Są ludzie, którzy w najgorszych czasach niosą nadzieję na lepsze jutro. Należała do nich Irena Sendlerowa ratująca podczas II Wojny Światowej dzieci z żydowskich rodzin. Jej wyjątkową historię przypomniała Tilar J. Mazzeo w powieści biograficznej.


Dzieci SendlerowejGdyby historia Ireny Sendlerowej narodziła się w pisarskiej wyobraźni byłaby zbyt nieprawdopodobna, aby w nią uwierzyć. Drobna, młoda kobieta uratowała 2500 istnień od pewnej zagłady, inspirując wielu innych ludzi, aby poszli jej śladem. W szalony sposób ryzykowała własne życie, schwytana i torturowana przez nazistów nie wydała ani swoich współpracowników ani żydowskich podopiecznych. Brzmi niewiarygodnie, a jednak zdarzyło się naprawdę.

Jej historia, jak wiele podobnych w całym kraju, przez dziesięciolecia spoczywała pogrzebana w ciszy – podkreśla Tilar J. Mazzeo w przedmowie do książki „Dzieci Sendlerowej”. Spoczywała, bo ani Irena Sendlerowa nie zabiegała o rozgłos i uznanie ani komunistyczne władze powojennej Polski nie traktowały z przychylnością niezłomnych ludzi, takich jak ona. Gdy w 1965 roku uhonorowano ją tytułem Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata, władze odmówiły jej wydania paszportu, by mogła posadzić swoje drzewko w alei Sprawiedliwych w Jad Waszem w Jerozolimie. Nie była to jedyna przykrość, jaka spotkała ją ze strony władz PRLu. Walka o sprawiedliwość nie zakończyła się bowiem dla Ireny wraz z końcem II Wojny Światowej. – Wielu najbliższych współpracowników Ireny znalazło się na celowniku władz, jej również groziło niebezpieczeństwo, była obiektem nieustannych podejrzeń. Koniec wojny nie przyniósł kresu antysemityzmowi, właśnie dlatego wielu żydowskich ocalałych milczało. Nazwiska ulegały zmianie. Historia była przepisywana na nowo – pisze Tilar J. Mazzeo.

Misja Ireny Sendlerowej rozpoczęła się na dobre już w początkowym okresie niemieckiej okupacji Warszawy, gdy Zarząd Miejski otrzymał od nowej władzy zakaz udzielania jakiejkolwiek pomocy ludności żydowskiej. Irena, wówczas pracownica pomocy społecznej, uznała za oczywiste, że będzie im pomagać nadal, a co więcej zorganizowała siatkę współpracowników skłonnych pójść jej śladem. W późniejszym czasie znalazła też sposób na to, by móc przekraczać mury utworzonego w Warszawie getta i tam pomagać potrzebującym pomocy. Ostatecznie, wraz ze współpracownikami, zajęła się szmuglowaniem dzieci na wszelkie sposoby, byleby tylko znaleźć im bezpieczny dom i oddalić od nich widmo zagłady.

Powieść, w całości oparta na faktach, opatrzona obfitą bibliografią, powstała z poczucia, że tej historii nie wolno zapomnieć

Sama Irena stwierdziła u schyłku życia: „Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że o ile koordynowałam nasze starania, to było nas dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób. Nie zrobiłam tego sama”. Jednak to właśnie jej odwaga i nie mające granic poświęcenie było przez cały czas iskrą inspirującą wszelkie działania, o czym współpracownicy także po wielu latach pamiętali. Ocalenie jak największej ilości żydowskich dzieci było jej własną wojną przeciwko okupantowi i chociaż zrobiła tak wiele, wciąż wracała pamięcią do dzieci, którym nie udało jej się pomóc.

