“Bigamista” to trzecia powieść kryminalna cyklu łódzkiego Agnieszki Płoszaj, opowieść o charyzmie i walce o miłość. O tym, ile warte są słowa przysięgi i jaka jest cena za ich niedotrzymanie.


BigamistaŁódź. Mglisty, wiosenny poranek. W przypałacowym stawie na Księżym Młynie zostaje znalezione ciało młodego, wysportowanego mężczyzny.

Przyczyna śmierci sportsmena zaskakuje śledczych Jakuba Karskiego i Tomasza Mielczarka. Sekcja zwłok wskazuje na działanie pewnego związku chemicznego, co dowodzi, że zabójca działał w przemyślany sposób. Policjanci wkraczają w świat sportu siłowego, aby poznać system pracy i zwyczaje trenerów personalnych.

Tymczasem o Julię Bronicką, właścicielkę Bomboni Cafe, znów upomina się przeszłość. Tym razem z sukcesem. Julia za wiedzę o swojej rodzinie jest gotowa poświęcić wiele. Nie spodziewa się jednak, że los zażąda od niej najwyższej ceny…

***

„Świetnie dopracowana i przemyślana intryga, pełnokrwiste, niejednoznaczne postacie i wciągające retrospekcje. Wszystko to sprawia, że lektura «Bigamisty» gwarantuje ogromną czytelniczą przyjemność i pokazuje, że Agnieszka Płoszaj jest w doskonałej literackiej formie.
Dagmara Andryka, pisarka

Agnieszka Płoszaj – autorka powieści kryminalno-obyczajowych. Łodzianka, przedsiębiorczyni. Zadebiutowała w 2017 roku powieścią „Czarodziejka”, która otwiera cykl łódzkich kryminałów (kolejne tomy to „Ogrodnik” i „Bigamista”) z duetem śledczych Karski i Mielczarek oraz niepokorną Julią Bronicką. Prywatnie jest mamą Nataszy i Poli. Ma słabość do kawy, szybkich samochodów i swojego męża. Nominowana do nagrody „Człowieka Łodzi” 2018.

Agnieszka Płoszaj
Bigamista
Wydawnictwo Novae Res
Premiera: 17 marca 2020
 
 

