Pierwsza i druga część cyklu science fantasy “Księga Nowego Słońca” autorstwa Gene’a Wolfe’a.


Cień i PazurSeverian przygotowywał się do fachu kata, lecz zakochał się w uwięzionej kobiecie i złamał dla niej obowiązujące katów zasady. Został za to wygnany z konfraterni i wysłany do odległej prowincji. Zabrał tylko katowski miecz, maskę i czarny płaszcz przynależny znienawidzonej profesji.

Droga, która ma pokonać, okazuje się trudniejsza i bardziej zawikłana, niż sobie to wyobrażał. Błądzi jak w labiryncie w ponurym, pełnym okrucieństwa świecie.

Jego inicjacyjna podróż przypomina błądzenie w labiryncie, ale nieuchronnie prowadzi młodego czeladnika ku przeznaczeniu…

Cień kata (ang. The Shadow of the Torturer) – pierwsza część cyklu Księga Nowego Słońca. W 1981 otrzymała nagrody World Fantasy oraz BSFA, została też nominowana do nagrody Nebula (1980) oraz Locusa i Campbella (1981).

Pazur Łagodziciela (ang. The Claw of the Conciliator) – druga część cyklu Księga Nowego Słońca. Otrzymała nagrodę Nebula (1981) i Nagrodę Locusa (1982), oraz została nominowana do nagród Hugo i World Fantasy w 1982 roku.

 
Gene Wolfe
Cień i Pazur
Cień kata. Pazur Łagodziciela
Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 10 stycznia 2020
 
 

Cień i Pazur


cień kata



Tysięczne stulecia w twoim spojrzeniu
Jak wieczór mijający;
Strażnik skończył swoją służbę
Wraz ze wschodzącym słońcem.
Zmartwychwstanie i śmierć