Dzieci Sendlerowej

Powieść „Dzieci Sendlerowej”, w całości oparta na faktach, opatrzona obfitą bibliografią, powstała z poczucia, że tej historii nie wolno zapomnieć. Jednak nie stanowi ona peanu na cześć Sendlerowej, autorka będąc wykładowcą, historykiem kultury, czerpiąc z dobrych praktyk uniwersyteckich, zachowała dystans do opisywanej postaci, co powieści wyszło zdecydowanie na dobre. Czytelnik poznaje bowiem prawdziwą, niepozbawioną wad kobietę idącą przez życie nie bez brawury, obdarzoną niespotykaną wrażliwością na ludzką krzywdę a jednocześnie dążącą do osobistego szczęścia z ukochanym, niepomną konsekwencji, jakie przyniosą jej własne wybory. Z tej opowieści wyłania się prawdziwy, niepospolity człowiek a nie pomnik bohaterki – to wielka zaleta książki Tilar J. Mazzeo. Nikodem Maraszkiewicz

Tilar J. Mazzeo, Dzieci Sendlerowej, Przekład: Mateusz Grzywa, Wydawnictwo Bez Fikcji, Premiera: 11 marca 2020
 
 

Dzieci Sendlerowej

Tilar J. Mazzeo
Dzieci Sendlerowej
Przekład: Mateusz Grzywa
Wydawnictwo Bez Fikcji
Premiera: 11 marca 2020
 
 

