Nikt nie wie, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt. No, może poza samym diabłem… O Czarnym Stawie krążą legendy. To podobno przeklęte miejsce…


Czarny StawBurzliwy rozwód rodziców Kamila powoduje radykalną zmianę w jego życiu. Z wielkiego miasta wyprowadza się na dosłowny koniec świata, do rodzinnego domu matki, położonego w Czarnym Stawie.

Relacje między mamą i babcią są, delikatnie mówiąc… skomplikowane. Wszystko przez to, że dziadek Kamila zaginął wiele lat temu, od tamtej pory babcia za całe zło na świecie obwinia mężczyzn.

Dzięki nowym znajomym ze szkoły (i nie tylko) Kamil odkrywa mroczne legendy krążące wokół lokalnego jeziora…

W okolicy dzieją się dziwne rzeczy. Dodatkowo Kamila zaczynają dręczyć koszmary, w których tonie w czarnej wodzie. Wraz z przyjaciółmi postanawia odkryć tajemnicę kryjącą się w odmętach jeziora. Niebawem okaże się, że tylko on może uratować miasteczko…

Książka zapowiada cykl powieści dla młodzieży inspirowanych postaciami z dawnych polskich legend. Pierwsi czytelnicy wskazują na podobieństwa klimatu powieści do serialu „Stranger Things”.

Robert Ziębiński
Czarny Staw
Wydawnictwo Burda Media Polska
Premiera: 25 marca 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Czarny Staw


Rozdział pierwszy
Rok 2018

I

Mama zawsze powtarzała: „Synku, nie wierz w bajki. Jak mówią, że nie może być już gorzej – to uwierz mi, będzie”. I teraz, przyglądając się jej z tylnego siedzenia, jak wyzywa burzę, krzyczy na świat, próbując przy tym jedną ręką prowadzić samochód, a drugą włączyć muzykę, która zagłuszy jej przekleństwa – po raz pierwszy jej uwierzyłem.
– Mamo… – odezwałem się niepewnym głosem.
Zero reakcji. Furia trwała w najlepsze. Deszcz zacinał tak mocno, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody. Zmierzchało. Wskazówka licznika przesunęła się blisko stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gnaliśmy w deszczu po zapomnianej przez Boga szosie z matką, która ewidentnie zapomniała, że prowadzi samochód.
– Mamo! – krzyknąłem.
– Czego?! – warknęła, nie odwracając w moją stronę wzroku.
W sumie to nie wiem, gdzie patrzyła. Na pewno nie na drogę. Miałem wrażenie, że jej oczy widzą wszystko, tylko nie to, że ze sporą prędkością próbuje połączyć nas z dziadkiem.
– Zwolnij! Zabijesz nas, a wtedy już naprawdę nie będzie mogło być gorzej!
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem. Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na tyle, abym chciał się go pozbyć.
Mój krzyk zadziałał, bo nagle mama zwróciła oczy na tablicę, zobaczyła, z jaką prędkością pędzi, i z całych sił nacisnęła hamulec. To nie było mądre. Z rzeczy, które mogła zrobić, ta należała do najgłupszych, ale wiecie, jak jest – gdybyśmy podejmowali tylko mądre decyzje…
W każdym razie stało się to, co stać się musiało. Deszcz, prędkość, asfalt i opony – każda z tych rzeczy uznała się za byt niepodległy (czyli taki, który nie widzi potrzeby współżycia z innym), a nasz samochód zaczął tańczyć jak bohaterowie Deszczowej piosenki. To był ulubiony film mojego taty. Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wydaje mu się, że umrze.
Miałem zapięte pasy, więc moim ciałem rzucało bezładnie, ale nie przekoziołkowałem do przodu. Za to z rąk wypadł mi tablet i rysik. No i okulary spadły mi z głowy. Widziałem, jak najpierw tablet, a następnie one uderzają w schowek, odbijają się od niego i z całą siłą walą w zagłówek fotela kierowcy, a potem lecą sobie gdzieś dalej. Nie wróżyło to dobrze ich funkcjonalności. W końcu się zatrzymaliśmy. W poprzek drogi. Jak na złość właśnie wtedy odtwarzacz, z którym wcześniej nieskutecznie walczyła mama, zaskoczył i wnętrze samochodu wypełniły jazgotliwe dźwięki gitary Eddiego Van Halena.
Przez kilka długich chwil milczeliśmy, przyglądając się sobie. Ocienialiśmy straty. Znaczy – byłem cały. Mama też. Silnik cicho mruczał. Pojazd również ocalał. Kiedy z głośników popłynął refren, w którym David Lee Roth krzyczał, że „ucieka przed diabłem”, mama zaniosła się histerycznym śmiechem. Ja również. Szarpany spazmami, próbowałem wyrzucić z siebie jedno, ale jakże kluczowe zdanie.
– Ma… maa… ma… Maaaaamooo!
– Cooooooooo?
– Zzz… zjeee…
– Coooooo?
– Zzzzz drogi! – krzyknąłem w końcu. – Zjedź z drogi, bo jak nie ty, to ktoś inny nas zabije!
Jak na komendę mama przestała się śmiać. Wykręciła kierownicę, nacisnęła gaz i zjechała na pobocze. Przez chwilę siedziała bez ruchu z rękami na kółku. Histeryczny śmiech jak przyszedł, tak zniknął.
– Muszę wysiąść, zapalić – powiedziała.
– Zmokniesz.
– Nie szkodzi – odpowiedziała, a otwierając drzwi, dodała: – Przepraszam.
Kiedy tylko zapaliła papierosa, deszcz jak zaczarowany przestał padać. Podniosłem okulary. Były całe. Ani śladu zniszczeń. Wysiadłem i stanąłem obok niej. Opieraliśmy się o mokry samochód. Przez chwilę mama paliła w ciszy, a potem przemówiła:
– Przepraszam cię, słońce. Prawie nas zabiłam.
– Ale nie zabiłaś. Za to wisisz mi tablet. Bo chyba się rozwalił.
– Przepraszam.
– Nie ma za co – odparłem, odruchowo chwytając ją za rękę.
– Mój mały chłopiec – powiedziała ni to do mnie, ni to do powietrza.
– Nie taki mały. Choć z drugiej strony chyba chciałaś zrobić ze mnie wampira. Zostałbym na zawsze młody…
Roześmiała się.
– Wiem. Przepraszam.
– Będzie dobrze, mamo. Zobaczysz.
Wtedy spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczyma, a dłonią, w której nie trzymała papierosa, sięgnęła do mojego czoła.
– Kamil, dobrze się czujesz? Nie uderzyłeś się w głowę? Synku, wprowadzamy się do babci. Nie będzie dobrze.
– Myślę, że demonizujesz.
– Demo… co? Kto cię tego nauczył?
– No wiesz, internet? Poza tym czy może być gorzej?
– To teraz powiem ci, jak będzie. Gdy tylko wejdziemy do domu, babcia wygłosi tyradę pod tytułem: „Anno, zniszczyłaś sobie życie i nie potrafisz utrzymać przy sobie faceta”. Gdy skończy ze mną, dopadnie ciebie, więc się nie uśmiechaj. Wysłuchasz bowiem, młody człowieku, przemówienia o tym, jak bardzo jesteś skażony genami ojca i jak to złamiesz serca wszystkim kobietom, więc lepiej byłoby, abyś poszedł do zakonu. I co, dalej myślisz, że będzie dobrze?
– Ale w końcu to się jej znudzi, no nie?
– O co chcesz się założyć? O tablet? Prędzej się wyprowadzimy z Czarnego Stawu, nim jej się to znudzi. Wsiadamy i ruszamy – powiedziała, wyrzucając niedopałek. – I o papierosach też jej nie mów. Bo mnie zabije.
– Spoko. Ale w sumie, mamo, ile ty masz lat?
– Dla babci nigdy wystarczająco. Wsiadaj, bo zastanie nas noc.
W środku odtwarzacz definitywnie powrócił do życia i zaczął włączać kolejne piosenki Van Halen. To był ulubiony zespół taty. Dziwna sprawa. Mama nie mogła znieść, gdy ktoś wymawiał przy niej jego imię, ale słuchała jego płyt. Według GPS-u do Czarnego Stawu zostało nam trzydzieści kilometrów.

