Surowa, mroźna i bezlitosna Islandia nigdy nie była tak blisko… “Kobieta ze szkła” to trzymająca w napięciu powieść o poświęceniu z miłości, obezwładniającym lęku i sekretach, których nikt nie chce wyjawić.


Kobieta ze szkła1686 rok, niewielka osada w przeszywającej chłodem Islandii. Rósa po nagłej śmierci ojca, miejscowego biskupa, musi znaleźć sposób, by zdobyć pieniądze, które pomogą przetrwać zimę jej i jej chorej matce.

Mimo że serce kobiety zaczyna bić mocniej w towarzystwie przyjaciela z dzieciństwa, podejmuje decyzję o wyjściu za mąż za bogatego i starszego od niej Jóna Eiríkssona, który ma zapewnić jej godny byt.

Jak będzie wyglądać nowe życie Rósy w odległym i nieprzystępnym Stykkishólmur?
Dlaczego pierwsza żona Jóna Eiríkssona nie żyje?
Co kryje się w zamkniętym pomieszczeniu na strychu, wydając niepokojące odgłosy każdej nocy?
Czy samotność i mroczne tajemnice doprowadzą Rósę do szaleństwa?

***

Na jej szyi wisiał skórzany rzemień ze szklaną figurką, którą podarował jej tego ranka Jón. Była zimna jak lód i uformowana w kształt kobiety o drobnych, złożonych w zadumie dłoniach i potulnie spuszczonym wzroku. Na widok prezentu Rósa zaniemówiła. Szkło było rzadkie i kosztowne, a ona nigdy dotąd nie posiadała przedmiotu, który służyłby wyłącznie ozdobie.
„Kupiłem to od duńskiego handlarza – wyjaśnił Jón. – Piękna. Delikatna i skromna. – Dotknął jej policzka, a gorące palce niemal ją sparzyły. – Od razu pomyślałem o tobie”.
Nieruchoma kobieta ze szkła. Idealna, ale jakże krucha…

Caroline Lea
Kobieta ze szkła
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 lutego 2020
 
 