Przedmowa

Kraków, 2009

Kiedy około 2009 roku po raz pierwszy odwiedziłam Polskę, sądziłam, że wybieram się tam na wakacje. Mój brat oraz bratowa, którzy pracowali w amerykańskim Departamencie Stanu, mieszkali od kilku lat w Krakowie, a wcześniej przez pewien czas we Wrocławiu. Oglądali na własne oczy integrację Polski z Unią Europejską oraz dynamiczną postkomunistyczną transformację kraju. Dwoje ich dzieci – bliźniaki, wtedy jeszcze małe szkraby – uczyło się pierwszych polskich słów, moja bratowa pracowała pod miastem jako dyrektorka międzynarodowej szkoły.
Wszyscy troje wychowywaliśmy się w wierze katolickiej, choć jak sądzę, żadne z nas nie poświęcało religii większej uwagi. Ponieważ Kraków, w przeciwieństwie do Warszawy, pod koniec II wojny światowej nie został zbombardowany ani zrównany z ziemią, architektura Starego Miasta jest bogata w katolicką spuściznę. To piękne i w pewnej mierze nadal średniowieczne miasto. Lecz niewiele jego części może poszczycić się taką atmosferą jak żydowski Kazimierz. Turyści pielgrzymują tam, aby zobaczyć fabrykę Oskara Schindlera oraz kręte uliczki, na których filmowano niektóre sceny Listy Schindlera Spielberga. Z drugiej strony, jeżeli chcesz sobie wyobrazić, jak wyglądało warszawskie getto, nie ma sensu jechać do stolicy Polski. Zachowały się tam tylko jego szczątki, ponieważ wiosną 1943 roku getto zostało starte z powierzchni ziemi. Nieco ponad rok później, po powstaniu warszawskim, podobny los spotkał resztę miasta, ocalało zaledwie 10 procent zabudowy. Warszawa jest więc zasadniczo współczesna.
W czasie mojej wizyty szkoła była w ostatniej fazie gruntownej rozbudowy, otaczano ją ogrodzeniem i powiększano kampus. Bratowa żartowała, że dni upływają jej na besztaniu miejscowych ekip budowalnych, a zgromadziła naprawdę bogaty arsenał polskich przekleństw. Na obecnym terenie szkoły ciągnęły się wcześniej ziemie uprawne. Na jednym krańcu nieruchomości pośród pól rósł las, później pojawiły się rzadko rozrzucone podmiejskie domki. Gdy pewnego dnia stałyśmy na skraju linii drzew, zapytałam od niechcenia, do kogo należał ten las i dlaczego od dekad ewidentnie nikt o niego nie dbał. Po chwili ciszy bratowa westchnęła i odparła:
– Wiesz, niedaleko stąd przejeżdżały pociągi do Auschwitz. Nie dokładnie tędy, ale niedaleko.
Opowiedziała, że w lesie nie było nic niezwykłego, po prostu drzewa, i początkowo wybierała się tam na przechadzki. 1 listopada w Polsce przypada Wszystkich Świętych i zgodnie z tradycją Polacy w całym kraju zapalają znicze na grobach. Dopiero podczas tej pierwszej przerwy w nauce szkolnej, kiedy cały skraj lasu zajaśniał płomieniami świec, zrozumiała, że dawno temu doszło tam do czegoś koszmarnego.
Miejscowi wyjaśnili jej jakiś czas później, że w 1945 roku, pod koniec wojny, Armia Czerwona wyparła z tej okolicy Niemców. Nadejście czerwonoarmistów nie wywołało w Polsce radości. Tamtej zimy w Krakowie tylko nieliczne kobiety – od dziewczynek po najstarsze babcie – uniknęły gwałtów radzieckich żołnierzy. Niewielu Niemców, którzy mieli do czynienia z Sowietami, zdołało wrócić na zachód. W całej Polsce doszło do setek podobnych masakr bezimiennych dziś ofiar. Za rządów komunistów nikt nie ośmieliłby się zapalić w tym lesie świeczki, ale teraz wszystko się zmieniło. Starsi ludzie, zwłaszcza kobiety, którzy pamiętali tamte wydarzenia, nadal żyli.
– Tak jest tutaj wszędzie – zauważyła ze smutkiem bratowa. – Polska to jeden wielki anonimowy grób. Chyba można tylko zostawić przeszłość w spokoju, prawda?
Wróciłyśmy do szkoły, wszystkie korytarze wypełniały wesołe głosy radosnych uczniów. Myślałam o Niemcach, którzy tam zginęli, o torach do Auschwitz, o niemowlętach odrywanych od piersi matek i roztrzaskiwanych o mury. Pomyślałam o moich malutkich bratankach i uznałam, że zabiłabym każdego, kto zgotowałby im taki los. Kiedy kilka dni później brat zapytał, czy chciałabym odwiedzić Auschwitz, odpowiedziałam, że nie.
Parę lat później bratowa jako jedna z pierwszych opowiedziała mi o „kobiecym Schindlerze” – o Irenie Sendler, czy też po polsku, gdzie kobiece nazwiska występują z żeńskim przyrostkiem, o Irenie Sendlerowej. Choć obie te rozmowy nie były połączone w czasie ani przestrzeni, właśnie one zrodziły tę książkę. Nigdy nie potrafiłam rozplątać nici, które w moim umyśle złączyły historię Ireny Sendlerowej, tamtą wizytę na porzuconej polskiej ziemi oraz głosy radosnych uczniów. Pisząc, przestałam próbować.
