Plagi, epidemie, kompulsywne zachowania, obsesje – Jennifer Wright pozwala nam spojrzeć na najmroczniejsze chwile w historii ludzkości.


Co nas (nie) zabijeZ tej książki dowiesz się, że zabić cię może:

Taniec
Brudne ręce
Seks
W zasadzie wszystko

W 1518 roku kobieta zaczęła tańczyć w centrum Strasburga. Po tygodniu dołączyły do niej 34 osoby, po miesiącu kolejne 400. Wszyscy zmarli z powodu ataków serca, udarów mózgu, wycieńczenia organizmu. Zatańczyli się na śmierć.

Od stuleci ludzkość była nawiedzana przez śmiercionośne plagi. Od czasów Imperium Rzymskiego, przez średniowiecze, aż po XX wiek dżuma, gruźlica, cholera i inne choroby próbowały zabić jak najwięcej osób.

„Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości” pozwala spojrzeć nam na najmroczniejsze chwile w historii. Z lekkością i humorem poznać najtragiczniejsze zarazy oraz bohaterów, którzy z nimi walczyli.

Jennifer Wright jest felietonistką New York Post i New York Observer. Publikuje również w Cosmopolitan, Glamour i Maxim. Jej lekarstwem na gorsze dni są gin, powtórki serialu Rockefeller Plaza 30 i biografie historyczne. Jest autorką czterech książek, w tym Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości. Mieszka w Nowym Jorku – mieście, które kocha.

Jennifer Wright
Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości
Przekład: Maciej Miłkowski
Seria: Zrozum
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 26 lutego 2020
 
 

