poświęciła założeniu Związków Bojowych dziesięć linijek w kronice lokalnej, tyle samo co wiadomości o kradzieży 64 skrzynek mydła.
Tak czy inaczej, tego wieczoru na początku kwietnia Benito Mussolini, zlustrowawszy pobieżnie swoje „zaplecze”, wyciąga wysoko prawie już łysą głowę, zaciska szczęki i zwraca twarz ku górze jakby w poszukiwaniu mniej cuchnącego powietrza, po czym rozdeptuje butem niedopałek, podnosi kołnierz płaszcza i wydłuża krok. Ciemne zaułki zdają się pulsować za jego plecami, jakby kuśtykała za nim jakaś gigantyczna zraniona bestia podążająca ku swemu końcowi.

 
Wesprzyj nas