W ojczystej Polsce Irena Sendlerowa jest dziś bohaterką, choć to stosunkowo nowe, postkomunistyczne zjawisko. Jej historia, jak wiele podobnych w całym kraju, przez dziesięciolecia spoczywała pogrzebana w ciszy. Irena Sendlerowa, przy pomocy przyjaciół oraz oddanych współpracowników, w walizkach i drewnianych skrzynkach, pod okiem Niemców oraz zdrajców z żydowskiej policji, szmuglowała z warszawskiego getta niemowlęta. Starsze dzieci wyprowadzała przez cuchnące i niebezpieczne kanały. Pomagała żydowskim nastolatkom (czasami zaledwie czternasto-, piętnastoletnim dziewczynkom), które dzielnie walczyły i ginęły podczas powstania w getcie. I przez cały ten czas była zakochana w Żydzie, którego wraz z przyjaciółmi podczas wojny ukrywała. Była drobniutką osobą o żelaznej sile ducha: młodą kobietą, która miała zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, która w chwili wybuchu wojny nie miała nawet trzydziestu lat, która walczyła z zaciętością i inteligencją doświadczonego generała i która w całej Warszawie przekształciła, ponad podziałami religijnymi, dziesiątki prostych ludzi w żołnierzy.
Zanim trafiła do aresztu i na tortury Gestapo, ocaliła ponad dwa tysiące żydowskich dzieci. Nie zważając na ogromne ryzyko, spisywała ich nazwiska, aby po wojnie rodzice mogli je odnaleźć. Oczywiście nie mogła wiedzieć, że ponad 90 procent ich bliskich zginęło, większość w komorach gazowych Treblinki. Jako kobieta o radykalnie lewicowych poglądach i socjalistka do grobowej deski nie mogła też się domyślać, że z powodu jej działalności po wojnie jej własne dzieci znajdą się na celowniku komunistycznych władz.
Choć Irena Sendlerowa bez wątpienia była bohaterką – kobietą o ogromnej, wręcz niezmierzonej odwadze moralnej i fizycznej – to bynajmniej nie była święta, a robienie z niej kogoś takiego przy okazji opowiadania jej historii byłoby w pewnym sensie ujmą dla skomplikowanych i trudnych wyborów, jakich musiała dokonywać. W trakcie moich badań w Izraelu, a zwłaszcza w Polsce ludzie, którzy przeżyli wojnę w Warszawie, nieustannie powtarzali mi jedną rzecz: „Nie lubię rozmawiać o tych czasach z kimś, kto ich nie zaznał, bo jeżeli cię tam nie było, nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie podejmowali takie a nie inne decyzje i jaką cenę musieli za nie płacić”. Irena wiodła buntownicze życie uczuciowe, zmagała się ze świadomością, że nie jest dobrą żoną ani dobrą córką. Ściągnęła na swoją kruchą sędziwą matkę ogromne niebezpieczeństwo i nie podzieliła się z nią wiedzą o tym ryzyku. Była zuchwała, czasami krótkowzroczna, stawiała ogół nad szczegółem, niekiedy bywała może i samolubna w swej bezinteresowności. Potem sama w dużej mierze była nieobecną i rozkojarzoną matką. Była równocześnie bohaterką – chociaż słowem tym gardziła – i zwykłym człowiekiem z licznymi wadami. Niemniej została obdarowana tak potężnym poczuciem celu i sprawiedliwości, że własnym przykładem potrafiła sprawiać, że inni w jej otoczeniu stawali się lepsi, i złączywszy siły, dokonali czegoś zdumiewająco szlachetnego i odważnego.
Kiedy pisałam tę książkę, odwaga owych „innych” – wielu mężczyzn i jeszcze większej liczby kobiet, którzy potajemnie pomagali Irenie Sendlerowej – bezustannie budziła we mnie pokorę. Sama Irena oceniła, że na każde dziecko, którego ocalenie organizowała, średnio dziesięcioro warszawiaków ryzykowało życiem. Sukces nie byłby możliwy bez ich męstwa i poświęcenia. Ludzie, którzy jej pomagali, musieli dokonywać koszmarnych wyborów. Karą za pomoc Żydom była egzekucja całej rodziny na oczach winnego, począwszy od dzieci. Wyjaśnianie komuś, kto ma dziecko, jakie cierpienie niesie świadomość, że coś zagraża jego życiu, to truizm, a większość współpracowników Ireny miała małe dzieci. Mimo to żaden z nich ani razu – a były ich dziesiątki – nie odmówił Irenie pomocy w jej misji. Irena powiedziała kiedyś, że nikt nigdy nie odmówił przyjęcia żadnego z jej żydowskich dzieci.
Jest to opowieść o Irenie Sendlerowej, dzieciach, które ocaliła, oraz o dziesiątkach odważnych „innych”. To także skomplikowana, czasami mroczna, lecz bohaterska historia o Polakach. Jeśli wydaje się, że na początku książki pojawia się zbyt wiele nazwisk, czytelnik powinien pamiętać, że udało mi się opowiedzieć o małym odsetku znanych nam pomocników Ireny. Niestety, im wyższy numer strony, tym nazwisk będzie mniej. Opowiadam ich historie, aby oddać im przynajmniej skromną cześć. Ich życie, a czasami także śmierć pokazują, do czego my, zwykli ludzie, jesteśmy zdolni w obliczu zła i grozy.