Co nas (nie) zabije

Wstęp

Kiedy mówię ludziom, że piszę książkę o plagach ludzkości, ci życzliwi zaraz sugerują, żebym dodała coś nowoczesnego. Zazwyczaj słyszę: „No wiesz, że wszyscy siedzimy cały czas w telefonach”. Albo o selfie. Rozdział o robieniu selfie.
Wtedy odpowiadam: „Nie, nie. Mnie interesuje raczej taki rodzaj plagi, w którym całe ciało pokrywają wybroczyny, a mnóstwo ludzi, których znasz i kochasz, umiera nagle w ciągu kilku miesięcy w kwiecie wieku. I nic nie można na to poradzić, umierają wszyscy, wszędzie jest tylko śmierć, a całą ziemię pokrywają zwłoki, czekaj, czekaj, pokażę ci kilka naprawdę okropnych zdjęć”.
A wtedy ludzie odpowiadają: „Przepraszam bardzo, pójdę po kolejnego drinka”.
Jestem taka szczęśliwa, że wzięliście tę książkę do ręki, bo podczas pogawędek z ludźmi nieustannie się przekonuję, że nikogo nie interesują epidemie z przeszłości. Przypuszczam, że to dlatego, że te zarazy zdają się zarówno bardzo ponure, jak i bardzo odległe. Generalnie selfie są o wiele przyjemniejszym tematem. Myślę, że są bardzo zabawne. Lubię oglądać roześmiane twarze moich przyjaciół. Podoba mi się, jak bardzo są żywi.
Wygląda na to, że w świecie, w którym żyjemy, dla wielu osób słowo „plaga” znaczy szokująco mało. Jeśli ludzie w ogóle myślą o zarazach, to kojarzą je głównie z jakimiś gliniankami, lekturami z szóstej klasy, a jeśli są kinomaniakami, to również z kostuchą z zapałem grającą w szachy. Ludzie w najbogatszych krajach najwyraźniej oczekują, że umrą w wieku dziewięćdziesięciu lat w domu opieki. Mają ku temu dobre powody: jeśli warunki się nie zmienią, 50 procent dzieci urodzonych w roku 2000 dożyje ponad stu lat.
Właśnie – jeśli warunki się nie zmienią.
Żyjemy w bezprecedensowo szczęśliwej epoce. Doświadczyliśmy niemal trzydziestu lat bez choroby, której nie umielibyśmy leczyć, zabijającej tysiące zdrowych młodych ludzi w bogatych krajach. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy to szczęście się kiedyś skończy – mam nadzieję, że nie – ale w przeszłości zawsze w końcu do tego dochodziło. Lubimy zapominać o tym nieprzyjemnym fakcie. Przynosi nam to ukojenie i prawdopodobnie leży po prostu w naszej naturze. A przecież zapominanie o dawnej epidemii – czy jej ignorowanie – sprawia, że stajemy się bardziej, a nie mniej, podatni na ewentualne plagi w przyszłości.
Kiedy wybuchają epidemie, niektórzy ludzie zachowują się zadziwiająco dobrze. Potrafią zminimalizować zasięg śmierci i zniszczenia. Są szlachetni i odważni. Pokazują to, co najlepsze w naszej naturze.
Inni ludzie zaś zachowują się jak przesądni szaleńcy i ostatecznie zwiększają liczbę ofiar śmiertelnych.
Chciałabym dysponować wiedzą naukową, dzięki której mogłabym rozprawiać o tym, jak przygotować szczepionki albo lekarstwa pozwalające zwalczać choroby – nie mam jednak takich kwalifikacji.Ta książka nie jest więc przeznaczona dla przyszłych noblistów, choć podziwiam ich i czerpię od nich pełnymi garściami. Jednakże to, czy poradzimy sobie z jakąś zarazą, nie zależy tylko od ciężkiej pracy lekarzy i naukowców, lecz także od zwykłych ludzi, którzy lubią pospać w weekendy, oglądać filmy, jeść frytki i robić inne zwyczajne rzeczy. Innymi słowy – zależy od nas wszystkich. To, czy jakaś cywilizacja dobrze sobie radzi w czasie kryzysu, w bardzo dużym stopniu wynika z tego, jak zachowują się przeciętni obywatele, niemający nic wspólnego z nauką. Wiele środków przedsiębranych przeciw epidemiom, o których piszę w tej książce, może zdawać się całkiem oczywistych. Nie należy na przykład piętnować chorych jako grzeszników i rzucać ich na metaforyczny albo dosłowny stos, ponieważ jest to moralnie odrażające i całkowicie nieefektywne. Prawdopodobnie wszyscy zgodzą się z tym twierdzeniem, przynajmniej teoretycznie. Potem jednak wybucha epidemia i popełniamy dokładnie te same błędy, które ludzie robili trzysta lat temu.