rozdział 1
Zmartwychstanie i śmierć

Jest zupełnie możliwe, iż już wówczas niejasno przeczuwałem, co spotka mnie w przyszłości. Wznosząca się przed nami zardzewiała, zamknięta na głucho brama, z nanizanymi na ostre blanki strzępami wilgotnej mgły, pozostaje mi do dzisiaj w pamięci jako symbol mojego wygnania. Dlatego rozpoczynam swoją relację właśnie od pływackiej eskapady przez Gyoll, podczas której ja, Severian, uczeń konfraterni katów, niemal utonąłem.
– Strażnik gdzieś sobie poszedł – powiedział mój przyjaciel Roche do Drotte’a, który sam zdążył już to zauważyć.
Mały Eata zaproponował niezbyt pewnym głosem, żebyśmy obeszli bramę dookoła. Jego szczupłe, pokryte piegami ramię wskazywało na ciągnący się tysiącami stadiów mur, który przecinał miasto i wspinał się na wzgórze, gdzie łączył się z niebotycznymi bastionami Cytadeli. Kiedyś, dużo później, miałem przebyć tę drogę.
– Mielibyśmy przejść przez mur? Natychmiast trafilibyśmy do mistrza Gurloesa.
– Ale dlaczego nie ma strażnika?
– Nieważne. – Drotte zastukał w przerdzewiałe pręty. – Eata, spróbuj, czy uda ci się przecisnąć.
Drotte był naszym kapitanem, toteż Eata bez słowa przełożył nogę i rękę na drugą stronę. Już po chwili stało się oczywiste, że nic więcej nie uda mu się osiągnąć.
– Ktoś idzie – szepnął ostrzegawczo Roche. Drotte wyszarpnął Eatę spomiędzy prętów.
Obejrzałem się za siebie. W perspektywie ulicy kołysały się przy akompaniamencie stłumionych rozmów i odgłosów kroków migotliwe latarnie. Chciałem rzucić się do ucieczki, ale Roche dał znak dłonią, bym tego nie czynił.
– Widzę halabardy – powiedział.
– Myślisz, że to straże wracają?
Potrząsnął głową.
– Jest ich zbyt wielu.
– Co najmniej tuzin – dorzucił Drotte.
Czekaliśmy, ciągle jeszcze mokrzy po kąpieli w Gyoll. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach mego umysłu stoimy tam do tej pory, drżąc z chłodu. Tak jak wszystko, co niezniszczalne, dąży do samozagłady, tak i te najbardziej nawet ulotne chwile powracają wciąż na nowo, nie tylko w mojej pamięci (z której nic nie jest w stanie zniknąć), ale także w biciu serca i mrowieniu skóry na głowie, odradzając się tak samo, jak każdego ranka w przenikliwych dźwiękach fanfar odradza się nasza Wspólnota.
Wkrótce zobaczyłem w żółtym pełgającym świetle latarni, że zbliżający się ludzie nie mieli na sobie zbroi; mieli za to halabardy, tak jak powiedział Drotte, a oprócz tego topory i sękate kije. Za pasem ich dowódcy błyszczał długi obosieczny sztylet. Jednak dużo bardziej od sztyletu zainteresował mnie masywny klucz wiszący na jego szyi; wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać klucz pasujący do potężnego zamka bramy.
Mały Eata drżał z niepokoju; właśnie wtedy dowódca dostrzegł nas i uniósł latarnię nad głowę:
– Chcemy wejść do środka – odezwał się Drotte. Był wyższy od tamtego, ale udało mu się nadać swojej ciemnej twarzy wyraz szacunku i niepewności.
– Dopiero o świcie – odburknął dowódca halabardników. – Lepiej wracajcie do domu.
– Panie, strażnik obiecał nas wpuścić, ale gdzieś sobie poszedł.
– W nocy tu nie wejdziecie. – Mężczyzna położył dłoń na rękojeści sztyletu i postąpił krok w naszą stronę. Przez moment obawiałem się, że odgadł, kim jesteśmy.
Drotte cofnął się, mając nas cały czas za plecami.
– Kim jesteście, panie? Nie macie mundurów…
– Jesteśmy ochotnikami – odparł jeden z nich. – Chronimy naszych zmarłych.
– Więc możecie nas wpuścić.
Dowódca już zdążył się od nas odwrócić.
– Nie może tu być nikogo oprócz nas – stwierdził nieznoszącym sprzeciwu tonem. Klucz zazgrzytał w dawno nieoliwionym zamku i brama z przeraźliwym skrzypieniem nieco się uchyliła. Nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, Eata rzucił się w wąską szparę. Ktoś zaklął głośno, a dowódca z jeszcze dwoma ludźmi ruszyli w pogoń, ale on był dla nich zbyt szybki. Widzieliśmy jego jasną głowę i połataną koszulę między pozapadanymi grobami pospólstwa, po czym zniknął wśród wysokich marmurowych obelisków w zamożniejszej części cmentarza. Drotte chciał popędzić za nim, ale dwaj mężczyźni chwycili go mocno za ramiona.
– Musimy go znaleźć! Nie tkniemy waszych zmarłych.
