Urzekająca powieść o tragicznej miłości oraz zagadce sprzed stu lat czekającej na rozwiązanie. Ta gotycka historia, pełna intryg związanych ze starym domostwem i jego dawno zapomnianymi tajemnicami, przyprawi was o prawdziwy dreszcz grozy.


Córki jezioraPo rozpadzie małżeństwa Kate Granger szuka schronienia w domu rodziców na brzegu Jeziora Górnego. Pragnie się pozbierać i dojść do siebie – tymczasem na płyciźnie przed domem znajduje ciało zamordowanej kobiety. W fałdach intrygująco staroświeckiej nocnej szaty zmarłej leży ukryte niemowlę, równie zimne i spokojne jak jego matka. Nikt nie potrafi zidentyfikować nieżyjącej kobiety. Nikt oprócz Kate. Widziała już ją wcześniej. W swoich snach…

Historia wielkiej miłości sprzed stu lat znalazła swój tragiczny koniec, ale otaczające ją zagadki wciąż czekają na rozwiązanie. Nadeszła pora, aby jezioro ujawniło swoje tajemnice. W miarę jak odsłaniają się przed nią kolejne sekrety, Kate czuje, że coraz głębiej porywa ją wir niepokojącej opowieści przekazywanej szeptem z pokolenia na pokolenie. Teraz przyszła pora na Kate, aby jej wysłuchała.

Podczas gdy utopiona kobieta stara się zza grobu dosięgnąć teraźniejszości, Kate sięga w przeszłość. Obie muszą się spotkać, choćby we snach, aby naprawić krzywdy popełnione w przeszłości…

***

W tej nastrojowej opowieści rozgrywającej się na brzegach Jeziora Górnego Kate Granger czuje wyciągające się groźnie w jej stronę macki przeszłości. Ta gotycka historia, pełna intryg związanych ze starym domostwem i jego dawno zapomnianymi tajemnicami, przyprawi was o prawdziwy dreszcz grozy.
Elizabeth Hall

Precyzyjnie utkana opowieść Wendy Webb porusza wszystkie właściwe nuty. Zapomniane dziedzictwo duchów jeziora, niespokojne duchy pewnej rodziny oraz przeszłość spowita we mgle i nieukojonym żalu stapiają się w «Córkach jeziora» w cudownie harmonijną historię. Królowa północnego gotyku oferuje nam klasyczną opowieść o duchach, w każdym momencie tak wciągającą i poruszającą wyobraźnię, jak tylko mogą się tego po niej spodziewać wielbiciele jej talentu.
Eliza Maxwell

W zachwycającej powieści Wendy Webb, «Córki jeziora», w snach otwierają się drzwi między światem zmarłych a światem żywych, duch jeziora zwraca się do obdarzonych specjalnym darem kobiet z pewnej rodziny, a zagadka morderstwa sprzed stu lat zostaje rozwiązana. To prawdziwa literacka perła, w której znajdziecie wszystko, co niesamowite, rozkoszne, oszałamiające i niepokojące.
Emily Carpenter

Wendy Webb
Córki jeziora
Przekład: Jarosław Mikos
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 lutego 2020
 
 

