Pasjonująca, niezmiernie wnikliwa, a przy tym bardzo zabawna książka “Śmierć w lesie deszczowym” wprowadza czytelników w świat, który w obliczu potężnych zmian wciąż trwa, o krok od całkowitego zaniku.


Śmierć w lesie deszczowymJęzyk umiera wtedy, kiedy ludzie przestają nim mówić.

Głęboko w lesie deszczowym w Papui-Nowej Gwinei jest maleńka wioska Gapun, w której mieszka dwieście osób. Tylko czterdzieści pięć z nich mówi rdzennym językiem tayap i z roku na rok jest ich coraz mniej.

Antropolog kulturowy Don Kulick postanawia udokumentować proces wymierania tego języka. Zafascynowany światem gapuńczyków, na przestrzeni trzydziestu lat powraca do wioski kilkakrotnie, a jego życie splata się z życiem mieszkańców.

Owocem tych spotkań jest pełna humoru opowieść o ludziach, ich problemach, radościach i smutkach. Autor niczym lokalny przewodnik oprowadza nas po wiosce, pokazując, jak to jest być częścią mikrospołeczności i mieszkać w niedostępnym miejscu, wyciętym niczym szczelina w samym środku tropikalnego lasu deszczowego.

Książka Kulicka to otwierające oczy spojrzenie na wpływ zachodniej kultury na najdalsze zakątki naszego globu.

***

Ta książka jest prawdopodobnie najdoskonalszą i najbardziej wnikliwą relacją z terenowych badań i odkryć etnograficznych w literaturze antropologicznej.
The Wall Street Journal

Jeśli pragniesz doświadczyć kultury całkowicie odmiennej od własnej bez konieczności ruszenia się z fotela (nie wspominając o kosztach podróży), to ta książka stanowi doskonały wybór.
The Washington Post

Niezwykły wyczyn – porywająca opowieść nie tyle o antropologu, ile o pewnym plemieniu, dla którego życie jest zawsze tu i teraz.
Marilyn Strathern, autorka książki Before and After Gender

Głęboko ludzka opowieść o pozornie egzotycznym, obcym miejscu, które w istocie nie jest wcale takie obce. Kulick bywa zabawny, liryczny, melancholijny, a przy tym zawsze spostrzegawczy i empatyczny.
Carl Hoffman, autor książki The Last Wild Men of Borneo

Don Kulick – antropolog kulturowy pracujący na Uniwersytecie w Uppsali. Kieruje programem badawczym Engaging Vulnerability (Wyjść naprzeciw słabszym). Prowadził szeroko zakrojone antropologiczne badania terenowe w Papui-Nowej Gwinei, Brazylii i Skandynawii. Otrzymał liczne granty i tytuły honorowe, w tym Stypendium NEH oraz Stypendium Guggenheima. Autor i redaktor kilkunastu książek poświęconych między innymi antropologii tłuszczu i życiu transpłciowych prostytutek.

Don Kulick
Śmierć w lesie deszczowym
Ostatnie spotkanie z językiem i kulturą
Przekład: Aleksandra Czwojdrak
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 23 marca 2020
 
 