Kobieta ze szkła


(…)
Gdy w końcu otwiera oczy, przez szparę między oknem a zasłoną z końskiej skóry wpada blade światło wczesnego poranka. Najwyraźniej pomimo dręczącego ją strachu zdołała zasnąć i zaspała. Jón będzie się złościć. Nocą musiał wrócić, ale kiedy? Wciąż czując w ustach nieprzyjemną suchość, Rósa przypomina sobie o krokach i postaci, która nad nią stała, o podmuchu powietrza, kiedy ktoś ją mijał. Ktoś, czy raczej coś?
Jak miałaby zapytać o to Jóna? Pamięta, jak jego dłonie zacisnęły się w pięści, gdy napomknęła o strychu. A może spojrzy na nią z litością? Jak na bujające w obłokach dziecko.
Siada na łóżku i przyciska ręce do zamkniętych oczu. Po chwili zmusza się, żeby wstać, odetchnąć, ubrać się i wejść do kuchni.
Jón stoi przy wiadrze, ochlapuje sobie wodą twarz i ręce. Nagie plecy i klatkę piersiową ma porośnięte brązowymi włosami, prawie jak zwierzę.
Zawstydzona Rósa wbija wzrok w podłogę.
– Wybacz, mężu – wybąkuje. – Musiałam zaspać. Wydawało mi się, że słyszałam… – Unosi wzrok, szukając na jego twarzy jakiejkolwiek wskazówki, że to jego kroki mąciły nocną ciszę. Że to on ją obserwował, kiedy spała.
Ale z jego rysów nie sposób niczego wyczytać.
– Jest jeszcze wcześnie – mówi, a w jego głosie nie ma śladu wczorajszej irytacji.
Gdzie spał? Chyba nie przy stole?… Z ulgą, że jej nie dotknął, miesza się obawa Rósy, że jest w niej coś, co go od niej odrzuca.
Na jego szyi wisi rzemień, a na nim figurka ze szkła – podobna do jej kobiety, ale przedstawiająca, jak się zdaje, jednego ze świętych, których czczą wyznawcy wiary katolickiej. Nie jest to ozdoba licująca z funkcją bonðiego. Jón dostrzega jej spojrzenie i unosi brwi, jakby rzucał jej wyzwanie. Rósa odwraca wzrok, zawstydzona, że gapiła się tak otwarcie.
Chwyta ją za rękę, przyciąga do siebie i całuje w kącik ust, a ona zamiera w bezruchu. Jego broda drapie ją w policzek; bije od niego woń mydła z łoju baraniego.
– Kończymy dziś sianokosy. Przynieś w południe dagverður na łąkę, to zjemy razem. Miałabyś na to ochotę, prawda?
Swędzi ją skóra w miejscu, gdzie gładzi ją po policzku.
– Tak – odpowiada szeptem.
– Nie musisz przygotowywać posiłku dla Pétura.
– Dlaczego?
– Wybył na południe jeszcze przed wschodem słońca. Zabrał zapasy dla twojej matki. Nie miał czasu czekać na list, ale przekaże jej, że jesteś szczęśliwa.
Te słowa pozbawiają Rósę tchu, ale udaje się jej wymamrotać:
– Dziękuję.
Może przekaże list innemu handlarzowi, który będzie jechał na południe. Znów dopada ją tęsknota. Najchętniej schowałaby się na wozie tego handlarza i udała do Skálholt…
Jón kładzie dwa palce na podbródku Rósy i unosi jej lekko głowę, by patrzyła mu w oczy. Jest coś dziwnie intymnego w bliskości tej spracowanej dłoni rybaka i rolnika i jej gardła; intymnego i władczego. Przygląda się przez chwilę jej twarzy, a potem omiata spojrzeniem całe ciało. Rósa drży jak królik odzierany ze skóry. Czeka, aż ręka męża przesunie się niżej, zamknie na gardle albo dotknie piersi, on jednak wzdycha, a parzące palce przesuwają się na wgłębienie u podstawy jej szyi, tam, gdzie można wyczuć szaleńczy puls.
Pod jego gorącym dotykiem pierzchają myśli o ucieczce.
Jón się uśmiecha. Ma ogromne zęby.
– Wszystko musi ci się wydawać tu osobliwe – mówi. – To zrozumiałe, ale uwierz, że będziesz szczęśliwa. Biblia każe mi otaczać cię czcią. Co mówi o żonach, Róso? Co one powinny?
– Być posłuszne – odpowiada Rósa, myśląc zarazem: A co z miłością?
– A ty jesteś mi posłuszna.
Musi się przełamać, by skinąć głową – robi to prawie niezauważalnie, co zwiększa siłę nacisku jego palców.
– Powiedz mi, że jesteś szczęśliwa, Róso. – Jego oczy są stalowe i poważne.
– Jestem – szepcze Rósa.
Przeciąga kciukiem po jej wardze, następnie pozwala ręce opaść.
– Będzie z ciebie dobra żona.
Trzaska drzwiami i w jednej chwili w domu zapada melancholijna cisza.
Rósa cała się trzęsie. To Pétura musiała słyszeć zeszłej nocy, jak schodził ze strychu – może poszedł po jakieś dokumenty, niezbędne w podróży na południe. Ale dlaczego miałby się zatrzymywać przy jej łożu i obserwować, jak śpi? Odwraca się do drabiny, nie znajduje w sobie jednak odwagi, by wspiąć się w rozwartą gardziel ciemności.
Zamiast tego odnajduje mydło z łoju baraniego i szoruje stół. Zamiata podłogi. Wciera tłuszcz wielorybi w drewniane drzwi i krokwie, aż całe lśnią. Myje, pierze i szoruje, tak pracowicie i długo, że w domu nie można znaleźć choćby drobinki kurzu. Następnie idzie do spiżarni po mąkę żytnią i piecze więcej chleba. Przed wyjazdem Pétur ubił jagnię – z krokwi zwisają udźce. Są suche, ale na sianie, gdzie okapywały, zebrały się dwie kałuże krwi.
Przyrządzi dla Jóna lifrarpylsę. Siecze wątrobę, miesza ją z mąką żytnią i płatkami owsianymi i wpycha tę mieszankę w żołądek jagnięcia. Gotuje wodę i wrzuca do niej lifrarpylsę, która podskakuje we wrzątku aż do południa, wypełniając dom kwaśną wonią podrobów. Nuci przy tym bez przerwy, żeby zagłuszyć wszelkie hałasy, zarówno te prawdziwe, jak i wyimaginowane.
Zanosi gotową potrawę Jónowi, a ten zachwyca się głośno i pożera ją łapczywie, rękawem ścierając tłuszcz z brody. Gdy tak się do niej uśmiecha, trudno uwierzyć, że w jego towarzystwie czasami ma wrażenie, jakby otaczały ją żelazne kraty. Może tylko sobie wyobraziła te wszystkie zagrożenia? Może jego słowa od początku pełne były dobroci i przychylności, i to jej umysł zmienił je w coś groźnego?
Gdy jednak niekiedy unosi wzrok, dostrzega, że mąż przypatruje się jej czujnie, a wyraz jego twarzy sprawia, że Rósa ma ochotę objąć się za brzuch.
Wciąż wszakże, pomimo upływu kolejnych dni, nie dzielił z nią łoża, ba – odkąd tu przybyła, prawie jej nie tknął. Nocami wychodzi z domu i idzie do obory. Rósa leży wówczas sama w ciemnościach. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że staje się niewidzialna, jakby coś ją powoli wymazywało, jakby stawała się półprzezroczysta.
Im więcej czasu spędza przy tym wielkim nieznajomym, tym bardziej wydaje się jej odległy. Kiedy ją mija, Rósa kuli się odruchowo, ucieka od jego zwierzęcego ciepła. Dostrzegłszy to któregoś ranka, złapał żonę za rękę, rozprostował jej palce i przycisnął usta do jej dłoni. Ten gest, nieskończenie intymny i czuły, na chwilę odebrał jej dech. Uśmiechnął się do niej i wyszedł na zewnątrz, porzucając ją w otwartych drzwiach. W pierwszej chwili chciała go zawołać, ale słowa zamarły na jej ustach.
 