Ostatnio w jakiejś książce historycznej przeczytałam, że nie powinno się patrzeć na przeszłość przez pryzmat teraźniejszości. Zamiast tego lepiej patrzeć na każdą epokę jako na całkiem oddzielną całość, szczelnie zamkniętą niczym parówka w folii. Pomyślałam wówczas, że autor zupełnie nie rozumie natury czasu. Przeszłość nie jest przecież przykryta szklanym kloszem. Decydujące momenty, idee i tragedie z dawnych epok nadal oddziałują na teraźniejszość. Niestety, nie zawsze najbardziej żywotne idee są też najlepsze. Odkryłam na przykład, że wielu ludzi wciąż usprawiedliwia nienawiść do Żydów, bo przecież to właśnie oni wywołali epidemię dżumy, wrzucając do studni zakażone rzeczy. (Co jest zresztą, jak się przekonamy, niemożliwe). Martwienie się, czy ludzie przygotowujący dla ciebie jedzenie dobrze umyli ręce, ma dużo wspólnego z przypadkiem przenoszącej zakaźne choroby kucharki Mary Mallon, znanej również jako „Tyfusowa Mary”. Skoro fragmenty przeszłości tak łatwo przenikają do teraźniejszości, to być może jakaś część teraźniejszości może nam pomóc opowiedzieć o przeszłości. Ostatecznie przeszłość nie była wcale bardziej niedorzeczna niż teraźniejszość. Obie to bowiem dzieło ludzi.
Jednym z moich największych marzeń jest to, by żyjący obecnie zaczęli patrzeć na ludzi z przeszłości jak na przyjaznych (albo irytujących) znajomych, do których można zwrócić się po radę. Łatwo jest zapomnieć, że ludzie z przeszłości wcale nie byli dwuwymiarowymi, czarno-białymi fotografiami ani rycinami, na jakie można się natknąć w nudnych podręcznikach. Nie byli wcale szarymi facetami w cylindrach, lecz żywymi, oddychającymi, żartującymi i bekającymi istotami, które czasem bywały szczęśliwe, a czasem smutne, zabawne albo nudne, wystrzałowe albo obciachowe. Ci ludzie wcale nie uważali, że żyją w przeszłości. Wszyscy byli przekonani, że żyją w teraźniejszości. I tak samo kiedyś, jak i teraz – niektórzy byli bystrymi, uprzejmymi geniuszami w dziedzinie medycyny i zarazem kompletnymi nudziarzami w życiu osobistym. (Z podziwem myślę o niesamowitych zdolnościach dedukcyjnych Johna Snowa, a zarazem jestem absolutnie pewna, że nie chciałabym z nim spędzić więcej niż dziesięć minut). Inni zaś byli charyzmatyczni i uroczy, równocześnie będąc kompletnymi socjopatami. (Gdyby ten opis odnieść do Waltera Jacksona Freemana II, to przesadzilibyśmy nieco w kwestii jego uroku. A jednak ludzie go lubili. Był grubiański, a na szyi nosił dziwaczny pierścień erekcyjny. Ludzie nie powinni za nim przepadać z wielu powodów).
Spróbujcie spojrzeć na wszystkich bohaterów tej książki jak na ludzi, a nie nieruchome postaci historyczne. Wolno nam mieć osobiste zdanie na ich temat; wcale się też od nich tak bardzo nie różnimy. Wbrew temu, w co każą wam wierzyć oszałamiająco głupi intelektualiści, w przeszłości zainteresowania ludzi niekoniecznie były mądrzejsze i poważniejsze od naszych, tak jak i nasze nie są wcale głupsze i bardziej frywolne. Wiedza na temat popkultury nie czyni nikogo głupim. Dowodzi raczej, że mamy do czynienia z osobą interesującą się światem, w którym żyje. Trudno zresztą uwierzyć, że w przeszłości wszyscy byli wybitni i zasługiwali na wielki szacunek, gdy już się dowiemy, że pewien facet uważał, iż chorzy na gruźlicę powinni zająć się polowaniem na aligatory.
Nie odstępuje mnie nadzieja, że im bardziej demistyfikujemy przeszłość, im częściej się z niej śmiejemy i im chętniej wymieniamy o niej informacje – z tym samym entuzjazmem, z którym rozmawiamy o ulubionych serialach – tym lepiej dla nas. Gdyby bowiem miała pojawić się kolejna zaraza, to liczę, że mówiący z pseudobrytyjskim akcentem podstarzali akademicy w tweedowych marynarkach nie będą jedynymi ludźmi, którzy słyszeli o Paracelsusie (lubił rtęć, nienawidził kobiet). Kiedy pojawi się nowa zaraza – a nie mam tyle optymizmu, by wierzyć, że już nigdy do tego nie dojdzie – czekają nas te same wyzwania co przed wiekami. Będziemy mieli o wiele większe szanse, jeśli jak najwięcej ludzi z teraźniejszości czy przyszłości stawi czoło epidemii równie odważnie i z klasą co najlepsi bohaterowie tej książki. I bądźmy szczerzy – facet w tweedowej marynarce z udawanym akcentem umrze jako pierwszy.
Traktuję to studium rozmaitych epidemii jako inwestycję, bo sądzę, że wiedza o tym, jak w przeszłości dawano sobie radę z plagami, może się okazać bardzo pomocna w przyszłości. Jeśli chcecie żyć razem ze mną w tej przyszłości, to mam nadzieję, że też tak uznacie.
I nie martwcie się. Nie musicie pędzić po kolejnego drinka. Okropne zdjęcia ograniczę do minimum. I choć nie jest to łatwe, postaram się, aby czytanie o tych mrocznych czasach w historii ludzkości okazało się dla was dobrą zabawą.