Bigamista


W powietrzu czuć było charakterystyczną wilgoć, jaką ludzie zwykli nazywać powiewem wiosny. Woonerf przy 6 Sierpnia coraz śmielej zapełniał się stolikami, skrzynkami i gazonami kolorowych roślin. Wszystko, by utwierdzić mieszkańców w przekonaniu, że zima opuściła już Łódź na długie miesiące. Mężczyzna w szarej wełnianej marynarce nie miał jeszcze na tyle odwagi, by rozkoszować się chłodem poranka. Zajmował miejsce przy stoliku wewnątrz restauracji, a ilość kawy w jego filiżance świadczyła o tym, że spędził w lokalu przynajmniej kwadrans. Mniej więcej co trzy minuty spod jego mankietu wyłaniał się połyskujący, tani zegarek, co oznaczało, że jego właściciel na kogoś czeka. Na kogoś, kto najwyraźniej nic sobie nie robił z umówionego spotkania. Mężczyzna był coraz bardziej poirytowany i zniecierpliwiony. W pewnym momencie zabębnił palcami w skórzaną teczkę na dokumenty, którą przez cały czas miał przed sobą, rozejrzał się na boki, po czym energicznym ruchem dopił resztkę kawy. Po raz ostatni, jak sądził, spojrzał na zegarek i poprosił kelnerkę o rachunek. Jednak zamiast młodej dziewczyny w czarnej polówce naprzeciw niego pojawił się człowiek w idealnie skrojonym, ciemnym garniturze i o ostrych rysach twarzy. Miał nie więcej niż czterdzieści lat, ogoloną głowę i z nonszalancją zajął wolne krzesło. W milczeniu obserwował, jak kelnerka odbiera z rąk gościa dziesięciozłotowy banknot i odchodzi bezszelestnie w kierunku kontuaru.
– Nie spieszył się pan – zaczął mężczyzna, chowając portfel w wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Myli się pan. Jestem tu od ponad kwadransa. Po prostu pana obserwowałem, panie Wojas.
– Aha! Obserwował mnie pan. W takim razie muszę pana poinformować, że pańska zabawa w detektywa kosztowała nas obu stratę czasu. Ja od dobrych dziesięciu minut powinienem być za swoim biurkiem i uczciwie praco…
– Pan i uczciwa praca? – zakpił nieznajomy. – To jakby dziwka zarzekała się, że jest dziewicą. – Uśmiechnął się rozbawiony, ale niemal natychmiast spoważniał. – Nie ze mną miał się pan spotkać – mruknął. – Pan prezes oczekuje pana na zewnątrz. Bo chyba nie sądził pan, że tak po prostu wejdzie tu i się przywita – prychnął i prawie niezauważalnie skinął głową w kierunku okna. – Zapraszam ze mną, panie Wojas – rzucił i wstał od stolika.
Mężczyzna zacisnął palce na obiciu teczki i przez krótką chwilę rozważał w myślach swój ruch. Sprawa była poważna. Poważniejsza, niż początkowo zakładał. Wczorajszy telefon od przełożonego był sugestywną radą, by przyjąć propozycję spotkania. Był też jedyną szansą, by się z niego wycofać. Nie zrobił tego wczoraj i nie może zrobić tego dziś. Zgodził się, więc konsekwentnie musi podjąć ryzyko. Inaczej… Bał się nawet myśleć. Wciągnął powietrze i wyszedł z lokalu, posyłając kelnerce ciepłe spojrzenie. Nieopodal wejścia stał srebrny leksus. Mężczyzna wiedział, co ma zrobić. Złapał za klamkę, zerkając na czujne oko kamery umieszczonej na latarni. Człowiek, który czekał na niego wewnątrz auta, okazał się szczupłym pięćdziesięciolatkiem o łagodnym uśmiechu i niesamowicie przenikliwym spojrzeniu. Przenikliwym i inteligentnym.
– Pan Wojas, o ile dobrze rozumiem? – Uniósł posiwiałą brew i wbrew zasadom nie wyciągnął dłoni na powitanie.
Mężczyzna w szarej marynarce przytaknął. Za wszelką cenę starał się ukryć zdenerwowanie.
– Pan Koźmiński mówił mi o panu… Miło mi…