Prolog

Warszawa, 21 października 1943 roku

Aleja Szucha. Irena Sendlerowa wiedziała, dokąd zmierza. Przednie drzwi zamknęły się z trzaskiem i czarna więźniarka powoli ruszyła. Dali jej tylko kilka minut, żeby się ubrać, nie zdążyła uczesać jasnych, krótko podciętych włosów.
Janka Grabowska wybiegła przed kamienicę z jej butami w dłoniach i nie zważając na nerwowych żołnierzy, rzuciła je do niej w ostatniej chwili. Irena nawet nie pomyślała, aby je zasznurować. Koncentrowała się tylko na jednym: zachować spokój i kamienną twarz. Żadnych smutnych min. Żydowskie matki przekazywały tę mądrość dzieciom, gdy te po raz ostatni opuszczały je w asyście nieznajomych. Irena nie była Żydówką, ale wiedziała, że smutne miny są niebezpieczne.
Nie mogą pomyśleć, że mam powody do strachu. Nie mogą pomyśleć, że się boję – powtarzała w myślach. Gdyby choć podejrzewali, co ukrywa, byłoby jeszcze trudniej.
Mimo to Irena się bała. Bardzo. Jesienią 1943 roku w okupowanej przez nazistów Polsce nie było straszniejszych słów niż „aleja Szucha”. Być może były to najbardziej przerażające słowa w całej Europie. To właśnie tam mieściła się warszawska siedziba Gestapo. Brutalizm gmachów zdawał się pasować do zamiarów Niemców. Wewnątrz kompleksu masywnych zabudowań korytarzami niosło się echo krzyków przesłuchiwanych. Ci, którzy przeżyli, wspominali później fetor strachu i moczu. Dwa razy dziennie, przed południem i wczesnym wieczorem, po posiniaczone, poturbowane ciała przyjeżdżały czarne furgonetki z Pawiaka.
Irena przypuszczała, że musi być tuż po szóstej. Może wpół do siódmej. Nad Warszawą wkrótce wzejdzie październikowe słońce. Lecz ona nie spała już od kilku godzin. Jak wszyscy w jej kamienicy. Tamtej nocy Janka, jej zaufana łączniczka i serdeczna przyjaciółka, zorganizowała skromną rodzinną uroczystość z okazji imienin Ireny. Zjadłszy po kawałku zimnego ciasta, słabująca matka Ireny i przebywająca w odwiedzinach ciotka oddaliły się do sypialni. Ale Janka przegapiła godzinę policyjną i musiała zostać na noc. Młode kobiety zostały w salonie i siedziały do późna, rozmawiały, piły herbatę i nalewkę owocową.
Po północy Irena i Janka w końcu zrobiły się senne, a o trzeciej spały już na prowizorycznych pryczach. W pokoju obok Janina, matka Ireny, przewracała się z boku na bok. Ileż radości sprawiały jej odgłosy beztroskiej rozmowy dziewcząt! Widziała zaciśnięte usta córki i wiedziała, że ta ryzykuje. Bardzo się martwiła, jak to matka. Ból utrudniał sen, więc Janina dała ponieść się myślom. Wiedziała, że dźwięk, który rozległ się w ciemności jakiś czas później, oznacza kłopoty. Ciężkie dudnienie buciorów gdzieś na klatce schodowej.
– Irena! Irena! – Nerwowy szept Janiny przeniknął do snów córki.
Wybudzona gwałtownie Irena dosłyszała niepokój w głosie matki i od razu zorientowała się, co oznacza. Te kilka chwil na otrzeźwienie umysłu oznaczało różnicę między życiem a śmiercią.