– Więc czego tutaj szukacie? – zapytał jeden z ochotników.
– Ziół – odparł Drotte. – Jesteśmy pomocnikami medyków. Zbieramy zioła dla chorych.
Uzbrojony w halabardę mężczyzna przyjrzał mu się dokładniej. Kiedy człowiek, który otworzył bramę, rzucił się w pogoń za Eatą, upuścił swoją latarnię i teraz jedyne oświetlenie stanowiły niemrawe płomienie pozostałych kaganków. W ich przytłumionym blasku twarz ochotnika wyglądała głupio i niewinnie. Przypuszczam, że zarabiał na życie, wynajmując się do różnych, niezbyt skomplikowanych prac.
– Z pewnością wiesz, że niektóre gatunki leczniczych ziół mają największą moc tylko wtedy, gdy zbiera się je na cmentarzu przy świetle księżyca – ciągnął dalej Drotte. – Zanim nadejdą pierwsze przymrozki i zabiją wszystkie rośliny, nasi chlebodawcy muszą mieć gotowe zapasy na zimę. Właśnie dlatego kazali nam dzisiaj przyjść tutaj.
– Nie macie worków, do których moglibyście je zbierać.
Do dzisiaj podziwiam Drotte’a za to, co wtedy uczynił, wyjął mianowicie z kieszeni kawałek najzwyklejszego sznurka i powiedział:
– Mamy je wiązać od razu w pęczki, żeby prędzej wyschły.
– Rozumiem – mruknął ochotnik. Było oczywiste, że nic nie rozumie. Roche i ja przysunęliśmy się nieco bliżej uchylonej bramy.
Drotte natomiast odstąpił w tył o krok.
– Skoro nie chcesz nas wpuścić, żebyśmy nazbierali ziół, to lepiej stąd pójdziemy. Zresztą wątpię, czy udałoby nam się znaleźć teraz tego chłopca.
– Nie, nie odchodźcie. Musimy go odszukać!
– Niech będzie – zgodził się z ociąganiem Drotte i weszliśmy do środka, a ochotnicy za nami.
Niektórzy twierdzą, że cały rzeczywisty świat został stworzony przez nasz umysł, naszym postępowaniem rządzą bowiem jak najbardziej sztuczne kategorie, którym podporządkowujemy wszystkie, najmniej nawet istotne rzeczy i zjawiska, dużo mniej ważkie i znaczące niż słowa, którymi je nazywamy. Po raz pierwszy pojąłem intuicyjnie tę zasadę właśnie tamtej nocy, gdy usłyszałem za sobą zgrzyt zamykanej bramy.
– Będę stróżował przy mojej matce – powiedział jeden z tych ochotników, którzy do tej pory nie odezwali się ani słowem. – Zmarnowaliśmy masę czasu. Mogli ją już dawno przenieść nie wiadomo gdzie.
Kilku innych mruknęło potwierdzająco i grupa zaczęła się rozpraszać – jedna latarnia skręciła w lewo, a druga w prawo. My wraz z pozostałymi ochotnikami ruszyliśmy główną aleją (tą samą, którą szliśmy zawsze, gdy chcieliśmy dotrzeć do zasypanego gruzami wyłomu w murach Cytadeli).
Moją naturą, radością i przekleństwem zarazem jest to, że nigdy niczego nie zapominam. Każde grzechoczące uderzenie łańcucha i każdy poświst wiatru, każdy widok, zapach i smak pozostają niezmienione w mojej pamięci, i chociaż wiem, że jest to cecha właściwa tylko mnie jednemu, to nie potrafię sobie wyobrazić, jak może być inaczej, jak można nie pamiętać czegoś, po co wystarczy tylko sięgnąć nieco głębiej i dalej niż po wydarzenia ostatniego dnia… Widzę teraz wyraźnie, jak szliśmy bielejącą w ciemności aleją: było zimno, a robiło się jeszcze zimniej, nie mieliśmy światła, a znad Gyoll zaczynały napływać coraz gęstsze zwały mgły. Ptaki, które przyleciały specjalnie po to, żeby spędzić noc w gęstych gałęziach pinii i cyprysów, przenosiły się niespokojnie z drzewa na drzewo. Pamiętam dotknięcie moich dłoni, gdy rozcierałem nimi zziębnięte ramiona, światło latarni migające od czasu do czasu między nagrobkami i zapachy: łagodny rzeki, osiadający wraz z mgłą na mojej koszuli, i ostry, natarczywy świeżo wzruszonej ziemi. Tego dnia, zaplątawszy się w zdradzieckie pętle wodorostów, niemal utonąłem w nurtach rzeki; tej nocy zacząłem stawać się mężczyzną.