– Tak, tak – przerwał mu i odwrócił się w stronę okna. – Przejedziemy się trochę, pozwoli pan? – Lekko dotknął ramienia kierowcy. – Wie pan, nie byłem w tym mieście ze dwadzieścia lat. I oczu nie mogę nacieszyć, że tak rozkwitło przez te lata. Pięknie! – Wskazał za okno, gdy przecinali Piotrkowską. – Pan wie, jak mnie to cieszy? Naprawdę… – zamyślił się. – A pana? Kocha pan to miasto? – zwrócił się do mężczyzny. – Domniemywam, że tak, skoro sprawuje pan tu kawałek władzy.
– Eeee… – W ostatniej chwili powstrzymał machnięcie ręką. – Jakiej tam władzy. Urzędas ze mnie…
– A jednak to pan siedzi w mojej limuzynie i to z panem teraz rozmawiam – zaoponował ostro prezes. – Cóż… – Nerwowo oblizał usta. – Tak. – Dobrze. Przepraszam, że zakłócam pański plan dnia swoim nagłym pojawieniem się, ale naprawdę bardzo mi zależy… Wszystko zajmie tylko chwilę. Obiecuję. – Położył dłoń na piersi. – Pokażę panu powód mojej wizyty. – Kiwnął na kierowcę, który natychmiast przyśpieszył i skręcił w prawo, w ulicę Sienkiewicza.
Przez dłuższą chwilę jechali w kompletnej ciszy. Dopiero gdy przystanęli na światłach przy ulicy Tuwima, prezes nagle się ożywił.
– Znam ten kościół! – Zamachał palcami. – Tu, na lewo. Podniesienia Krzyża Świętego – wyrecytował. – Pamiętam. – Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Komunię świętą tu przyjmowałem. A zaraz potem na kakao do zakrystii nas siostra zaprosiła… Ot, i po całej celebracji. Teraz ludzie z tego cyrk robią! Bankiety szczeniakom urządzają. – Pokręcił głową.
– Każdemu się marzy życie bogacza – próbował żartować Wojas, ale nikt poza nim się nie uśmiechnął.
– O ile się nie mylę, to tu zaraz powinien być park. – Prezes przysunął głowę do okna. – O! Proszę, miałem rację. – Pokiwał głową z zadowoleniem. – Tutaj pierwszy raz papierosy paliłem. – Zaśmiał się głośno. – Jak ten park się nazywa?
– Sienkiewicza… – wtrącił kierowca.
– Racja.
– Dlaczego pan zdecydował się na biznes w Łodzi? – zapytał nieoczekiwanie Wojas.
– A dlaczego pan uważa, że to złe miejsce? Czy Łódź się nie nadaje do zrobienia biznesu? – Zgromił go wzrokiem.
– Nie powiedziałem, że się nie nadaje, tylko zapytałem…
– Nigdy nie wolno wątpić w swoje rodzinne miasto. Nigdy! – Podniósł palec. – To bardzo zła cecha. Owszem, nie wszędzie jest idealnie. Ludzie się przenoszą, migrują po całym świecie, bo życie mają ciężkie albo ktoś im dokuczy. Ale sercem powinni być tam, gdzie na świat przyszli. Ja wiele lat za granicą spędziłem, ale nie zapominam o pochodzeniu. A szlag mnie trafia, jak słyszę, że jeden z drugim się ogłasza obywatelem świata. Gówno! Gdzieś go matka urodziła i wykarmiła. Spod ogona nie wyskoczył! – Pokręcił głową na boki.
– Jest w tym trochę racji…
– O! Manhattan! – zakrzyknął prezes, zupełnie ignorując siedzącego obok mężczyznę. – Jaki to był kiedyś prestiż. Mój Boże, mnie samemu marzyło się mieszkać na najwyższym piętrze. – Zaśmiał się. – Nowego Jorku się chciało! – Westchnął. – Eee! No proszę – wskazał palcem i uśmiechnął się do Wojasa – jest i stary Central. Nie zburzyliście go. Pamiętam dobrze, jak go budowali. Największy, najlepszy dom handlowy łódzkiego PRL-u. – Uśmiechnął się do siebie. – Ruchome schody, kolorowe neony, tłumy ludzi… Funkcjonuje jeszcze?
– Tak, chociaż lata świetności ma już za sobą – przytaknął Wojas. – Panie prezesie, a jak się panu podoba ta kolorowa budowla? – zagadnął ostrożnie.
– Mhm… – mruknął prezes, wpatrując się w olbrzymi, barwny dach rozpięty na białej konstrukcji. – A co to właściwie jest? – Spojrzał na Wojasa pytającym wzrokiem.
– To taki, powiedzmy… wspólny przystanek tramwajowy. Centrum przesiadkowe – tłumaczył. – Jako ciekawostkę dodam, że zaraz po ukończeniu budowy ogłosiliśmy konkurs na nazwę, wie pan. – Poprawił się na siedzeniu. – Mają ludzie fantazję, trzeba przyznać. – Rozluźnił się nieco, widząc, że tym razem prezes słucha go z uwagą.