Śmierć w lesie deszczowym


Często zastanawiałem się, dlaczego gapuńczycy są tak tolerancyjni wobec wścibskiego antropologa mieszkającego w ich wiosce. Miejscowi okazywali mi gościnność od chwili, gdy po raz pierwszy przy- byłem tam bez zapowiedzi i jak gdyby znikąd. Zapewne stopniowo dotarło do nich, że moja tajemnicza aktywność zwana pracą składa się głównie z wtrącania się w ich sprawy, pozyskiwania plotek oraz łagodnego wyciągania od nich tajemnic, mimo to pozostali życzliwi i wielkoduszni.
Odwiedzałem ich trzy razy i przy każdej takiej okazji budowali mi dom, abym miał gdzie mieszkać (jeden w 1986, następny w 1991 i kolejny w 2009 roku). Przy każdym moim przyjeździe zbierali się licznie w najdalszym miejscu, do którego można dotrzeć czółnem. Rozładowywali to, co przywiozłem, i godzinę nieśli na plecach oraz głowach przez bagnisty las deszczowy, pokonując przy tym zdradliwie śliskie mosty z bali i kory. We wsi karmiono mnie – kobiety i dziewczyny podjęły się przysyłania mi w ciągu dnia talerzy z potrawami. Mieszkańcy zapraszali mnie także do siebie, bym jadał razem z nimi w ich domach, gdy ugotowali świeży kociołek galaretki z sago lub potrawkę bananową.
Nosiliby dla mnie wodę ze swoich płytkich studni i prali moje ubrania, gdybym im na to pozwolił (nie pozwalałem jednak, były to jedyne czynności, które w lesie deszczowym mogłem z powodzeniem wykonywać samodzielnie). Wieśniacy pilnowali, abym był czysty i schludny. Gdy tylko zobaczyli najmniejszy ślad gliny na moich nogach, namawiali mnie nieustannie do zmycia go, nawet jeśli ich własne bose stopy i nogi oblepiało błoto. Pewnego razu siedziałem pogrążony w rozmowie z jedną z kobiet. Nie omieszkała wypomnieć mi brudnych paznokci, gdy tylko je zauważyła.
– Dlaczego ich nie umyjesz, aby były białe? – spytała zatroskanym głosem.
Odrzekłem, że mieszkam w lesie deszczowym, więc nie uniknę tego, że moje paznokcie brudzą się tak samo jak jej.
Ta odpowiedź nie przypadła jej do gustu.
– Chcemy, aby wszystko, co jest związane z tobą, było białe – wyjaśniła cierpliwie.
Dała mi przy tym jasno do zrozumienia, że nie czyszcząc paznokci, dowodzę swojej tępoty lub nieuprzejmości.

Jednym z powodów zatroskania wieśniaków o mój dobrobyt było oczywiście przekonanie, że jestem zwiastunem tak bardzo upragnionej przez nich zmiany. To nie mogła być wszakże jedyna przyczyna, gdyż mieszkańcy wsi mają wiele cnót, ale stanowczo nie można posądzać ich o cierpliwość. Daliby sobie ze mną spokój dawno temu, gdyby jedynym powodem tolerowania mojej obecności było oczekiwanie, bym uczynił kolejny krok i wezwał cargo* z nieba.

* Ang. cargo – ładunek. Wśród prymitywnych społeczności rejonów Pacyfiku funkcjonują ruchy religijne (tzw. kulty cargo, kargaizm) głoszące między innymi, iż biali ludzie potrafią przyzywać wysyłane przez bogów z nieba samoloty z różnymi dobrami, czyli z cargo (przyp. tłum.).