Rozległ się strzał; jeszcze nigdy w życiu nic takiego nie słyszałem ani nie widziałem – fioletowa błyskawica rozdzierająca ciemność niczym potwornych rozmiarów klin, potem czarna kurtyna zasuwa się z głuchym łoskotem gromu. Gdzieś w oddali z potężnym trzaskiem runął obalony posąg, po czym zapadła cisza… Wszystko dokoła zdawało się rozpływać… Popędziliśmy przed siebie w kierunku, z którego zaczęły dobiegać pomieszane okrzyki. W pewnej chwili usłyszałem przeraźliwy zgrzyt stali, jakby ktoś trafił ostrzem halabardy w kamienny pomnik. Biegłem zupełnie nieznaną mi ścieżką (w każdym razie taką się wtedy wydawała), wijącą się zygzakiem między nagrobkami i szeroką ledwie na tyle, żeby dwaj ludzie mogli zejść nią ramię w ramię do czegoś w rodzaju małej dolinki. W gęstniejącej mgle widziałem tylko ciemne sylwety grobowców po obu jej stronach. I wtedy ścieżka umknęła tak nagle, jakby ktoś wyszarpnął mi ją spod nóg – przypuszczam, że po prostu nie zauważyłem nagłego zakrętu. Rzuciłem się w bok, żeby uniknąć zderzenia z ogromnym obeliskiem, który wyrósł tuż przede mną, i z całym impetem wpadłem na mężczyznę ubranego w czarny, sięgający do ziemi płaszcz.
Stał niczym drzewo, siła uderzenia zbiła mnie z nóg i pozbawiła tchu. Usłyszałem wymamrotane pod nosem przekleństwo, a potem krótki świszczący odgłos wysuwania broni z pochwy. – Co to było? – zapytał jakiś głos.
– Ktoś na mnie wpadł. Zniknął, ktokolwiek to był. Stałem bez ruchu.
– Odsłońcie lampę – polecił trzeci głos, bez wątpienia należący do kobiety. Przypominał łagodne gruchanie gołębicy, ale były w nim także ponaglenie i niepokój.
– Rzucą się na nas jak stado dzikich psów, madame – odparł ten, na którego wpadłem.
– I tak tego nie unikniemy. Słyszałeś przecież, że Vodalus wystrzelił.
– Powinno ich to raczej odstraszyć.
– Żałuję, że w ogóle to zabrałem – powiedział ten, który odezwał się jako pierwszy; moje małe doświadczenie i młody wiek sprawiły, że nie od razu rozpoznałem po akcencie arystokratę. – To źle, że musieliśmy tego użyć w starciu z takim przeciwnikiem.
Mówiąc to, zbliżał się do mnie i już po chwili mogłem go dojrzeć – był wysoki, szczupły i nie miał żadnego nakrycia głowy. Stanął tuż przy potężnie zbudowanym mężczyźnie, z którym się zderzyłem. Trzecia postać, cała spowita w czerń, musiała być kobietą. Siła uderzenia pozbawiła mnie nie tylko tchu, ale i niemal wszystkich sił, zdołałem jednak przetoczyć się za pobliski pomnik i z bezpiecznego ukrycia obserwowałem to, co się działo.
Mój wzrok zdążył już przyzwyczaić się do ciemności, dzięki czemu mogłem dostrzec twarz kobiety w kształcie serca oraz zauważyć, że była niemal równie wysoka jak szczupły mężczyzna, którego nazwała imieniem Vodalus. Drugi z mężczyzn tymczasem gdzieś zniknął, ale wkrótce usłyszałem jego głos.
– Więcej liny – zażądał.
Sądząc po tym, jak doskonale go słyszałem, znajdował się nie więcej niż krok lub dwa od mojej kryjówki, chociaż roztopił się w ciemności równie dokładnie jak wrzucona w szalejący ogień świeca. Dopiero po chwili dostrzegłem coś ciemnego poruszającego się tuż przy stopach Vodalusa; był to kaptur jego towarzysza. Mężczyzna zeskoczył po prostu do wykopanej w ziemi dziury.
– Co z nią?
– Świeża jak kwiat, madame. Nie ma obawy, prawie nie cuchnie. – Wyskoczył na górę ze zręcznością, o jaką bym go nie posądzał. – Chwyć teraz za jeden koniec, panie, a ja za drugi i wyciągniemy ją jak marchew.
Kobieta powiedziała coś, czego nie dosłyszałem, na co szczuplejszy mężczyzna odparł:
– Nie musiałaś tutaj przychodzić, Theo. Ale jak by to wyglądało, gdybym ja nie brał w tym udziału?
Obaj mężczyźni zaparli się mocno nogami, pociągnęli i zobaczyłem, jak u ich stóp pojawia się coś białego. W chwili kiedy schylili się, żeby to podnieść, mgła – niczym pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki amschaspanda – zawirowała i rozstąpiła się, przepuszczając zielonkawy promień księżyca. Na ziemi leżało ciało kobiety. Niegdyś ciemne włosy zakrywały w nieładzie część bladej twarzy; miała na sobie długą szatę z jakiegoś jasnego materiału.
– Tak jak ci mówiłem, panie – odezwał się mimowolny sprawca mojego upadku – dziewięć razy na dziesięć nie ma żadnych problemów. Teraz musimy ją już tylko przenieść przez mur.
W tej chwili usłyszałem krzyk. Trzej ochotnicy pędzili co sił ścieżką, którą i ja zbiegłem do dolinki.
– Powstrzymaj ich, panie – stęknął potężnie zbudowany mężczyzna, zarzucając sobie zwłoki na ramię. – Ja się nią zajmę. I wyprowadzę stąd madame.
– Weź to – powiedział Vodalus. Światło księżyca padło na błyszczący metal pistoletu. Obarczony martwym ciężarem człowiek zagapił się na broń.
