Książka Thomasa Keneally’ego otrzymała Nagrodę Bookera. Film Stevena Spielberga, który powstał na jej podstawie – aż 7 Oscarów.


Lista SchindleraBył kobieciarzem, pijakiem i lekkoduchem, ale kiedy historia postawiła go przed próbą, okazał się także człowiekiem.

W cieniu Auschwitz Oskar Schindler, ekstrawagancki niemiecki przemysłowiec, prowadzi fabrykę, która zatrudnia Żydów. W działaniach partii nazistowskiej widzi przede wszystkim świetny interes, dopóki nie styka się z ich realnymi konsekwencjami – okrucieństwem, gwałtem i przemocą. Wówczas, narażając życie i majątek, ratuje Żydów przed trafieniem do obozów koncentracyjnych.

Wpisuje ich na „listę Schindlera” – rejestr pracowników objętych ochroną przed nazistowską władzą. A kiedy transport 1200 ludzi zostaje wbrew jego poleceniom przekierowany do Auschwitz, ryzykuje wszystko, aby uratować im życie.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Grób Oskara Schindlera do dziś odwiedzają tysiące potomków ocalonych ludzi, których historię przeczytasz w tej książce.

Na okładce wykorzystano kadr z filmu Lista Schindlera (1993), w reżyserii Stevena Spielberga, który powstał na podstawie niniejszej książki.

Thomas Keneally – australijski pisarz, który swoją karierę rozpoczął w 1964 roku i od tego czasu napisał trzydzieści trzy powieści i kilka książek non-fiction. Jego nazwisko czterokrotnie pojawiało się na krótkiej liście nominacji do Nagrody Bookera, ostatecznie odznaczenie to zdobył w 1982 roku za Listę Schindlera. W 1993 roku powstała ekranizacja tej powieści, w reżyserii Stevena Spielberga, która zdobyła aż siedem Oscarów – w tym dla najlepszego filmu – i trzy Złote Globy. Thomas Keneally jest Oficerem Orderu Australii. Razem z żoną mieszka w Sydney.

Thomas Keneally
Lista Schindlera
Przekład: Tadeusz Stanek
Wydawnictwo Albatros
Premiera w tej edycji: 26 lutego 2020
 
 