Córki jeziora


Rozdział pierwszy

W końcu nadszedł właściwy czas i jezioro ją oddało. Pewnego ranka, pod koniec lata, jej ciało łagodnie wypłynęło na płyciznę i unosiło się na falach, jak gdyby po prostu spokojnie drzemała na powierzchni wód. Miała na sobie białą szatę, długą i powiewną, nadal związaną tasiemką przy szyi, strój, w jakim zapewne w dawnych czasach zamożna kobieta kładła się spać. Jej twarz okalały kaskady splątanych, kasztanowych włosów. Uśmiechała się leciutko, a jej niesamowite fiołkowe oczy były na wpół otwarte, jak gdyby właśnie przebudziła się ze snu. Jedną rękę miała schowaną w fałdach sukni. Drugą wyciągała w stronę plaży, w stronę piasku, jakby próbowała dosięgnąć brzegu.
Jej pojawienie się było tym bardziej zdumiewające, że zmarła prawie sto lat wcześniej.
Nikt spośród żyjących w chwili, gdy jej ciało wypłynęło na brzeg, nic o niej nie wiedział, jeśli nie liczyć Kate Granger, która nie bez przyczyny znalazła się właśnie w domu na wzgórzu, stojącym dokładnie ponad plażą, gdzie teraz spoczywało ciało.
Wszyscy, których zmarła kobieta kochała, od dawna już nie żyli, a ich opowieści, równie magiczne co zwyczajne, odeszły wraz z nimi, pochowane w ziemi lub wodzie, stając się zapomnianą cząstką otaczającego krajobrazu, podobnie jak była nią i ona przez minione sto lat.
Jednak niektóre opowieści, zwłaszcza te niezwykłe, ukryte, w których chodzi o morderstwo albo jakąś tajemnicę, tak czy inaczej zawsze wypływają na powierzchnię, zwłaszcza jeśli dawne krzywdy domagają się zadośćuczynienia. Docierają do ludzkich uszu mimo wszelkich wysiłków, aby zachować je w tajemnicy. Wszystko w swoim czasie. I teraz właśnie nadszedł właściwy czas.
W chwili, gdy ciało nieznanej kobiety wypłynęło na brzeg, Kate Granger nalewała sobie do kubka resztkę kawy z dzbanka, zamierzając umościć się wygodnie z krzyżówką w fotelu, w którym uwielbiała chować się jeszcze w dzieciństwie. Nie miała pojęcia, że wypadki przybiorą wkrótce nieoczekiwany obrót, a jej życie skręci w bardzo dziwnym kierunku.
Ciało znalazł jej ojciec, Fred, który od tak dawna każdego ranka spacerował z psem tym właśnie kawałkiem plaży, że wolał nawet o tym nie pamiętać. Podczas tych wędrówek odzyskiwał wewnętrzny spokój, wsłuchując się w pradawną muzykę fal uderzających o brzeg. Ich rytm miał dla niego życiodajną moc.
W ciągu tych wszystkich lat Fred znalazł na plaży szereg rozmaitych przedmiotów wyrzuconych na brzeg, zagnanych wiatrem, przyniesionych przez fale. Naturalnie bywały wśród nich kamienie czy małe kamyki, tak wytrwale gładzone przez piasek i wodę, że w końcu połyskiwały niczym szkło, ozdabiając plażę jak morskie muszelki. Tutejsi mieszkańcy niechętnie o tym wspominali, ale większość z nich wierzyła głęboko, że w tych kamykach kryje się duch samego jeziora. Ludzie podnosili je więc i zabierali ze sobą, chowali do kieszeni albo układali na półkach z książkami, parapetach i biurkach, na szczęście.
Podczas swoich spacerów Fred znajdował jednak nie tylko kamienie. Jeszcze w czasach, gdy był małym chłopcem, jezioro składało mu u stóp różne podarunki, którym mógł się przyglądać z uwagą, podziwiać je, a nawet się nimi bawić. Pewnego ranka, po szczególnie gwałtownej burzy, która nagle zerwała się w środku nocy, natknął się na fragment szalupy ratunkowej. Zrozumiał w lot, że jezioro pochłonęło nocą cały statek wraz z zaskoczoną załogą i pociągnęło go aż na samo dno. Innym razem zauważył na płyciźnie kanoe, które spokojnie unosiło się na falach. W środku znalazł pełen kosz piknikowy, dwie kamizelki ratunkowe i nienaruszoną butelkę Jacka Danielsa. Popytał w okolicy, ale nigdy się nie dowiedział, kim byli właściciele tego kanoe ani co jezioro z nimi zrobiło, ale rozumiał aż nazbyt dobrze, że nie powinien otwierać butelki. Niemniej nigdy dotąd nie znalazł czegoś takiego jak tym razem. Nigdy nie znalazł człowieka.
Tego ranka, jak wiele razy przedtem, Fred i jego owczarek niemiecki, suka o imieniu Sadie, zeszli po długich, drewnianych schodach wiodących z tarasu w stronę plaży. Jednak tym razem Sadie, zamiast pobiec jak zawsze wzdłuż brzegu, stanęła jak wryta. Ze spuszczonym ogonem i pochyloną głową wpatrywała się w powierzchnię wody, wydając gardłowe warczenie, jakby w samej obecności jeziora wyczuwała coś groźnego. Fred zawołał: „Sadie, chodźmy, malutka!”. Ale Sadie ani drgnęła.