– Nigdy tego nie używałem, panie…
– Bierz, może ci się przydać. – Vodalus schylił się i podniósł z ziemi coś, co wyglądało na zwyczajny kij. Rozległ się krótki świst i błysnęła stal wąskiego ostrza.
– Brońcie się! – krzyknął.
Kobieta wyjęła pistolet z dłoni mężczyzny i obydwoje zniknęli w ciemności.
Trzej ochotnicy zawahali się, dopiero po chwili jeden z nich przesunął się na lewo, drugi zaś na prawo, by zaatakować jednocześnie z trzech stron. Ten, który został na ścieżce, miał halabardę, jeden z pozostałych ściskał oburącz stylisko topora.
Ten z halabardą okazał się dowódcą oddziału, tym samym, z którym Drotte rozmawiał przy bramie.
– Kim jesteś? Jakie moce Erebu dały ci prawo wejść tutaj i czynić to, co czynisz?
Vodalus nie odpowiedział; ostry koniec jego miecza poruszał się to w jedną, to w drugą stronę niczym obserwujące napastników oko.
– Teraz! – rzucił dowódca przez zaciśnięte zęby. Ruszyli, ale niezbyt pewnie, i zanim zdołali go dopaść, Vodalus skoczył naprzód. Dostrzegłem błysk uniesionego ostrza i usłyszałem szczęk, gdy cięcie dosięgło metalowego okucia halabardy – zupełnie jakby stalowy wąż prześlizgnął się po żelaznej gałęzi. Zaatakowany ochotnik krzyknął coś i odskoczył. Vodalus uczynił to samo, prawdopodobnie obawiając się, by dwaj pozostali nie znaleźli się za jego plecami, ale zachwiał się, stracił równowagę i upadł.
Wszystko to działo się w ciemności i mgle. Przez większość czasu walczący mężczyźni byli tylko niewyraźnymi cieniami, podobnie jak kobieta o głosie gołębicy, zanim odeszła z człowiekiem, który niósł na ramieniu wydobyte z grobu zwłoki. Kobieta nagle stała się dla mnie niezwykle cenna, chyba dlatego, że Vodalus bez wahania zdecydował się zaryzykować własne życie, żeby ją ocalić. A już na pewno to właśnie było przyczyną, dla której zacząłem go wtedy podziwiać. Później zdarzało się wielokrotnie, że gdy stałem na skrzypiącej platformie wzniesionej pośrodku rynku jakiegoś małego miasteczka, trzymając w dłoni rękojeść Terminus Est, u kolan zaś miałem drżącego z przerażenia włóczęgę i słyszałem szmer przyciszonych głosów wyrażających nienawiść tłumu, albo – co jeszcze gorsze – czułem podziw i zadowolenie tych, którzy znajdują upodobanie w cierpieniu i śmierci innych, przypominałem sobie Vodalusa leżącego na krawędzi świeżo rozkopanego grobu i, unosząc w górę miecz, mówiłem, że robię to dla niego.
Jak powiedziałem, zachwiał się i upadł. Właśnie wtedy nastąpił moment, w którym moje życie splotło się nierozerwalnie z jego życiem.
Trzej napastnicy ruszyli na niego, ale on nie wypuścił miecza z dłoni. Ostrze strzeliło w górę, a ja nie wiadomo dlaczego pomyślałem, że dobrze by było mieć taką broń tego dnia, kiedy Drotte został kapitanem uczniów naszej konfraterni.
Człowiek z toporem, w którego było wymierzone pchnięcie, cofnął się pośpiesznie, jednocześnie drugi – dowódca ochotników – rzucił się naprzód z wyciągniętym zza pasa sztyletem. Zerwałem się na nogi i wyglądając zza ramienia chalcedonowego anioła, zobaczyłem, jak nóż mija o szerokość kciuka gardło Vodalusa i wbija się aż po rękojeść w miękką ziemię. Zamiast się cofnąć, mężczyzna zostawił nóż w ziemi i niczym zapaśnik chwycił leżącego w objęcia. Znajdowali się nad samą krawędzią rozkopanego grobu – przypuszczam, że Vodalus potknął się właśnie o wyrzuconą z niego ziemię.
Drugi ochotnik uniósł topór, ale nie mógł uderzyć, rozpłatałby bowiem głowę swemu dowódcy. Zaszedł walczących z drugiej strony, dzięki czemu znalazł się może dwa kroki ode mnie. Kątem oka dostrzegłem, jak Vodalus wyrywa sztylet z ziemi i wbija go w gardło przeciwnika. Topór uniósł się w górę; niemal odruchowo chwyciłem drzewce tuż poniżej ostrza i nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, szarpnąłem z całej siły, a potem uderzyłem.
Walka była skończona. Człowiek, którego zakrwawiony topór trzymałem w dłoniach, nie żył, dowódca ochotników dogorywał u naszych stóp, a uzbrojony w halabardę napastnik zniknął, pozostawiając swoją broń leżącą w poprzek ścieżki. Vodalus odszukał w trawie pochwę i schował do niej miecz.
– Kim jesteś? – zapytał.

 
Wesprzyj nas