Lista Schindlera


Słowo od autora

W 1980 roku wstąpiłem do sklepu z galanterią skórzaną w Beverly Hills i wypytywałem o ceny aktówek. Sklep należał do Leopolda Pfefferberga, schindlerowskiego ocaleńca. U Pfefferberga, przy półkach wypełnionych włoskimi wyrobami skórzanymi, po raz pierwszy usłyszałem o Oskarze Schindlerze, niemieckim bon vivant, spekulancie, czarującym, choć pełnym sprzeczności człowieku, który w czasach Holocaustu ratował przedstawicieli potępionej rasy.
Niniejsza relacja o niezwykłej historii Oskara jest efektem rozmów z pięćdziesięcioma byłymi więźniami Schindlera. Mieszkają oni teraz w siedmiu krajach: Australii, Izraelu, Niemczech Zachodnich, Austrii, Stanach Zjednoczonych, Argentynie i Brazylii. Wzbogaciła ją podróż do Polski, którą odbyłem w towarzystwie Leopolda Pfefferberga. Zwiedziłem wtedy miejsca, które w tej książce mają znaczenie zasadnicze – a więc Kraków, przybrane miasto Oskara; Płaszów, gdzie mieścił się obóz Amona Götha; ulicę Lipową na Zabłociu, gdzie do dzisiaj stoi fabryka Oskara; obóz oświęcimski, z którego Oskar wydobył swoje więźniarki. Równie wiele opowieść ta zawdzięcza dokumentom i innym informacjom dostarczonym przez kolegów Oskara z czasów wojny i jego powojennych przyjaciół, a także licznym świadectwom, które schindlerowscy ocaleńcy złożyli w Jad Waszem, Instytucie Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu w Jerozolimie, i tym, które pochodzą ze źródeł prywatnych. Duże znaczenie mają też papiery i listy Schindlera, dostarczone częściowo przez Jad Waszem, częściowo przez przyjaciół Oskara.
Historię tę przekazuję w formie powieściowej dlatego, że powieściopisarstwo jest jedynym rzemiosłem, którego zdążyłem się wyuczyć, a także dlatego, że technika powieściowa wydaje się najbardziej odpowiednia dla opisania postaci tak wieloznacznej i tak wybitnej jak Oskar. Starałem się stronić od wszelkiej fikcji, jako że fikcja obniża wartość tego, co prawdziwe, oraz odróżniać rzeczywistość od mitów, które tworzą się wokół człowieka w rodzaju Oskara. Tu i ówdzie rekonstruowałem rozmowy, o których Oskar, i nie tylko on, pozostawił zaledwie krótką wzmiankę, ale większość rozmów i wszystkie wydarzenia oparte są na szczegółowych relacjach ocalonych przez Schindlera Żydów, na relacjach samego Schindlera i różnych innych osób, które były świadkami tej niezwykłej działalności.
Chciałbym podziękować trzem byłym więźniom Schindlera – Leopoldowi Pfefferbergowi, sędziemu Moszemu Bejskiemu z izraelskiego Sądu Najwyższego oraz Mieczysławowi Pemperowi, którzy nie tylko przekazali mi swoje wspomnienia o Oskarze, ale także przeczytali pierwszą wersję tej książki i wnieśli swoje poprawki. Dziękuję też wielu innym osobom – byłym więźniom, którzy przetrwali dzięki Oskarowi, a także jego powojennym przyjaciołom – które udzieliły mi wywiadów i dostarczyły informacji w formie listów i dokumentów. Należą do nich: Emilie Schindler, Ludmiła Pfefferberg, dr Zofia Stern, Helena Horowitz, dr Jonasz Dresner, Henryk i Marianna Rosnerowie, Leopold Rosner, dr Aleks Rosner, dr Idek Schindel, dr Danuta Schindel, Regina Horowitz, Bronisława Karakulska, Ryszard Horowitz, Szmuel Springmann, nieżyjący już Jakub Sternberg, Jerzy Sternberg, państwo Fagenowie, Henryk Kinstlinger, Rebeka Bau, Edward Heuberger, państwo Hirschfeldowie, państwo Glovinowie i wielu innych. W moim rodzinnym mieście państwo Kornowie nie tylko podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami o Oskarze, ale również służyli ciągłą pomocą.
W Jad Waszem dr Józef Kermisz, dr Szmuel Krakowski, Vera Prausnitz, Chana Abells i Hadassah Mödlinger zapewnili mi nieograniczony dostęp do świadectw o ocaleńcach Schindlera, materiałów fotograficznych i taśm wideo.
Na koniec chciałbym złożyć hołd nieżyjącemu już Martinowi Goschowi, który tak wiele uczynił, żeby zwrócić uwagę świata na nazwisko Oskara Schindlera. Chciałbym też podziękować za współpracę pani Lucille Gaynes, wdowie po Martinie Goschu.