Po latach doszedłem do wniosku, że także z innych powodów wieśniacy pogodzili się z moim nieporadnym, a zarazem wścibskim bytowaniem w ich wsi.
Pierwszym z nich był fakt, iż wnosiłem tam niezawodny element rozrywkowy. Nie można powiedzieć, że ludzie w Gapunie się nudzą – nie mają wprawdzie książek, radia, telewizji ani filmów, ale zabawiają się opowieściami o czarach czy przygodach w lesie oraz plotkowaniem o sobie nawzajem. Zwykle w ich życiu nie ma jednak zbyt wielu nowinek, więc to ja je zapewniałem, kiedy tylko prze- bywałem we wsi. Moja biała skóra, nieznane zwyczaje, nadmierny dobytek oraz tajemnicze gadżety sprawiały, że z punktu widzenia tubylców mógłbym równie dobrze okazać się kosmitą.
Ulubioną rozrywką młodych mężczyzn i dzieci było przyglądanie się mojej pracy. Niewątpliwie było to dokładnie tak nudne, jak można sobie wyobrazić. Praca, którą chcieli oglądać, obejmowała mnie, usadowionego na niebieskim plastikowym krześle przy koślawym stole z kiepsko zbitych gwoździami desek (jednym z dzieł moich rąk) pośrodku chaty, oraz pisanie na komputerze lub częściej – ze względu na liczne problemy z ogniwem słonecznym zasilającym komputer – ręcznie, długopisem w zeszytach i dziennikach. Było to zajęcie potwornie monotonne, osobiście wolałbym już przyglądać się, jak schnie farba, jednak moje wysiadywanie w skupieniu, pochylenie nad komputerem czy zeszytem i pisanie miały w sobie coś takiego, co zdawało się posiadać dla wieśniaków nieodparty urok. Najwyraźniej uważali mnie za równie egzotycznego jak ja ich.
Mniej więcej przez pierwsze dwa tygodnie po moim przyjeździe w mojej chacie tłoczyły się grupy wyrostków, choć później nawet oni obojętnieli. Najpierw dwóch największych twardzieli odpychało innych i siadało obok siebie twarzami w moją stronę na innym plastikowym krześle z drugiej strony stołu. (Krzesło przeznaczone było dla różnych osób, z którymi pracowałem nad transkrypcją nagrań mowy mieszkańców wioski). Dwóch zwycięskich chłopców dzieliło krzesełko i gapiło się na mnie ponad stołem. Reszta grupy, pozbawiona możliwości zajęcia krzesełka, rozsiadała się w półkolu na podłodze. Siedzieli po turecku lub kładli się na plecach w taki sposób, by też mieć na mnie dobry widok. Oni również się gapili.
Przywykłem do bycia oglądanym niczym małpa w zoo i nauczyłem się to akceptować. Czasami pisanie pochłaniało mnie tak bardzo, że udawało mi się zapomnieć o obecności chłopców. Nagle podnosząc wzrok, napotykałem oczy całego tłumu młodych ludzi, obserwujące mnie tak bacznie, jak gdybym był seansem filmowym. Czasami miałem wrażenie, że powinienem sprzedawać popcorn.
Także dzieci wślizgiwały się do mojego domu, kiedy tylko mogły. Wdrapywały się na niebieskie plastikowe krzesło i gapiły się. Były dostatecznie małe, by móc poruszać się pod moją chatą wzniesioną na palach tak jak inne domy we wsi. Spod budynku dzieciaki zaglądały do środka przez szczeliny w podłodze z kory i obserwowały każdy mój ruch. Zapewniały sobie nawzajem coś w rodzaju bieżące- go komentarza sportowego do moich poczynań.