– I jak nazwaliście?
– Oficjalnie wygrała Stajnia jednorożców. – Wzruszył ramionami.
– Stajnia jednorożców? – wymamrotał prezes.
– Chyba przez ten dach. Ale i tak, powiem panu, wszyscy mówią na to przesiadkowo.
– Brzmi jak tytuł kreskówki dla dzieci – dorzucił kierowca.
Prezes uśmiechnął się, ale zaraz zaczął się nerwowo rozglądać na boki.
– Antek, tam na światłach w prawo daj – rozkazał i spojrzał na Wojasa. – Już niedaleko! Zaraz panu pokażę.
Samochód ruszył, gdy tylko zapaliła się zielona strzałka. Nagle kierowca ostro wcisnął hamulec i głośno zabluźnił. Autem silnie szarpnęło. Tuż przed maską leksusa przemknęło kilku rozpędzonych rowerzystów. Jeden z nich wykrzykiwał coś do kierowcy, wymachując przy tym ręką.
– Sukinsyny! Musicie zrobić porządek z tymi rowerami! – warknął prezes do Wojasa. Poprawił się i rozsiadł wygodnie. Przez nagłe szarpnięcie o mało nie zsunął się z kanapy. – Antek, jedź – rzucił przed siebie. – A następnym razem się nie zatrzymuj! – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej papierośnicę. Odłożył ją jednak na bok i skupił wzrok na mijanym właśnie wysokim biurowcu.
Przejechali zaledwie kilka metrów, gdy kierowca, nie zważając na tworzący się za nim korek, przystanął na prawym pasie i włączył światła awaryjne. Wojas spojrzał na niego zdezorientowany. Rozległ się szmer mechanizmu i szyba w oknie opuściła się.
– To właśnie ten budynek! – Prezes wysunął przed siebie dłoń.
– Żartuje pan? Tutaj? – zdziwił się Wojas. – Za chwilę na rogu stanie piękny hotel. Szkło i stal. Nowoczesna architektura zaledwie kilka metrów stąd, a pana interesuje stary…
– Powiedziałem, że tutaj! Nie zaprosiłem pana, by mi pan doradzał, tylko żeby panu pokazać, o które miejsce mi dokładnie chodzi! – powiedział szorstko i dosadnie.
– Rozumiem. Ale jeśli mogę coś powiedzieć…
– Nie, nie może pan, bo pana zadanie polega na załatwieniu sprawy w jak najkrótszym czasie, a nie na wyrażaniu swoich poglądów – podniósł głos.
– Tak, ale niech mnie pan posłucha! Te lokale, jak pan widzi, są zajęte. Nie wiem, do kogo należą. Jaki jest ich status prawny i tym podobne. To trzeba sprawdzić… – Wojas nerwowo gestykulował. – Tam są jakieś sklepy, kawiarnia…
– A pan jest, zdaje się, w radzie nadzorczej i z tego, co mi wiadomo, piastuje jeszcze kilka innych stanowisk w tym mieście. A pana przełożony nic mi nie wspominał, żeby planował pan zmianę pracy. – Prezes odchrząknął. Wojas opuścił głowę i wbił wzrok w swoje buty.
– Rozumiem – wyszeptał i zacisnął usta.
– I dobrze. I wreszcie! – Prezes pokiwał głową. – Ma pan miesiąc na pozbycie się najemców, właścicieli, czy kim oni tam są. Cena nie gra absolutnie żadnej roli. Dostanie pan dziesięć procent od rynkowej wartości tego miejsca. Niech pan sam sobie policzy, ile to będzie.
Mężczyzna potarł twarz i pokręcił głową, jakby chciał coś z niej strząsnąć.
– Panie prezesie, to może być warte około miliona! Może nawet dwóch… – Sprawiał wrażenie, jakby zaczął dusić się powietrzem. – Możliwe, że tych ludzi trzeba będzie spłacić…
– Miesiąc – szepnął prezes. – A teraz żegnam. Urząd jest niedaleko. Przejdzie się pan. Świeże powietrze dobrze panu zrobi. – Oparł się wygodnie i nie patrząc na mężczyznę, sięgnął po papierośnicę. Wojas kiwnął głową, złapał za klamkę i wysiadł z samochodu. Kierowca odczekał chwilę, podniósł wzrok i spojrzał w lusterko.
– Szefie, a może mam tu gdzieś zaparkować? Może ma pan ochotę przyjrzeć się bliżej temu miejscu? Kawy się napić?
– Jedź, Antek. Jeszcze nie czas. – Mrugnął jednym okiem i zapalił papierosa. – Jeszcze nie czas… – wyszeptał.