Przez chwilę omiatał jezioro spojrzeniem, patrząc w tę stronę, w którą wpatrywał się pies, i w końcu zauważył, że coś unosi się na wodzie, ale z tej odległości nie potrafił rozpoznać, co to jest. Kawałek drewna? Czy może kajak wywrócony do góry nogami? Kiedy jednak obserwowany przedmiot znalazł się nieco bliżej brzegu, Fred poczuł w żołądku bolesny skurcz. To nie był kajak.
Fred zmrużył oczy, patrząc pod słońce, po czym sięgnął do tylnej kieszeni po komórkę, którą pod wpływem nalegań żony zawsze miał przy sobie podczas tych spacerów, i zadzwonił na posterunek.
– Nie jestem pewien, Johnny, ale wydaje mi się, że widzę w jeziorze ciało – powiedział.
Wiedząc, że szeryf i karetka są już w drodze, ściągnął buty i mimo protestów Sadie wszedł do lodowatej wody. Wciąż była jakaś szansa, że ta osoba jeszcze żyje, ale kiedy się zbliżył, zrozumiał, że patrzy na kogoś, komu już nie można pomóc. Stojąc po kostki w wodzie, Fred w milczeniu obserwował, jak ciało, kołysząc się na drobnych falach, dryfuje w stronę brzegu. Jego pies szczekał ostrzegawczo. Chwilę później przyjechał szeryf.
– I co tutaj mamy? – zaczął Johnny, ale nagle urwał. Choć nie był człowiekiem pobożnym, odezwały się w nim lata spędzone w katolickiej szkole i przeżegnał się. Obaj milczeli.
Johnny od dwudziestu pięciu lat był miejscowym szeryfem i nieraz zdarzało mu się znaleźć na miejscu zbrodni, a mimo to stał teraz z otwartymi ustami, kompletnie oniemiały na widok ciała martwej kobiety. W swojej pracy policjanta raz czy drugi widział ludzkie zwłoki, ale z czymś takim stykał się po raz pierwszy. Może chodziło o jej idealnie gładką skórę, a może o pozycję, w jakiej unosiła się na wodzie, z jedną ręką wyciągniętą w stronę brzegu. A może to był wyraz jej twarzy. Nagle przyszło mu na myśl, że ta kobieta wcale nie wygląda, jakby nie żyła. Miał wrażenie, że uchwycił jej spojrzenie… Ale czy to możliwe?
Jego myśli popłynęły w zupełnie niestosownym jak na miejsce zbrodni kierunku. Johnny Stratton zaczął bowiem rozmyślać o swojej prawdziwej miłości. Widok twarzy nieżywej kobiety ustąpił wspomnieniu znanego, może aż nazbyt dobrze, szyderczego uśmiechu jego byłej żony, a potem, co już było o wiele przyjemniejsze, postaci Mary Carlson, jego pierwszej miłości, słodko pachnącej dziewczyny o rudych włosach i dobrym sercu, której nie widział od czasów szkoły średniej. Johnny przypomniał sobie dotyk jej uda, gdy jechali po mieście starym camaro jego ojca, i miękką skórę jej drobnej dłoni, gdy splotły się ich palce, jej perfumy o jabłkowej nucie. I kiedy stojąc na brzegu jeziora, wpatrywał się w martwe ciało nieznanej kobiety, zaczął się zastanawiać, jak właściwie potoczyło się życie Mary. Ale szybko otrząsnął się z tych myśli. Boże, to przecież miejsce zbrodni!
Fred także patrzył na martwe ciało jak zaczarowany. On też pomyślał o swojej prawdziwej miłości, o kobiecie, która z pewnością zmywała w tej chwili naczynia po śniadaniu – o Beverly, swojej żonie, z którą żył już od czterdziestu pięciu lat. Nagle poczuł ulgę, że jej tu nie ma i że ona tego nie widzi.
Z zadumy wyrwał ich głos Kate, która zbiegła po schodach na plażę.
– Tato? – Gwałtownie odwrócili się w jej kierunku. – Tato? Usłyszałam szczekanie Sadie, więc przyszłam zobaczyć, czy… – Słowa zamarły jej na ustach, gdy podeszła bliżej. Na widok pozbawionej życia twarzy kobiety Kate opadła na kolana, zasłaniając rękami usta w bezgłośnym krzyku przerażenia.
– W porządku, kochanie. – Fred szybko podszedł do córki i objął ją ramieniem. – Johnny właśnie dzwoni do koronera. Prawda, John? Chodź, lepiej wróćmy do domu i pozwólmy zrobić szeryfowi, co do niego należy.
– Nie! – wydusiła Kate szeptem. Wyrwała się z objęć ojca i zanim którykolwiek z nich zdążył ją powstrzymać, rzuciła się w stronę kobiety i zaczęła szarpać jej suknię. Chwilę później, gdy Johnny i Fred wciąż próbowali odciągnąć Kate od ciała, wszyscy troje zamarli jeszcze raz.
– Jezu Chryste – wyszeptał Johnny.
W tej samej chwili stłumiony jęk Kate zdołał wreszcie wyrwać się z jej ściśniętej krtani i spokój poranka przeszył nagle krzyk tak przeraźliwy, że wszystkie zwierzęta w okolicy umilkły i zaczęły nasłuchiwać. W fałdach szaty zmarłej kobiety dostrzegli skulone niemowlę. Jego maleńkie ciało było nieruchome i leżało spokojne, jakby spało bezpiecznie wtulone w ramiona matki.