– Saraki gotuje wodę – słyszałem szept lilipucich głosów spod podłogi, gdy nabijałem moją małą naftową kuchenkę. – Szuka czegoś w tych swoich pudłach. Goli się. Je banana. Czesze się.

Sądzę, iż drugim powodem tolerowania mnie przez wieśniaków było to, że prosiłem ich, aby opowiadali o sobie, i byłem zainteresowany ich opowieściami. Poczynając od lat osiemdziesiątych XX wieku – kiedy to antropolodzy dowiedzieli się od badaczy postkolonialnych, że to, co zawsze uważali za dobroczynny i postępowy program badawczy poświęcony studiowaniu ludzkiej różnorodności, to w istocie orientalistyczny tryb podporządkowywania sobie ludzi przez tworzenie kolonialnej wiedzy o nich – antropolodzy zaczęli się obawiać nakłaniania kogokolwiek do opowiadania o sobie. Martwią się, że się narzucają, że sama ich obecność w miejscu spoza właściwego im środowiska to oparty na wyzysku pokaz siły oraz niedopuszczalne narzędzie ucisku.
Pracę w Papui-Nowej Gwinei rozpocząłem, zanim jeszcze fala oskarżeń sparaliżowała całe pokolenie moich młodszych kolegów, doprowadzając ich do tego, że pozostali w domu i badali jedynie takich ludzi jak oni sami. Nigdy nie czułem szczególnych wyrzutów sumienia z powodu wyjazdów do egzotycznych miejsc czy zadawa- nia wścibskich pytań ludziom, z którymi pracowałem. Odkryłem też, że nie jest to szczególnie trudne. Wiedza ta stoi w opozycji do nauk wynoszonych obecnie przez studentów antropologii z wielu kursów. Ludzie lubią zazwyczaj mówić o sobie i będą robić to chętniej, niż rozmawiać na niemalże dowolny inny temat.
Gdy pierwszy raz przyjechałem do Gapunu w połowie lat osiemdziesiątych, wśród osób, z którymi spędzałem najwięcej czasu, znaleźli się ludzie starsi, w znacznej mierze dlatego, iż to oni właśnie siedzieli bezczynnie, nie mając zbyt wielu zajęć. Staruszkowie – jak Raya i Kruni – mieli sporo czasu do zabicia i znajdowali przyjemność w spędzaniu go na rozmowach ze mną. Oprócz uczenia mnie podstaw tayapu dzielili się także wspomnieniami dotyczącymi ich życia. Nikt inny we wsi nie pytał ich o stare obrzędy inicjacyjne zarzucone przez wieśniaków przed drugą wojną światową, które obaj bracia przeszli osobiście lub znali z opowiadań ojca czy wujka, a których zaprzestano, zanim mieli okazję ich doświadczyć. Nikt inny nie chciał słuchać, co mają do powiedzenia o mitach związanych z powstaniem wioski ani cyklach pieśni tambaran. Nikogo nie obchodziły zawiłości składniowe tayapu. Nikogo poza mną. Zapisałem opowiadania, mity, cykle pieśni i język niezupełnie dlatego, iż zawsze byłem nimi zachwycony (bo nie byłem, a mity i cykle pieśni dowolnego rodzaju zanudzają mnie na śmierć), lecz dlatego, że starcy wy- raźnie pragnęli komuś opowiedzieć o tych sprawach.
Dzisiaj zapisy te są jedynymi pozostałościami ich opowiadań, pieśni i wyjaśnień.