*

Resztki mgły otulały zaspane miasto. Stał oparty o pordzewiałą barierkę, przed wieloma laty zatopioną na stałe w szarym betonie. Nagryzł kromkę pszennego pieczywa i z rezygnacją popatrzył na rytmicznie bujający się na powierzchni wody spławik. Od ponad godziny nie zanurzył się ani razu. A przecież kilka metrów pod jego stopami tętniło życie. Wielokrotnie miał okazję, by się o tym przekonać. Może gdyby przeniósł się bliżej tamtych szuwarów? Może tam brałyby bardziej. Głośno pociągnął nosem, wpatrując się w przeciwny brzeg niedużego stawu należącego do kompleksu pałacowego, który w prezencie ślubnym otrzymała Emma Herbst, córka potentata fabrykanckiej Łodzi, Karola Scheiblera. W oddali, w nieśmiałym blasku porannego słońca, połyskiwały karoserie samochodów. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Jeszcze kwadrans i zaczną tworzyć się korki. Znał to na pamięć. Nie musiał patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że dochodzi siódma trzydzieści. Bywał tu od tak dawna, że zdążył nauczyć się codziennego rytmu życia tego miasta. Zawinął resztkę chleba w biały papier i wsunął do kieszeni puchowej kamizelki. Na pomoście, tuż przy jego stopach, leżała drelichowa torba. Przykucnął na chwilę, by wyjąć z niej termos z herbatą. Podmuch zimnego wiatru złośliwie szarpnął kawałkiem materiału. Mężczyzna odruchowo postawił na nim stopę i pokręcił na boki głową. Czekając, aż przekorny wiatr przestanie na chwilę smagać jego skostniałe dłonie, bezwiednie błądził wzrokiem po tafli wody, by zatrzymać go na dryfującym spławiku. Początkowo myślał, że to złudzenie. Ściągnął siwe brwi i zaczął baczniej przyglądać się jaskrawozielonej końcówce. Czyżby…? Uśmiechnął się chytrze i najciszej, jak potrafił, podszedł do osadzonej pomiędzy barierkami wędki. Ujął ją i gdy tylko spławik ponownie się poruszył, zaczął kręcić kołowrotkiem. Najpierw powoli. Przyspieszał jednak, zaciskając zęby, gdy opór wyraźnie się zwiększał. Żyłka naprężała się, niebezpiecznie wyginając ramię wędki. Mężczyzna odruchowo podniósł wyżej ręce. Nim zdążył się zorientować, rozległ się trzask. Kołowrotek zawirował, uderzając boleśnie w palce. Mężczyzna zaklął głośno. Wściekły, odrzucił zniszczony sprzęt na bok i trzymając się barierki, przyklęknął w poszukiwaniu spławika, który zniknął mu z oczu. Wychylił się najbardziej, jak to było możliwe, i zapierając się dłońmi o zimny beton, zajrzał pod pomost. W ciągu jednej sekundy jego ciało opanował skurcz, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Żołądek podszedł mu do gardła, a jakaś niewidzialna pętla zacisnęła się wokół szyi. Bezskutecznie silił się na krzyk. Jedynym dźwiękiem, jaki wydobył się z jego krtani, był jęk. Chrapliwy i bezkształtny. Trwał w bezruchu, łapczywie łykając zimne powietrze. Nie chciał już patrzeć. A jednak nie mógł oderwać oczu od tego, co znajdowało się w odmętach szarozielonkawej wody. Wreszcie zebrał w sobie siły i podniósł się gwałtownie. W pierwszym odruchu złapał za wędkę i drżącymi rękoma, zaczął pakować ją do drelichowej torby. Silny podmuch wiatru pojawił się jak na zawołanie. Woda w dole wyraźnie zafalowała. Podświadomie wiedział, że to niemożliwe, ale mógłby przysiąc, że betonowy pomost drgnął. Zerwał się i zaczął uciekać. Ciężkie buty uderzały rytmicznie o pokruszoną nawierzchnię. Porażony myślą, że stara konstrukcja mogłaby nie wytrzymać jego ciężaru, przyspieszył, rozpaczliwie wpatrując się w ciemny fragment nabrzeża. Zostało mu zaledwie kilka metrów. Potem jeszcze musi się dostać do ulicy. Do ludzi. Dysząc, przystanął na chwilę. Rozejrzał się na boki, oceniając odległość. Najbliżej miał Przędzalnianą. Ruszył w stronę zapełniającej się pojazdami drogi i zaczął głośno krzyczeć.