Następnie jedenastu funkcjonariuszy Gestapo zaczęło dobijać się do drzwi, żądając, aby im otworzyć. Strach przyniósł dziwny, metaliczny posmak w ustach. Irena poczuła też w klatce piersiowej rażące niczym prąd fale grozy. Niemcy przez kilka godzin miotali groźbami i przekleństwami, rozrywali poduszki, niszczyli wyposażenie, przewracali kredensy. Zerwali parkiet i zdewastowali meble.
Jakimś cudem nie znaleźli list dzieci.
Teraz liczyły się tylko one. Spisała ja na cienkich, lichych skrawkach papierosowej bibułki, kruchych zwitkach. Były częścią jej osobistego systemu archiwizowania. Samodzielnie stworzonym szyfrem zapisała na nich nazwiska i adresy części z tysięcy żydowskich dzieci, które razem z przyjaciółmi ocaliła przed okropieństwem nazistowskich prześladowań – dzieci, które jej przyjaciele nadal ukrywali i utrzymywali w sekretnych miejscach w całej Warszawie oraz poza miastem. Dosłownie w ostatniej chwili, zanim drzwi ustąpiły pod naporem pałek i pięści, Irena rzuciła listy przez kuchenny stół Jance, która bez zastanowienia wepchnęła je do pokaźnego biustonosza, głęboko pod pachy. Bóg wie, że gdyby przeszukali Jankę, byłoby po wszystkim. A gdyby przeszukali mieszkanie Janki, w którym ukrywali się Żydzi, byłoby jeszcze gorzej. Irena nie mogła uwierzyć, gdy Niemcy sami ukryli najbardziej obciążający dowód. Patrzyła zdumiona, jak niewielka torba z fałszywymi dokumentami i nielegalną gotówką znika pod kawałkami zniszczonych mebli.
W tym momencie miała ochotę paść na kolana. A kiedy zrozumiała, że Gestapo nie zamierza aresztować ani Janki, ani matki, z ulgi aż zakręciło się jej w głowie. Wiedziała jednak, że narastający w jej myślach śmiech jest niebezpiecznie podszyty histerią. Ubrać się – powiedziała sobie. – Ubrać i jak najszybciej stąd wyjść. Włożyła znoszoną spódnicę, którą zaledwie kilka godzin wcześniej zawiesiła na oparciu kuchennego krzesła. Najszybciej jak potrafiła zapięła sweter. Wyjść jak najprędzej, zanim gestapowcy zmienią zdanie. Wyszła w zimny jesienny poranek boso. Nawet nie zauważyła wybiegającej za nią Janki.
Jednak teraz, w chyboczącej się przy każdym skręcie więźniarce, miała okazję, żeby zastanowić się nad swoim dylematem. Irena nie miała wątpliwości, że prędzej czy później ją zabiją. Taki miał być koniec jej historii. Ludzie nie wracali z alei Szucha ani z położonego w getcie Pawiaka, gdzie na czas pomiędzy kolejnymi brutalnymi przesłuchaniami odwożono więźniów. Nie wracali też z obozów, takich jak Auschwitz czy Ravensbrück, dokąd trafiali niewinni, którzy przetrwali tortury Gestapo. Irena Sendlerowa nie była niewinna.
Zmierzający na południowy wschód przez nadal śpiące miasto samochód skręcił ostro w prawo. Najprostsza droga wiodła szerokimi alejami przedwojennej Warszawy, najpierw zachodnim, a następnie południowym skrajem pustkowia, które niegdyś było żydowskim gettem. W pierwszych latach nazistowskiej okupacji Irena nieustannie krążyła do getta i z powrotem, czasami po trzy, cztery razy dziennie. Za każdym razem ryzykowała aresztowanie albo doraźną egzekucję, ale próbowała ratować dawnych kolegów ze