Rozdział drugi

Great Bay, 1889

W dniu kiedy Addie Cassatt przyszła na świat, gęsta mgła tak szczelnie spowiła wszystkie drzewa, domy i brzeg jeziora, że jej matka, Marie, nie ośmieliła się samodzielnie wybrać do miasteczka i poszukać pomocy doktora. Nie było daleko – Cassattowie mieszkali niecałą milę od głównej ulicy – jednak tego ranka Marie nie potrafiła sięgnąć spojrzeniem dalej niż za próg własnego domu. Wpatrywała się w nieprzeniknioną biel, niepewna, co właściwie powinna zrobić. Dom najbliższej sąsiadki zniknął we mgle, a mąż, mimo złej pogody i poważnego stanu Marie, wyruszył na jezioro łowić ryby. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc Marie dostać się do miasteczka albo wezwać do niej lekarza. Była w domu sama, a nawet, jak myślała, sama na świecie. Jednak kałuża wody, którą ujrzała u swoich stóp, powiedziała jej, że tak czy inaczej niedługo nie będzie już sama. Dziecko było w drodze.
Mąż Marie, Marcus, i jego brat Gene, podobnie jak ich przodkowie, należeli do pokoleń mężczyzn, którzy od niepamiętnych czasów łowili ryby w tutejszych wodach, więc jakaś tam mgła, nie mówiąc już o zaawansowanej ciąży Marie, nie mogła im przeszkodzić w codziennej pracy. Rybacy w miasteczku uważali, że Cassattowie muszą być głupcami, skoro wypływają na jezioro w taką pogodę, ale Marcus i Gene wiedzieli swoje. Nieraz widywali całe ławice ryb, które wysuwały pyszczki nad powierzchnię wody tylko po to, żeby posmakować gęstej, aksamitnej mgły.
Wszystko to nie miało jednak żadnego znaczenia dla Marie, gdy leżąc w łóżku, przewracała się z boku na bok pod wpływem bólu, zwiastującego narodziny jej pierwszego dziecka. Miasteczko wcale nie jest tak daleko, powtarzała sobie, kiedy ból kolejnego skurczu nieco odpuszczał. Co dzień chodziła tą drogą z psami i znała na pamięć wszystkie jej wzniesienia i zakręty. Z całą pewnością zdołałaby tam dotrzeć nawet teraz. A przynajmniej doszłaby do domu sąsiadki. „Rusz się, Marie, to tylko zwykła mgła – pomyślała. – Wstawaj, szukaj pomocy, dziecko jest w drodze”.
Próbowała wstać, ale ból się nasilił. Jęknęła tylko, opadając z powrotem na poduszkę. Ogarnęło ją dziwne poczucie, jakby jej ciało stało się rzeką, a dziecko musiało tę rzekę przepłynąć, z jednego świata w drugi. Nie miała pojęcia, skąd się biorą te myśli.
Widziała tylko oślepiającą biel za oknem. Nie była pewna, czy istnieją jeszcze szkoła, sklep, poczta i inne budynki w miasteczku, czy zostały już pochłonięte przez tę biel. Czy coś jeszcze tam jest? Czy świat jeszcze istnieje? Marie z przerażeniem wpatrywała się w tę białą, gęstą, żywą rzecz. Pomyślała, że gdyby wyszła na zewnątrz, to coś niewątpliwie chwyciłoby ją i zawiodło do nieprzebytych lasów za miasteczkiem. Na pewno przepadłaby bez śladu, błąkając się po omacku w chwili, gdy dziecko przyszłoby na świat. Psy, Polar i Lucy, ujadały zajadle w stronę zalegającej na podwórku mgły, w stronę jeziora, tylko wzmagając niepokój Marie.
„Pomóż mi, matko”, pomyślała jeszcze, po czym skurcze całkowicie wzięły jej ciało we władanie.
Nieco dalej nad brzegiem jeziora jej sąsiadka, Ruby Thompson, z niepokojem zawiązywała sobie fartuch. Wiedziała, że ten dureń Marcus wypłynął na jezioro, zostawiając żonę samą, w taki dzień, kiedy dziecko było tuż-tuż. Mgła czy nie mgła, zamierzała się upewnić, że u Marie wszystko w porządku.