*

Podkomisarz Tomasz Mielczarek wrzucił dwie aspiryny do szklanki i zalał je wodą z czajnika. Bolało go całe ciało. Czuł każdy mięsień, każdą kość. Miał wrażenie, jakby ktoś siedział mu na plecach, przygniatając kark i ramiona. Przyłożył szklany brzeg do spierzchniętych ust i jednym tchem wypił zawartość. Poczłapał z powrotem do kanapy. Kołdra częściowo zsunęła się na podłogę. Odrzucił ją i opadł na plecy, głośno wzdychając. Przymknął ciężkie powieki. Jego myśli bezwiednie szybowały w przestrzeni umysłu, by ostatecznie znaleźć się przy dziewczynie, którą darzył obsesyjną wręcz miłością. Znów złapał się na tym, że pragnie jej bliskości. Jej uśmiechu. Jej ciepła. Wystarczyłoby, gdyby usiadła obok i wzięła go teraz za rękę. Tylko tyle. I tak na nic więcej nie miałby sił. Przeziębienie, czy, jak zwykło się mawiać, grypa, rozłożyło go zupełnie. I jak na razie nie zapowiadało się, by chciała go opuścić. Telefon przerwał ciszę. Wyciągnął rękę w jego stronę i nie odrywając głowy od poduszki, odebrał połączenie. Głos komisarza Jakuba Karskiego, przyjaciela, z którym Mielczarek pracował przy większych sprawach, w przeciwieństwie do jego pojedynczych mruknięć, był pełen energii.
– Jak tam, chłopaku, żyjesz? – rzucił zaczepnie Kuba.
– Nie wiem… – Tomek z trudem przełknął ślinę. – Nie mam siły, by to sprawdzić.
– Mam kiepskie wieści, stary… – Rozległ się znajomy świst powietrza i Tomek oczami wyobraźni widział, jak Kuba zaciąga się papierosem. Ulubionym niebieskim marki L&M.
– Mhm. Co to za wieści?… – Potarł palcami powieki. – Dobij mnie. Jest mi wszystko obojętne.
– Chyba będziesz musiał zwlec dupsko i przyjechać. Mamy sztywniaka. – Znów rozległ się ten sam świst. – A poza tym…
– Kuba… – przerwał mu. – Nie wiem, czy dam radę. Gówniano się czuję… – sapnął. Przymknął oczy i usiadł na łóżku. Westchnął głośno i przez chwilę kontemplował hałas dobiegający ze słuchawki, świadczący o tym, że jego partner pracuje gdzieś w terenie. – Kuba, jeśli to ważne, to spróbuję… – zaczął.
– Tomek, bez paniki. Ze sztywnym dam radę. Zajmę się tym. Przecież długiej mi nie wytnie. – Roześmiał się. – Udamy, że tu byłeś – ściszył głos. – Później lukniesz sobie na fotki. Mamy Edzia na miejscu, więc na pewno będą twarzowe – prychnął. – Ale pływak to jedno, a Dziewoń drugie.
– Co z nim? Znaczy z Dziewoniem?
– Kazał zwołać wszystkich. Podobno ma coś ważnego do przekazania i chce mieć cały zespół u siebie za… – W słuchawce pojawił się szmer. – Za półtorej godziny.
– A co z tym… jak go nazwałeś? Pływakiem…? – Tomek przyłożył rękę do czoła. – Topielec?
– Taaa – mruknął Kuba. Zawiesił na chwilę głos, by zaciągnąć się nikotyną. – Koleś. Młody. Rybak go znalazł i…
– Rybak? To gdzie jesteście? – Wysilił się na uśmiech. – W Kołobrzegu?
Kuba roześmiał się głośno.
– Nie, kuźwa! Na Księżym Młynie. Rybak czy wędkarz, dla mnie to jeden … – Pociągnął nosem. – Wiesz. Niech będzie, że to był… Łapacz ryb. Zadowolony? Tak czy srak znalazł kolesia przy pomoście. A właściwie pod.
– Łapacz ryb – prychnął Tomek. – Zajebiste określenie. Wiadomo kto to? Mówię o topielcu…
– Nie. Dopiero wyciągają go z tej sadzawki. Techniczni skaczą dookoła jak zielone żabki. – Roześmiał się i z kimś przywitał.
Tomek zauważył, że ostatnie zdanie Kuba powiedział znacznie głośniej. Najpewniej było skierowane do któregoś z techników kryminalnych. Podejrzewał, że chodzi o znajomego dowódcy sekcji. Odruchowo uśmiechnął się i pokiwał głową. Po chwili Kuba wrócił do rozmowy.
– Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. W ogóle był tylko w koszulce… – Zamilkł, a w tle pojawiły się czyjeś głosy. Tomek przyciągnął kołdrę i owinął ją wokół pleców.
– Jesteś? – Głos Kuby powrócił z wyczuwalnym podnieceniem. – Ten koleś musiał zajebiście pakować. Mięśnie ma jak Arnold. Poczekaj… – Znów rozległy się trzaski. – Tomek, zrób mi tą przyjemność i bądź na odprawie. Inaczej Dziewoń przydzieli mi kogoś innego.
– Za półtorej godziny? –Tomek jęknął. Spojrzał na okno i przewrócił się na bok.
– Przyjadę po ciebie. Nafaszeruj się, czym tam możesz. Długo nas przecież nie będzie trzymał.
– Dobra, zrozumiałem – westchnął Tomek. – Nie spiesz się.
– Spoko. Mam co robić – rzucił Karski. Nagle coś zaszeleściło i pojawił się znajomy klik zapalniczki.
– Nie pal tyle, Kuba! – mruknął Mielczarek i rozłączył się, zanim Karski zaoponował. Przymknął oczy i trwał w bezruchu. Jego myśli jak na zawołanie poszybowały prosto w objęcia dziewczyny. Jego wyszkolone kilkunastoletnią służbą wewnętrzne poczucie obowiązku podpowiadało mu, że może w nich zostać jedynie przez kwadrans.