W końcu doszliśmy do trzeciego i bez wątpienia najistotniejszego powodu, dlaczego wieśniacy tolerowali mój pobyt w ich wsi, będący ciężarem przez to, że wtykałem wszędzie swój nos. Tym powodem było to, że dawałem im różne rzeczy.
Nieustannie.
Za każdym razem mój pobyt w wiosce przypominał wizytę Świętego Mikołaja, który otwiera swój stragan w lesie deszczowym i wszystkich bez wyjątku traktuje jak grzeczne dzieci. Niekończący się strumień mężczyzn, kobiet i dzieci płynął do mnie od momentu, gdy około wpół do siódmej rano otwierałem drzwi swojej chaty, aż do około dziewiątej wieczorem, gdy zdmuchiwałem lampę naftową i wchodziłem pod moskitierę spać. Tubylcy przybywali powiedzieć mi po cichu, że mają (a częściej, że nie oni mają, lecz ich matki, mężo- wie, bracia, wujowie, babki itd.) „drobne zmartwienie” (liklik wari*).

* Zapewne zniekształcone ang. little worry (przyp. tłum.).

Te drobne zmartwienia zawsze dotyczyły jakiejś rzeczy, którą wedle ich wiedzy, mocnych podejrzeń lub nadziei miałem ukrytą w jednym z pudeł czy pojemników przyniesionych przez nich do wsi znad potoku. Gdy przychodzili, prosili na ogół o drobiazgi – zapalniczki, sól, trochę nafty (przynosili małe plastikowe butelki do napełnienia) – a ja dawałem, dopóki miałem. Wiedziałem, że wieśniacy cenią niektóre rzeczy, i nieraz kupowałem je tuzinami. Zaliczyć do nich można noże rzeźnickie (używane tutaj zgodnie z przeznaczeniem – w tym wypadku wobec świń, oposów i kazuarów upolowanych w lesie), pilniki wykorzystywane do ostrzenia noży czy stosy gazety „The Sydney Morning Herald” darte ostrożnie przez wieśniaków w paski i spożytkowywane do zwijania cienkich, palonych przez wszystkich bez ustanku papierosów z tytoniu hodowanego we własnych ogrodach. Zaraz po przybyciu rozdzielałem te przedmioty między wszystkie gospodarstwa we wsi, jednak nigdy ich nie wystarczało, bez względu na to, jak wiele kupiłem. Dlatego w moich drzwiach stawały nieuchronnie ze swoimi „drobnymi zmartwieniami” osoby przekonane, że również powinny były otrzymać nóż, pilnik lub kilka kartek gazety, ale zostały pominięte.
Wieśniacy prosili też o większe rzeczy: reda (to znaczy „radar” – pod tym pojęciem rozumieli wykrywacz metalu, którego chcieli użyć do zlokalizowania składowiska dział i bomb w przekonaniu, iż Japończycy przed opuszczeniem Papui-Nowej Gwinei pod koniec drugiej wojny światowej musieli je tu gdzieś zakopać), traktor, wiatrak. Pewnego razu grupa mężczyzn poprosiła mnie zupełnie poważnie o okręt podwodny. Usłyszeli, że przywódca rebelii na Wyspie Bougainville’a (zbuntowanej prowincji Papui-Nowej Gwinei) został obdarowany takim właśnie okrętem przez kraje, więc także zapragnęli mieć jeden.
W trakcie któregoś z pobytów w Gapunie męczono mnie o zakup kosiarki. Działo się to po wycięciu wszystkich drzew i budowie autostrady. Kilku mężczyzn zwróciło uwagę na to urządzenie podczas wyjazdu do miasta i byli pod wielkim wrażeniem. Mając powyżej uszu biadolenia, iż posiadanie takiego narzędzia uczyniłoby ich życie nieporównanie prostszym, uległem w końcu i kupiłem im kosiarkę (w zasadzie podkaszarkę). Nalali do niej benzyny (również kupionej przeze mnie) i użyli około pięciu razy, aż wreszcie urządzenie wybuchło podczas próby cięcia włóknistych tropikalnych źdźbeł. Zadaniu ich ujarzmiania nie podoła żadna maszyna.
Nie przejmowałem się tak bardzo, gdy wieśniacy prosili o podarowanie im traktorów i okrętów podwodnych. Zazwyczaj mogłem wskazać na problemy logistyczne związane z transportem obiektów w rodzaju wiatraka przez bagna lasu deszczowego i pośpiesznie sklecone mostki, które ledwie mogły wytrzymać ciężar dziecka, łatwo pękając i odpływając w siną dal. Proszony zaś o rzeczy takie jak reda, miałem okazję do zadawania pytań o sprawy z okresu drugiej wojny światowej i tego, co działo się później.
Z drugiej strony nieustanne, codzienne rozdawanie rzeczy z własnego domu doprowadzało mnie do obłędu. Działo się tak po części dlatego, że te ciągłe prośby wciąż przypominały mi o uprzywilejowaniu białego człowieka z pierwszego świata.
Do szaleństwa doprowadzał mnie też sposób proszenia przez wieśniaków o to czy tamto.
Grupa czterech młodych kobiet staje na moim progu. Dalej następuje mniej więcej coś takiego: kobiety wchodzą do domu, zatrzymują się tuż przy drzwiach i wpatrują się we mnie, jak piszę, siedząc za stołem. Nic przy tym nie mówią.
Nauczyłem się, że chcąc przerwać to milczenie, muszę zapytać:
„Jakie jest wasze zmartwienie?”.
Wtedy jedna z nich – wyznaczona przez grupę na rzecznika – odchrząkuje i mówi lękliwie:
– Musuma ma drobne zmartwienie o gumkę recepturkę.
– W porządku – odpowiadam.
Wstaję od stołu i próbuję sobie przypomnieć, gdzie położyłem torebkę z kolorowymi gumkami. Kupiłem je w mieście, bo wiedziałem, że wieśniacy lubią kolekcjonować je na nadgarstkach.
Grzebię więc w wielkich plastikowych pojemnikach służących mi do przechowywania rzeczy pod kluczem, aby zapobiec ich kradzieży przez niedorostków o lepkich rękach lub – w przypadku żywności – by nie pożarły jej mrówki albo karaluchy wielkości myszy, wędrujące po mym domu niczym stado pasących się bawołów, gdy tylko gaszę lampę na noc.
Po kilku minutach otwierania i zamykania różnych pojemników znajduję torebkę gumek recepturek. Wyciągam jedną, zamykam torebkę, a pojemnik nakrywam wieczkiem. Podchodzę do Musumy z przedmiotem, który „zakończy jej zmartwienie”.
Podaję kobiecie recepturkę, ta bierze ją bez słowa, spuściwszy wzrok (tak właśnie dobrze wychowany wieśniak przyjmuje podarki). Musuma okręca gumkę na nadgarstku i grupka kobiet zbiera się do wyjścia, lecz zatrzymają się jeszcze, zanim dotrą do drzwi.
– Jipanda też ma drobne zmartwienie o recepturkę.