szkoły, żydowskich wykładowców… i tysiące małych dzieci. Teraz, pod koniec 1943 roku, pozostały tam tylko ruiny i gruzy. Getto zamieniło się w pole śmierci, bezkresny cmentarz. Po żydowskim powstaniu z wiosny zostało zrównane z ziemią. Jej przyjaciółka Ala Gołąb-Grynbergowa przepadła gdzieś w tym piekle. W podziemiu szeptano, że Ala żyje i jest w obozie pracy przymusowej w Poniatowej, gdzie wraz z grupką młodych bojowników planowała ucieczkę. Irena miała nadzieję, że gdy ta barbarzyńska wojna dobiegnie końca, Ala będzie mogła wrócić po swoją córeczkę Rami, którą Irena ukryła w sierocińcu.
Więźniarka przejechała kilka kwartałów na północ od dawnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Uczelnia ta była kolejną ofiarą wojny. Podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim Irena praktykowała w wielu miejscach, lecz w latach 30. często odwiedzała kampus Wszechnicy i to właśnie tam dzięki profesor Helenie Radlińskiej wykuła w sobie gen oporu. Przed okupacją niemal wszystkie były „dziewczynami od Radlińskiej”. Teraz tworzyły dobrze zorganizowaną i śmiałą siatkę, dla której pani profesor również stanowiła inspirację. Gestapo było żywo zainteresowane tą siatką. Irena przekroczyła już trzydziestkę, ale jej dziewczęcy wygląd był zwodniczy. Gestapo zatrzymało jedną z najważniejszych postaci polskiego podziemia. Irena mogła tylko mieć nadzieję, że Niemcy nie zdawali sobie z tego sprawy.
Ściśnięty obok niej w pojeździe żołnierz w skórzanych oficerkach, z batem i pałką, stracił czujność. Jego nocna zmiana grozy dobiegała końca. Irena siedziała na kolanie innego młodego rekruta, wyglądającego na nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat. Pomyślała, że wyglądają, jakby drzemali. Zachowywała spokojną minę, lecz w jej głowie trwała gonitwa myśli. Musiała zastanowić się nad wieloma sprawami, a zostało tak mało czasu.
Janka doskonale wiedziała, jak ważne są listy z nazwiskami – i jak niebezpieczne. Ich odkrycie uruchomiłoby długą serię egzekucji. Gestapo wytropiłoby żydowskie dzieci. Wymordowałoby Polaków, którzy zgodzili się dać im schronienie i o nie dbać. Zofię i Stanisława. Władysława i Izabelę. Marię Palester. Marię Kukulską. Jagę. Zabiłoby matkę Ireny, mimo że chora, przykuta do łóżka kobieta mogła się jedynie domyślać skali potajemnej działalności córki. Niemcy ściśle przestrzegali zasady odpowiedzialności zbiorowej. Za grzechy jednego człowieka rozstrzeliwali całe rodziny. Irena nie mogła pozbyć się myśli, że znowu okazała się złą córką. Wiedziała, że zawsze bardziej przypominała porywczego, pełnego ideałów ojca.
Gdyby listy przepadły lub Janka zniszczyła je dla bezpieczeństwa, pojawiłby się kolejny dotkliwy dylemat. W razie śmierci Ireny nie dałoby się ich odtworzyć. To ona była generałem tej armii zwykłych obywateli i tylko ona znała szczegóły ich treści. Obiecała wywiezionym do Treblinki ojcom i matkom, że opowie o ich losie ukochanym dzieciom. Gdyby zginęła, nikt nie mógłby spełnić tego przyrzeczenia.

 
Wesprzyj nas