Trzeciego dnia nieobecności Pétura Rósa czeka, aż Jón wyjdzie na pole, po czym chwilę później, zbiega ścieżką do osady.
Zagrody są tutaj okazalsze niż w Skálholt i wkopane we wzgórza, jakby się chowały. Rósa przystaje, bierze głęboki oddech i przywołując uśmiech na twarz, wkracza między zabudowania. To w końcu poddani jej męża – jeżeli im zaimponuje, Jón zrozumie, że nie musi jej zabraniać kontaktów z ludźmi. Ogląda się jeszcze przez ramię, ale Jóna nigdzie nie widać i strach oplatający ciasno jej pierś rozluźnia chwyt.
W pierwszej zagrodzie, do której podchodzi, panuje cisza, a drzwi są uchylone. Zagląda do środka. W Skálholt było rzeczą zwyczajną, że nawet obcy – wędrowni handlarze i pielgrzymi odwiedzający miejscowy kościół – nawoływali mieszkańców, ale Rósa nie zna tutejszych zwyczajów. Stoi więc na progu, długo się wahając, gdy znienacka zza pleców dolatuje ją płacz dziecka.
– Ty!
Obraca się na pięcie i widzi mężczyznę jeszcze większego od Jóna. Twarz ma mięsistą i czerwoną, a oczy jak dwa małe świdry.
– Jesteś ta nowa – grzmi, krzyżując na szerokiej piersi ręce potężne jak baranie udźce.
– Ja… – Rósa cofa się niepewnie. – Czy to twoja zagroda, panie? Przepraszam, ja…
– Węszysz – wchodzi jej cierpko w słowo. – Zupełnie jak poprzednia. I patrzcie, gdzie ją to zaprowadziło!
– Nikomu źle nie życzę.
– Tamta też tak mówiła. Ale na chorobę jej to nie pomogło.
– Olaf! Zostaw ją w spokoju. – Nagle staje pomiędzy nimi Katrín. Opiera ręce na biodrach i gromi Olafa wzrokiem, a on nie pozostaje jej dłużny. – Czy tak zamierzasz okazywać szacunek żonie bonðiego? Jak sądzisz, co powie Jón, kiedy usłyszy, że jej groziłeś?
– Wcale jej nie grożę – odpowiada ze złością Olaf. – Węszyła po moim obejściu i…
– Przypomnę ci o tym, kiedy znów będziesz potrzebować gwiazdnicy na pęcherze i przyłapię cię w ę s z ą c e g o w mojej zagrodzie. Chodź, Róso.
Katrín chwyta ją za rękę, a dziewczyna opiera się lekko na jej ramieniu, gdy odchodzą.
– Dziękuję – rzuca.
– Czy Jón wie, że przyszłaś do osady? – Oczy kobiety są wielkie.
– Nie, pracuje na polu. Chciałam…
– W takim razie wracaj do domu. Natychmiast!
– Ale pomyślałam, że mogłabym odwiedzić…
Katrín kładzie jej dłoń na ramieniu.
– Przyjdź do mnie innego dnia. Teraz musisz już wracać.
– Ale…
– Posłuchaj, ludzie gadają. Co jeśli do Jóna dotrą plotki, że tu byłaś?
Rósa ogląda się za siebie i dostrzega, że zebrało się za nimi zbiegowisko gapiów. Ludzie szepczą. Ktoś wybucha śmiechem – nieprzyjemnym i ostrym jak odłamki roztrzaskanego szkła.
– Idź już – ponagla ją Katrín. – Podejdę do nich, poproszę, żeby nie gadali. Ale musisz być ostrożniejsza, rozumiesz? No idź!
Odpycha Rósę, a ta, ledwie trzymając się na nogach, biegnie na wzgórze, z trudem łapiąc oddech. Nawet na chwilę nie opuszcza jej wrażenie, że jest obserwowana.
W połowie drogi zatrzymuje się i zgina wpół, próbując powstrzymać łzy. Nie ma odwagi sprawdzić, czy mieszkańcy osady wciąż patrzą. Wyobraża sobie ich twarde, lodowate spojrzenie, jakie posyłał jej Olaf, gdy mówił o chorobie Anny. Jednakże ich twarze wcale nie wyrażały nienawiści. Były to raczej odraza i strach, jak na widok jadowitego węża.
Zmusza nogi do ruchu, by poniosły ją do mrocznego wnętrza domu. Nie umie wejść głębiej niż do kuchni – kuli się przy hloðirze, z trudem łapiąc oddech.
Na zewnątrz zawodzi wiatr, a w górze skrzypią deski. Rósa przyciska dłonie do uszu.
Jeszcze przed powrotem Jóna odnajduje w sobie dość siły, by wstać i przygotować posiłek. Nie może jednak na niego patrzeć i tylko czeka, aż oskarży ją o nieposłuszeństwo i oznajmi, że wie o jej wizycie w osadzie. Ale Katrín najwyraźniej zdołała zamknąć mieszkańcom usta, bo Jón rozprawia wyłącznie o sianie i owcach.
 