*


Kowno, maj 1936

Nabrał głęboko powietrza i drżącymi dłońmi uniósł biały, jedwabny woal zakrywający jej jasną twarz. Patrzyła prosto w jego oczy. Pełna miłości, promieniejąc ze szczęścia. Jej pokryte karminem usta momentalnie ułożyły się w uśmiech. Przełknął ślinę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była śliczna. To jedyne, co przychodziło mu do głowy. Po prostu śliczna. I cała należała do niego. Musnął opuszkiem kciuka jej gładki policzek i uśmiechnął się ciepło. Gdzieś za ich plecami rozległ się cichy, kobiecy jęk wzruszenia. Ktoś chrząknął, ktoś zakasłał, zaskrzypiało stare drewno ławki. Tymczasem on ujął jej dłoń i mocniej przytrzymał.
– Eleno… – szepnął, podobnie jak w tamto zimowe przedpołudnie, kiedy pierwszy raz przejrzał się w jej oczach. Dwudziesty piąty dzień mroźnego stycznia. Szwendał się bez celu po Alei Wolności, gdy nieopodal kościoła Michała Archanioła minęły go dwie dziewczyny. Przystanął na chwilę i zaciekawiony patrzył, jak wśród radosnych odgłosów rozmowy przeglądają się w sklepowych witrynach. Nagle jedna z nich poślizgnęła się na oblodzonym bruku. Upadając, odruchowo chwyciła za rękaw kożucha towarzyszki i pociągnęła ją za sobą. Zanim obydwie gruchnęły na ziemię, imię jednej z nich zawirowało nad ich głowami, by po chwili zmienić się w głośny chichot. Przyglądał się temu przedstawieniu lekko rozbawiony. Smagany mroźnym wiatrem, zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę. Jedna z nich stała już na nogach i otrzepywała kożuch z resztek śniegu, druga wciąż chichocząc, powoli podnosiła się z ziemi. Nachylił się nad nią, złapał za jej poczerwieniałe od zimna dłonie i pociągnął do góry. Umilkła zaskoczona. By ukryć zażenowanie, próbowała schylić się po leżącą na ziemi torebkę, ale on wciąż nie wypuszczał z rąk jej dłoni. Stali więc nieruchomo, wpatrując się w siebie, a on po raz pierwszy wypowiedział na głos jej imię. Dziś, gdy kilka długich miesięcy później, biorąc Boga za świadka, obiecywał jej, że zostanie z nią na zawsze, naiwnie wierzył w siłę słów swojej przysięgi.