Prolog
Jesień 1943

Była późna polska jesień. Z domu przy ulicy Straszewskiego, biegnącej skrajem krakowskiej starówki, wyszedł wysoki młody mężczyzna. Miał na sobie drogi płaszcz, narzucony na dwurzędową marynarkę z dużą, ozdobną swastyką w klapie. Podszedł do swojego szofera, który wypuszczając z ust obłoczki pary, czekał przy otwartych drzwiach wielkiej i nawet w zapadającym zmierzchu błyszczącej limuzyny marki Adler.
– Niech pan uważa na chodnik, Herr Schindler – powiedział szofer. – Śliski jak przygoda z wdową.
Dla obserwatora tej zimowej scenki niektóre sprawy od razu stają się jasne. Ten wysoki młody mężczyzna już do końca swoich dni będzie nosił dwurzędowe marynarki, będzie, jak po trosze inżynier, zachwycał się wspaniałymi samochodami, i zawsze będzie takim człowiekiem, któremu osobisty szofer może bezpiecznie rzucić koleżeński dowcip.
Jednak taka charakterystyka nie pokazuje całej prawdy. Jest to bowiem opowieść o człowieku, w którym zwyciężyło dobro, i to zwyciężyło w sposób wymierny, statystyczny, jednoznaczny. Jeśli zabrać się do rzeczy od drugiej strony – jeśli spisać dające się przewidzieć wymierne powodzenie, jakie osiąga zło, wtedy łatwo jest popisać się mądrością, ironią, wnikliwością, łatwo uniknąć fałszywego patosu. Łatwo wykazać, jak nieuchronnie zło opanowuje wszystko, co można by nazwać kanwą opowieści, nawet jeśli dobru uda się na koniec zachować kilka imponderabiliów jak godność i samopoznanie. Mordercza ludzka złość jest osią narracji, grzech pierworodny paliwem historii. Lecz pisanie o cnocie to przedsięwzięcie ryzykowne.
„Cnota” jest jednak pojęciem tak niebezpiecznym, że musimy pospieszyć z pewnym wyjaśnieniem: Herr Oskar Schindler, idący w wyczyszczonych butach po oblodzonym chodniku starej, eleganckiej dzielnicy Krakowa, nie był człowiekiem cnotliwym w tradycyjnym sensie tego słowa. Mieszkanie, które zajmował, dzielił ze swoją niemiecką kochanką, a równocześnie miał romans z polską sekretarką. Jego żona Emilie wolała mieszkać na Morawach, co nie znaczy, że w ogóle męża nie odwiedzała. Dla wszystkich tych kobiet był Schindler wspaniałym i hojnym kochankiem. Jednak przy normalnej interpretacji „cnoty” nie jest to żadne usprawiedliwienie.
Nie stronił też od alkoholu. Czasem pił dla samej przyjemności picia, kiedy indziej pił z ludźmi, z którymi współpracował – z urzędnikami, esesmanami, a więc z powodu interesów. Pił jednak bardzo ostrożnie, to znaczy – nigdy się nie upijał; co też pewnie dla moralistów nie byłoby okolicznością łagodzącą. I choć zasługi Schindlera są dobrze udokumentowane, to jednak on sam nie był postacią jednoznaczną. Jakkolwiek by było, działał pośród – lub przynajmniej z ramienia – zdegenerowanego i barbarzyńskiego systemu, który zapełnił Europę obozami wszelkiego typu, ale konsekwentnie nieludzkimi, i stworzył odciętą od świata armię więźniów. Najlepiej więc będzie rozpocząć od jakiegoś przykładu charakteryzującego moralność Herr Schindlera oraz od miejsc i ludzi, z którymi dzięki tej moralności się związał.
Przy końcu ulicy Straszewskiego nad samochodem zamajaczyła ciemna bryła Wawelu, z którego pierwszy prawnik Partii Narodowosocjalistycznej, Hans Frank, rządził Generalną Gubernią. Jak z pałacu okrutnego olbrzyma nie dochodziło stamtąd żadne światło. Ani Schindler, ani jego szofer nie spojrzeli w górę ku stromym, murom obronnym, kiedy samochód skręcał na południowy wschód w stronę Wisły. Wartownicy na moście Kościuszki, pilnujący, aby w czasie godziny policyjnej nikt nie poruszał się między Krakowem a Podgórzem, byli przyzwyczajeni do widoku samochodu Adler, do twarzy Schindlera, do okazywanej przez szofera przepustki. Schindler często przejeżdżał przez ten punkt kontroli, kiedy jechał ze swojej fabryki (gdzie również miał mieszkanie) do miasta albo spod domu na Straszewskiego do fabryki na Zabłociu. Widzieli go też często po zmierzchu, gdy ubrany oficjalnie lub półoficjalnie przejeżdżał w jedną lub drugą stronę, czy to na jakąś kolację, czy na przyjęcie, czy do czyjejś alkowy lub, tak jak dziś, do odległego o dziesięć kilometrów obozu pracy przymusowej w Płaszowie na kolację u Hauptsturmführera SS, Amona Götha, wysoko postawionego lubieżnika. Schindler miał opinię człowieka, który z okazji świąt Bożego Narodzenia chętnie rozdaje alkohol, więc jadący przez most samochód przepuszczono na Podgórze bez większej zwłoki.