Nie cierpiałem tego niekończącego się strumienia drobnych zmartwień płynącego codziennie do mojego domu niczym fala przypływu, lecz po części sam przyczyniłem się do tej sytuacji. Podczas pierwszego dłuższego pobytu w Gapunie uznałem, że nie jest moralnie uzasadnione pasożytować na wieśniakach, nie dając w zamian za to, co dla mnie robią, nic poza obietnicą pracy doktorskiej, której i tak nigdy nie będą w stanie przeczytać. Nie chciałem im jednak płacić, pieniądze nie były i nadal nie są istotnym elementem życia w wiosce. Płacenie niektórym wieśniakom (na przykład czynszu albo za przyszykowanie mi jedzenia) wywołałoby skrajną zazdrość wśród pozostałych. To doprowadziłoby do konfliktów, te zaś z kolei do czarów, co kończyłoby się chorobami i śmiercią… Zauważyłem, że mieszkańcy wsi chcą mieć pewne drobiazgi lub potrzebują ich, zacząłem więc je kupować i udostępniałem wszystkim, którzy o nie prosili. Postąpiłem tak w znacznej mierze po to, by uciszyć własne wyrzuty sumienia.
Rzeczy rozdawane przeze mnie wieśniakom w zamian za wszystkie ich przysługi dla mnie nie były właściwie zapłatą, lecz podarkami – sposobem potwierdzenia mojej więzi z nimi i zachętą do jej podtrzymywania. Taka jest w istocie funkcja prezentów. Podkreśla to jedna z najbardziej znanych książek antropologicznych: The Gift autorstwa francuskiego antropologa Marcela Maussa, wydana po raz pierwszy w 1925 roku. The Gift to jej przekład na język angielski, oryginalny francuski tytuł to Essai sur le don. Słowo don oznacza „prezent” i ciągle rzucało mi się ono w oczy, książkę tę zresztą zawsze czytałem w odniesieniu do samego siebie, egocentrycznie. Bawiło mnie fantazjowanie, że jest to w rzeczywistości rozprawa o mnie, a przynajmniej o czasie spędzonym przeze mnie w Gapunie. Mauss twierdzi – bez wątpienia słusznie – iż podarunki nigdy nie są wyrazami jedynie hojności, zainteresowania czy miłości, lecz niezależnie od swojego charakteru są przede wszystkim oznaką, że obdarowujący nawiązał z obdarowanym więź społeczną. Mauss używa trafnego określenia, że prezent jest otrzymywany „wraz z dołączonym doń brzemieniem”1. Prezent (w odróżnieniu od zapłaty) zakłada wzajemność i zmusza do odwdzięczenia się.
W Gapunie (jak wszędzie indziej) brzemię podarunku jest obosieczne – to, co robią dla mnie wieśniacy, wymusza na mnie odwzajemnienie się. Podobnie dobra dane im przeze mnie obligują ich do dalszego troszczenia się o mnie. Ten nieprzerwany cykl obdarowywania był klejem, który nas spajał.
Antropolodzy zwykle dość mgliście wypowiadają się o charakterze tego społecznego kleju, czyli tego, kto co komu dał, aby móc dalej żyć między ludźmi dostarczającymi informacje wykorzystywane potem w ich książkach. Nie jestem zupełnie pewien przyczyny tego stanu rzeczy, możliwe, że wiąże się to z typowym dla antropologów zamiłowaniem do pielęgnowania wrażenia, iż ludzie rozmawiają z nimi dlatego, że są oni (antropolodzy) tak przyjaźni, otwarci i szczerze troskliwi. Bądź – w jeszcze ckliwszym ujęciu – twierdzą oni, jakoby ludzie, z którymi pracują, entuzjastycznie przyjmowali ich na łono swego rodu i wielkodusznie przysposabiali do swoich amazońskich, nepalskich czy innych rodzin. Taki adoptowany antropolog rozpływa się nad tym, że ufność, jaką obdarowuje go „siostra”, „matka” czy „brat”, wynika z rodzinnej miłości, a nie z interesów finansowych lub innych.
Antropolog prawie nigdy nie ujawnia, iż tak naprawdę płaci dobrami za gościnę i uzyskiwane informacje. Uznano by to za przyziemne.

 
Wesprzyj nas