Po zmroku w domu panuje nieznośna duchota, a noc ciągnie się w nieskończoność. Przez pięć kolejnych dni Jón czeka, aż Rósa zaśnie – czy raczej zacznie udawać, że śpi – i dopiero wtedy kładzie się obok. Za każdym razem jego oddech jest kwaśny, a ciało rozluźnione przez nadmiar trunku. Rósa leży w zimnej ciemności, zdezorientowana i wystraszona. Zasypia zwinięta w kłębek i budzi się w tej samej pozycji, obolała od bezruchu i napięcia.
Czyżby naprawdę się nią brzydził? Coś jest z nią nie tak? Z twarzą, ciałem, zapachem? Boi się jego dotyku, ale jednocześnie nie potrafi znieść tej dziwnej izolacji. Czuje się jak twarda, chłodna ozdoba ze szkła, którą nosi na szyi.
Może to ona go onieśmiela – choć z jakich powodów, tego nie rozumiała… Przecież miał już żonę. Może sądzi, że to ona nie pragnie jego? Czeka na znak z jej strony? Tyle wątpliwości, brzęczących w jej głowie natrętnie jak muchy, podczas gdy Jón chrapie tuż obok. Piątej nocy odwraca się do niego w łóżku.
– Mama znała pewną kobietę ze Skálholt. Choć miała męża, nigdy nie zaszła w ciążę.
– Naprawdę? – odpowiada rozleniwionym głosem.
– Ona… – Rósa przygryza wargę. – Uważała, że to grzech dzielić z mężczyzną łoże.
– Tak myślała? – Tym razem brzmi ostro i czujnie. – Biblia twierdzi, że pożądanie jest grzechem.
– Ale… – Rósa przełyka ślinę. – Czy Adam nie prosił Boga, by stworzył Ewę jako jego… towarzyszkę?

 
Wesprzyj nas