To pewne, że Herr Schindler, pomimo upodobania do dobrego jedzenia i picia, jechał na dzisiejszą kolację u komendanta Götha raczej z obrzydzeniem niż z podnieceniem. Pijatyki u Amona zawsze były zajęciem odrażającym. Niemniej jednak niesmak, jaki czuł Schindler, miał w sobie coś takiego, co na średniowiecznych malowidłach sprawiedliwi okazują wyklętym. Uczucie to dokuczało Oskarowi, ale go nie zniechęcało.
W obitym czarną skórą wnętrzu adlera, mknącego wzdłuż torów tramwajowych przez niedawne jeszcze żydowskie getto, Schindler jak zwykle palił papierosa za papierosem. Ale poza tym był opanowany. A nawet wytworny. Jego zachowanie świadczyło o tym, że nie był to człowiek, który by się martwił, jak zdobyć następną paczkę papierosów i kolejną butelkę koniaku. Tylko on mógłby nam powiedzieć, czy musiał się pocieszać butelką, kiedy mijał cichą i ciemną wieś Prokocim i widział na linii kolejowej prowadzącej do Lwowa sznur nieruchomych wagonów bydlęcych, w których mogło znajdować się wojsko, więźniowie lub nawet – choć tu prawdopodobieństwo było nikłe – bydło.
Dalej w polach adler skręcił w prawo, w ulicę, która jak na ironię nazywała się Jerozolimska. Tej nocy, pełnej wyrazistych, mroźnych konturów, Schindler dojrzał u stóp wzgórza najpierw zburzoną synagogę, a potem miejsce uchodzące wtedy za Jeruzalem – Obóz Pracy Przymusowej Płaszów, czyli miasto baraków, zaludnione dwudziestoma tysiącami niespokojnych Żydów, Polaków i Cyganów. Pilnujący bramy ukraińscy i niemieccy strażnicy uprzejmie pozdrowili Schindlera, znali go bowiem tak samo dobrze jak ich koledzy na moście Kościuszki.
Koło budynku administracji adler wjechał na obozową drogę, wybrukowaną żydowskimi kamieniami nagrobnymi. Jeszcze dwa lata temu miejsce to było żydowskim cmentarzem. Komendant Amon Göth, który uważał się za poetę, użył do budowy obozu takich metafor, jakie tylko mu przyszły do głowy. Owa metafora, z potrzaskanych kamieni nagrobnych, biegła przez środek obozu, dzieląc go na dwie części; jednak nie sięgała ona willi, którą zajmował poetycznie usposobiony komendant.
Na prawo, za barakiem strażników, stał budynek byłej żydowskiej kostnicy. Zdawała się ona oznajmiać, że tutaj każda śmierć jest naturalna, ze starości; że wszyscy zmarli otrzymują tutaj pośmiertny przyodziewek. Tymczasem budynek ten służył teraz jako stajnia dla koni komendanta. Mimo że Schindler był przyzwyczajony do jej widoku, nie jest wykluczone, że za każdym razem reagował na niego ironicznym chrząknięciem. Reagując na każdą ironię nowej Europy, wchłaniało się ją, brało do serca. Ale Schindler miał nieograniczoną zdolność noszenia w sobie podobnego balastu.
Więzień Poldek Pfefferberg również zmierzał tego wieczoru do willi komendanta. Lisiek, dziewiętnastoletni służący komendanta, przyszedł do baraku Pfefferberga z przepustkami podpisanymi przez podoficera SS. Chłopiec miał kłopot, który polegał na tym, że na wannie komendanta uparcie pozostawała niedająca się usunąć smuga osadu i Lisiek bał się, że mu się za to oberwie, kiedy komendant przyjdzie wziąć poranną kąpiel. Pfefferberg, który był nauczycielem Liśka w gimnazjum na Podgórzu, pracował w obozowym warsztacie samochodowym i miał dostęp do rozpuszczalników. Tak więc w towarzystwie Liśka poszedł Pfefferberg do warsztatu, przyniósł długi, owinięty na końcu szmatą kij i puszkę z rozpuszczalnikiem. Wchodzenie do willi komendanta należało do wątpliwych przyjemności, ale wiązała się z tym nadzieja, że dostanie się trochę jedzenia od Heleny Hirsch, sponiewieranej żydowskiej służącej Götha, dobrej dziewczyny, która również była uczennicą Pfefferberga.
Kiedy adler Schindlera miał do willi Götha jeszcze około stu metrów, zaczęły szczekać psy – dog, wilczur i wszystkie inne, które komendant trzymał w psiarni za domem. Sama willa, kwadratowy budynek z dużym dachem, miała wzdłuż piętra balkon. Ściany opasywał taras z balustradą. Amon Göth lubił latem być na powietrzu. Odkąd tu przybył, przybrał na wadze. Następnego lata stanie się grubym czcicielem słońca, ale w tej akurat wersji Jeruzalem nie będzie narażony na śmieszność.