Zawinęła jeden z placków upieczonych tego ranka i wyszła z domu w tę biel, kierując się w stronę długiego rzędu sosen, które rosły między ich domami. Dotykała kolejnych pni, na ślepo wyciągając rękę przed siebie, dopóki nie zmaterializowało się przed nią następne drzewo. Kiedy tak szła, cała zatopiona we mgle, przypomniała sobie pewną zimę z dzieciństwa, gdy nagła śnieżyca zaskoczyła ją poza domem. Kilka osób z niewielkiej społeczności Great Bay zginęło tego dnia, zgubiwszy drogę w gwałtownej burzy. Mała Ruby wracała właśnie do domu ze szkoły, kiedy zaczął padać gęsty śnieg. I tak samo jak dziś szła od drzewa do drzewa, żeby znaleźć drogę. Na to wspomnienie przebiegł ją zimny dreszcz. Z ulgą otrząsnęła się z tych myśli, kiedy wreszcie dotarła do domu Cassattów.
Ruby zastukała we frontowe drzwi. Czemu nie ma odpowiedzi? „Boże – pomyślała – może ona właśnie rodzi?”. Pchnęła drzwi i gdy okazało się, że nie są zamknięte, weszła do środka.
– Marie! – zawołała, ale i tym razem nie usłyszała odpowiedzi. „Gdzie ona jest? Gdzie są te cholerne psy?”. Ruby zaczęła gorączkowo chodzić po domu, a jej niepokój wzrastał na widok kolejnego pustego pomieszczenia. Coś było nie tak. Kiedy zobaczyła, że drzwi wiodące z kuchni na podwórko są otwarte, niewiele myśląc, wybiegła prosto w mgłę. Znała na pamięć drogę z kuchni sąsiadki nad jezioro i potrafiła w razie potrzeby pójść nią z zamkniętymi oczami. Właśnie teraz nadeszła taka chwila.
Ruby pospiesznie zeszła ścieżką, potykając się o korzenie i głazy – „Czemu Marcus, ten leniwy dureń, porządnie tego nie oczyści” – i w końcu stanęła nad wodą. Jej wzrok nie sięgał dalej niż na kilka centymetrów. W którą stronę iść? Skręciła w lewo. Zaczęła biec wzdłuż brzegu, wołając imię przyjaciółki.
Marie nieoczekiwanie szybko wyłoniła się z mgły. Ruby znalazła ją nagle niemal u swoich stóp. Leżała w płytkiej wodzie, nieprzytomna, pogrążona we śnie, a może martwa. Suknia oplątywała jej nogi. Nigdzie nie widać było dziecka.
Krzyki Ruby szybko sprowadziły na miejsce wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu jej głosu. Najpierw przybiegł jej mąż, Thomas, potem Otto i Betsy Lund. Kiedy mężczyźni zanieśli Marie z powrotem do domu, a Ruby przebrała ją w suchą koszulę nocną i położyła do łóżka, Marie nagle ocknęła się z transu, w który wcześniej wpadła.
– Gdzieście je zabrali? – zawołała Marie. – Gdzie jest moje dziecko?
Nikt nie pytał, dlaczego poszła na brzeg jeziora. Wszyscy powtarzali tylko: „Musisz teraz odpocząć, Marie”, oraz: „Przeżyłaś ciężkie chwile”, albo: „No dobrze, już dobrze, spokój”.
Ale ich słowa nie mogły pocieszyć zrozpaczonej matki. Marie rzucała wokół niespokojne spojrzenia, próbując podnieść się z łóżka.
– Moje dziecko – powtarzała w kółko.
Ruby chwyciła męża za rękę i wyprowadziła go przed dom.
– Poszukaj na podwórzu, w jeziorze, wszędzie, gdzie się da – szepnęła. – To dziecko musi gdzieś tam być, nie pozwól, żeby dopadły je wilki.
„Zasługuje na porządny, chrześcijański pochówek – pomyślała, ale nie wypowiedziała tego na głos. – Gdzie jest doktor? Na pewno ma coś, co mógłby podać Marie, żeby ją uspokoić”.

 
Wesprzyj nas