Zaraza Antoninów

Kiedy wstajesz rano, pomyśl, jak cennym przywilejem jest być żywym: oddychać, myśleć, cieszyć się, kochać.
Marek Aureliusz

Bardzo często – zwykle przy okazji doniesień, że jacyś całkiem dorośli ludzie uprawiają seks w sposób, który byłby zabroniony w epoce wiktoriańskiej – komentator telewizyjny kiwa głową i tłumaczy, jak takie zachowanie doprowadziło do upadku starożytnego Rzymu. Na ogół ci mędrcy nie wykazują ani grama życzliwości czy współczucia dla bliźnich i nie rozumieją, że obyczaje się zmieniają. I z całą pewnością możemy powiedzieć, że bardzo niewiele wiedzą na temat „upadku starożytnego Rzymu”.
Żeby było jasne, Cesarstwo Rzymskie nie upadło dlatego, że wszyscy uprawiali seks. Żadna cywilizacja nie upadła z powodu zbyt dużej ilości seksu – może z wyjątkiem Bawarii w roku 1848, ale to już zupełnie inna (choć rozkoszna) historia.
Upadek Rzymu nie rozpoczął się z powodu radujących serce ślubów jednopłciowych. Zaczął się wraz z zarazą, która wybuchła w latach sześćdziesiątych II wieku. W tym momencie Rzymianie znajdowali się u szczytu swojej potęgi, a ich rozległe imperium sięgało od Szkocji po Syrię.
Byli w stanie podbić i utrzymać tak wielki teren, bo legiony rzymskie stanowiły potężną siłę. Około roku 160 armia ta składała się z dwudziestu ośmiu legionów, z których każdy liczył 5120 ludzi. Legioniści zgłaszali się na ochotnika na dwadzieścia pięć lat służby, po upływie której mogli liczyć na hojną odprawę w wysokości mniej więcej czternastoletniego żołdu. A jeśli komuś wydaje się, że 143 360 żołnierzy to niewiele – dla porównania dzisiaj w Stanach Zjednoczonych jest ich w służbie czynnej około 520 tysięcy – to istniały również siły rezerwowe, które zwiększały liczebność armii o 60 procent. Te oddziały składały się głównie z ludzi niebędących obywatelami Rzymu. Jeśli przeżyli przypisany im okres służby, mogli w nagrodę liczyć na obywatelstwo rzymskie.
No dobrze, możecie się zastanawiać, ale czy ktoś miał szansę przeżyć dwadzieścia pięć lat w armii? Jeśli służyło się w armii rzymskiej w latach 135–160, to szanse utrzymania się przy życiu były dość znaczne. Chociaż dokładne statystyki nie są znane, to w tym okresie doszło do relatywnie niewielu bitew. Można było nawet w ogóle nie walczyć. Jak pisze Walter Scheidel, profesor na Uniwersytecie Stanforda:

Z tego, co nam wiadomo, 239 weteranów (czyli tylu, ilu zwolniono około roku 160 w ciągu dwóch lat) z legionu VII Claudia w ogóle nie doświadczyło istotnych walk w czasie dwudziestopięcio- lub dwudziestosześcioletniej służby[2].

Przez dwadzieścia pięć lat żołnierze ci nie widzieli bitwy. Z pewnością byli pośmiewiskiem. Ale ostatecznie wyszło im to na dobre! Nigdy nie musieli stanąć do boju!
Jeśli zaś dochodziło do bitwy, to trzeba przyznać, że żołnierz rzymski był oszałamiająco dobrze – nawet jeśli nieco niepotrzebnie – wyekwipowany. Legioniści mieli na sobie lorica segmentata, niezwykle giętką zbroję z metalowych pasów. Żyjący w I wieku historyk Józef Flawiusz tak opisuje imponujące szeregi rzymskiej armii:

Maszerują naprzód, wszyscy w milczeniu i właściwym porządku, a każdy utrzymuje właściwą dla niego pozycję, tak samo jak w czasie bitwy. Piechurzy wyposażeni są w napierśniki i hełmy, a po obu bokach niosą miecze. Ci, których wybrano do ochrony dowódcy, dzierżą oszczep i dłuższy miecz. Mają przy sobie również piłę, kosz, szpadel i siekierkę, a także skórzany pas, kosę, łańcuch i racje żywnościowe na trzy dni[3].

Legioniści byli więc niczym szwajcarskie scyzoryki.
Rzymska armia mogła zatem poszczycić się znakomitym uzbrojeniem, znakomitą liczebnością i znakomitym wyszkoleniem – a czasem miała przy sobie również jedzenie na co najmniej trzy dni. Wkrótce jednak zaczęła przegrywać bitwy i tracić miasta na rzecz plemion germańskich.
Początkowo myślałam, że te germańskie plemiona musiałyby mieć naprawdę dobry ekwipunek, by z sukcesami walczyć z armią rzymską. Całe szczęście Tacyt wyprowadził mnie z błędu. Tak pisał o pewnym germańskim plemieniu:

Są albo nadzy, albo okryci cienką opończą, jeśli chodzi o ekwipunek, nie mają się czym pochwalić: ich tarcze są zdobione najprostszymi barwami. Nieliczni mają kolczugi, a bardzo rzadko trafia się ktoś w szyszaku albo hełmie[4].

Najbardziej podoba mi się to, że Tacyt znalazł czas, by skrytykować germańskie tarcze z powodów estetycznych. Encyclopedia Britannica w haśle, które charakteryzuje się niezwykle pomocną szczegółowością, zgadza się z Tacytem, wyjaśniając, że plemiona germańskie aż do VI wieku były zawsze bardzo źle wyposażone:

Ich główną bronią była długa lanca, nieliczni nosili miecze. Hełmy i napierśniki były im w zasadzie nieznane. Za jedyny pancerz służyła im lekka drewniana albo wiklinowa tarcza, niekiedy wykończona żelaznym okuciem, czasem wzmacniana skórą. Ten brak odpowiedniego ekwipunku tłumaczy gorączkowy pośpiech, z jakim Germanie rzucali się na oddziały ciężkozbrojnych Rzymian. Gdyby wdawali się w przedłużoną walkę wręcz, w której ich lekkie tarcze i włócznie musiałyby mierzyć się z rzymskimi mieczami i zbrojami, nie mieliby wielkich szans na sukces[5].