Przy drzwiach pełnił tego wieczoru służbę Unterscharführer w białych rękawiczkach. Salutując, sierżant wpuścił Herr Schindlera do domu. W korytarzu ukraiński służący Iwan wziął od niego płaszcz i kapelusz. Schindler poklepał się po kieszeni na piersi, by się upewnić, czy ma prezent dla gospodarza: złoconą papierośnicę, kupioną na czarnym rynku. Amon miał tak wysokie uboczne dochody, szczególnie te w postaci skonfiskowanej biżuterii, że czułby się obrażony czymś, co nie było przynajmniej pozłacane, a i to był dla niego przyjemny co prawda, ale tylko drobiazg.
Przy podwójnych drzwiach prowadzących do jadalni grali bracia Rosnerowie – Henryk na skrzypcach, Leopold na akordeonie. Na rozkaz Hauptsturmführera Götha zdjęli nędzne odzienie, jakie w dzień nosili w obozowej malarni, gdzie pracowali, i włożyli wieczorowe garnitury, które przechowywali w baraku na takie okazje. Oskar Schindler zauważył, że choć komendant podziwiał grę Rosnerów, to oni nigdy nie grali w jego willi swobodnie. Zbyt dobrze znali Amona. Wiedzieli, że jest kapryśny i skłonny do natychmiastowych egzekucji. Grali uważnie, ale myśleli tylko o tym, czy ich muzyka nie ściągnie na nich nagłego gromu.
Przy stole Götha miało tego wieczoru zasiąść siedmiu mężczyzn. Oprócz Schindlera wśród gości znajdowali się: Julian Scherner, szef krakowskiej SS, i Obersturmbannführer Rolf Czurda, szef krakowskiego oddziału SD, służby bezpieczeństwa, formacji nieżyjącego już Reinharda Heydricha. Uchodzili za gości szczególnie ważnych, ponieważ obóz podlegał ich władzy. Byli około dziesięć lat starsi od Götha, a szef policji Scherner, w okularach, łysy i nieco otyły, wyglądał na człowieka w średnim wieku. Jednak biorąc pod uwagę rozwiązły tryb życia jego podwładnego, różnica wieku między nimi nie wydawała się tak duża.
Najstarszy w tym towarzystwie był Franz Bosch, weteran pierwszej wojny światowej, kierownik różnych obozowych warsztatów, legalnych i nielegalnych. Był on także „doradcą gospodarczym” Juliana Schernera i prowadził interesy w mieście.
Oskar gardził Boschem i oboma szefami policji, Schernerem i Czurdą. Niemniej jednak współpraca z nimi była nieodzowna dla funkcjonowania fabryki na Zabłociu – dlatego regularnie przesyłał im prezenty. Jedynymi gośćmi, z którymi łączyło Oskara uczucie sympatii, byli Julius Madritsch, właściciel fabryki mundurów w obozie płaszowskim, oraz kierownik w tejże fabryce, Raimund Titsch. Madritsch był o rok młodszy od Oskara i od Götha. Był to człowiek przedsiębiorczy, ale nie bezwzględny, i gdyby go poprosić o wyjaśnienia w sprawie dochodów obozowej fabryki, dowodziłby, że daje ona zatrudnienie czterem tysiącom ludzi, a więc tym samym chroni ich przed obozem śmierci. Raimund Titsch, człowiek po czterdziestce, niepozorny, zamknięty w sobie, z tych, co to wcześnie wychodzą z przyjęć, zarządzał fabryką Madritscha; korzystając ze swego stanowiska, przemycał do niej ciężarówki z żywnością dla swoich więźniów, ryzykując w ten sposób pobyt w więzieniu na Montelupich, w areszcie SS lub w Oświęcimiu.
Takie więc grono gości zbierało się zwykle w willi komendanta Götha.
Cztery zaproszone kobiety, z elegancko uczesanymi włosami, ubrane w drogie suknie, były młodsze od każdego z mężczyzn. Były to luksusowe dziwki, Niemki i Polki. Niektóre z nich bawiły tu już któryś raz z rzędu. Ich liczba stwarzała dwóm najstarszym rangą oficerom możliwość wyboru. Niemiecka kochanka Götha, Majola, kiedy Göth urządzał swoje uczty, zostawała w mieszkaniu w Krakowie. Traktowała kolacje Götha jako męską rozrywkę, a więc taką, która obrażałaby jej kobiecą, subtelną naturę.
Nie ulega wątpliwości, że obaj szefowie policji i komendant Göth na swój sposób lubili Oskara. Poza tym uważali jednak, że jest w nim coś dziwnego. Przypisywali to jego pochodzeniu – Oskar był bowiem Niemcem sudeckim. To coś takiego jak Arkansas wobec Manhattanu albo Liverpool wobec Cambridge. Domyślali się jego niecałkowitej prawomyślności, ale ostatecznie liczyło się to, że umożliwiał zdobycie trudno dostępnych towarów, że miał mocną głowę i przytępione, a czasem rubaszne poczucie humoru. Wiedzieli, że Oskar jest takim człowiekiem, do którego wszyscy się uśmiechają, ale któremu nie należy okazywać zbytniego uwielbienia.

 
Wesprzyj nas