*

Poprawiła fragment jasnego tiulu będącego imitacją spódnicy, w jakich primabaleriny wirują przed publicznością, i po raz piąty wygładziła włóczkowe pasmo włosów. Zwinnym ruchem podeszła do statywu i spojrzała na kompozycję przez obiektyw aparatu. Nacisnęła migawkę. Rozległ się charakterystyczny zgrzyt, wyzwalacz zapiszczał i nieduży pokój, który od jakiegoś czasu był jej prywatnym atelier, na kilka setnych sekundy wypełniło ostre światło. Powtórzyła operację kilkakrotnie, po czym chwyciła aparat w dłoń i zaczęła przeglądać kadry. Z zadowoleniem stwierdziła, że ostatnie zdjęcia są naprawdę śliczne. Pomysł ze starą skrzynką po owocach przemalowaną białą bejcą był strzałem w dziesiątkę. Świetne tło dla szytych przez nią lalek. Odwróciła głowę w róg pokoju. Została jej jeszcze jedna, ostatnia. Wzięła ją w rękę i popatrzyła na jej duże oczy. Różniła się od tych lalek, które robiła zazwyczaj. Była większa i w nieco innym stylu. Jej ledwie widoczny uśmiech dodawał okrągłej buzi nieśmiałego i zaskoczonego wyrazu. Dlatego długo rozważała, czy w ogóle fotografować ją i dołączać do kolekcji pastelowych, delikatnych balerinek. Ostatecznie uznała, że przecież tak, jak pozostałe i ona wyszła spod jej palców. A w jej stworzenie włożyła tyle samo serca i pracy, co w resztę lalek. Owszem, była na specjalne zamówienie. Klient zaoferował kilkakrotnie wyższą kwotę i bardzo dokładne wytyczne, które nie pozwalały nawet na odrobinę fantazji. Mimo to polubiła ją. Uśmiechnęła się do siebie i ustawiła długonogą szmaciankę na miejscu wcześniejszych modelek. Oparła jej główkę o bielone drewno i zrobiła krok w tył. Poprawiła ustawienie światła i po chwili zadumy wcisnęła migawkę aparatu. Gdy kwadrans później wklejała fotki na firmową stronę w Internecie, porównała fotografię ostatniej lalki z tą, która wraz z zamówieniem wisiała przypięta do tablicy korkowej. Dopiero teraz zauważyła, że zrobiła kawał dobrej roboty. Lalki były identyczne. Brakowało tylko tej małej, jasnowłosej dziewczynki, która z takim zachwytem przytulała zabawkę. Dziewczynki, która, sądząc po jakości zdjęcia i jego wyblakłych kolorach, musiała być już dorosłą kobietą. Czy ucieszy się na widok swojej dawnej przyjaciółki? Kobieta kliknęła w klawiaturę. Ona by się ucieszyła.

 
Wesprzyj nas