Pomimo słabego uzbrojenia Germanie byli niewyobrażalnie odważni. Kobiety walczyły u boku mężczyzn, czasem zabierając ze sobą również dzieci. Dla wielu największym marzeniem było zginąć chwalebną śmiercią na polu bitwy. Dziewiętnastowieczny historyk John George Sheppard tak opisuje germańskie plemiona: „Chociaż wielokrotnie pokonane, to nigdy nie zostały podbite; fala cofała się, ale przypływ powracał; trzymali się uparcie swojego celu, póki go nie osiągnęli. Wyrwali berło z rąk Rzymian i trzymają je do dziś”[6]. Plemiona germańskie nieustannie atakowały Cesarstwo Rzymskie, chociaż były dziesiątkowane, miały gorsze uzbrojenie i pancerze. Zawsze w gotowości, żyły, by walczyć. Od czasu, gdy w roku 101 p.n.e. barbarzyńców pokonał rzymski wódz Gajusz Mariusz, nieustannie zagrażali granicom imperium, choć nie potrafili ich zdobyć. Nie zaskakuje mnie to, że wciąż atakowali. Tyle że nie powinni byli wygrać. Logicznie rzecz biorąc, najlepsza armia świata nie powinna zostać pokonana przez zbieraninę półnagich ludzi z brzydko pomalowanymi tarczami.
Germanie mieli jednak po swojej stronie najpotężniejszego sojusznika na świecie. I nie mówię tu o ludziach, tylko o zarazie Antoninów.
Rozmiary terytorium zajętego przez rzymskie oddziały miały przynieść im zgubę. Zaraza przyszła do Rzymu z Mezopotamii około roku 165–166 n.e. Przynieśli ją do domu rzymscy legioniści, którzy walczyli w tamtym regionie. A kiedy zaraza dotarła do Rzymu, rozpoczął się prawdziwy koszmar, i to nawet jak na standardy ludzi przyzwyczajonych do epidemii.
Chociaż możemy się zachwycać, jak technologicznie zaawansowany był Rzym w porównaniu z epoką średniowiecza, która nastała po upadku rzymskiej cywilizacji, to z pewnością wiele brakowało mu do ideału. Owszem, istniały publiczne latryny, ale tylko nieliczne prywatne domy były podłączone do publicznej sieci ściekowej; wielu ludzi wyrzucało nieczystości prosto na ulicę. Tyber od czasu do czasu wylewał, co oznaczało (wybaczcie mi to sformułowanie, ale nie da się tego inaczej opisać), że niekiedy ulicami płynęła rzeka gówna. A chociaż ludzie chodzili do łaźni, to woda, w której się kąpali, nie była dezynfekowana i często zawierała bakterie. Nic więc dziwnego, że w owych czasach doskonale się miały malaria, tyfus, dezynteria, żółtaczka i cholera, co nie przeszkadza historykowi Edwardowi Gibbonowi twierdzić, że „ludzkość cieszyła się [wtedy] największą szczęśliwością i dobrobytem”[7]. Nie powinno się traktować Gibbona zbyt surowo – Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego opublikował w roku 1776 – aczkolwiek udawanie, że jakakolwiek epoka historyczna sprzed upowszechnienia kanalizacji domowej była wspaniała, to niedorzeczność i złudzenie. Frank McLynn, współczesny historyk, pisze w książce Marcus Aurelius, A Life (Życie Marka Aureliusza):

Chociaż malaria i inne śmiertelne choroby zbierały straszliwe żniwo, to Rzymianie traktowali je jako zwyczajną część codzienności; niewolnicy i biedacy i tak wiedli życie, które nie zasługiwało na miano prawdziwego, więc pewnie nieprzesadnie przejmowali się nadchodzącą Kostuchą. A jednak zaraza, która spadła na Rzym za rządów Marka Aureliusza, była czymś zupełnie innym, zarówno pod względem zasięgu, jak i rodzaju. Niczego podobnego Rzymianie nigdy wcześniej nie doświadczyli[8].

Wiele z tego, co nam wiadomo na temat tej epidemii, pochodzi z pism Galena, lekarza Marka Aureliusza – do tego stopnia, że zarazę Antoninów nieraz nazywa się zarazą Galena.

 
Wesprzyj nas