II

Kiedy podjeżdżaliśmy pod dom babci, uświadomiłem sobie, że zupełnie inaczej go pamiętałem. Kiedy raz do roku ją odwiedzaliśmy, najczęściej na Boże Narodzenie, miałem wrażenie, że dom jest niski, kwadratowy i jakiś taki nijaki. Teraz mimo zapadającego zmroku pierwszy raz w życiu zauważyłem, że o domu babci można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest niski, kwadratowy i nijaki. Po pierwsze, miał wieżyczkę, małą, bo małą, ale miał. Po drugie, dwa piętra. No i wreszcie – był w obrzydliwym różowym kolorze, który wyróżniał go na tle wszystkich domostw w okolicy.
– Mamo, czy babcia pomalowała dom, czy oszalałem?
– Jeszcze nie oszalałeś. Spokojnie. Chyba pomalowała – powiedziała mama, wyciągając z bagażnika pierwszą walizkę. – A teraz chodź mi pomóc, bo gwarantuję ci, że na pomoc ze strony babci nie mamy co liczyć.
W tym momencie jak na zawołanie drzwi wejściowe otworzyły się i ukazała się w nich seniorka rodu – Hanna Jura, czyli babcia. Nie wiem, ile miała lat. Nie była jakoś przeraźliwie stara, w końcu mama była wciąż na tyle młoda, że oglądali się za nią faceci. Ale babcia miała w sobie coś dystyngowanego. Wyniosłego. Coś, co sprawiało, że nawet jeśli nie wyglądała, to zachowywała się tak, jakby właśnie obchodziła sto trzydzieste urodziny.
– W końcu dojechaliście. Miałam już nie czekać z kolacją. Wnieście rzeczy i przyjdźcie do kuchni.
Tylko tyle. Albo aż tyle.
Mama porozumiewawczo mrugnęła. Znałem ten szyfr. Miałem teraz się ukłonić, podziękować za gościnę i ucałować pierścień. Stanowczo nie miałem pyskować, udawać nadąsanego i obrażonego. W chwili, gdy planowałem ukłon niemal do ziemi, ubarwiony pięknym, acz improwizowanym dworskim dygnięciem, babcia trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Mało brakowało – sekunda później, a wyrżnąłbym łbem w drzwi. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do słów mamy, teraz musiałem przyznać jej rację.
Nie będzie lekko.

III

Kiedy ktoś mówi, że czekał na ciebie z kolacją, w naturalny sposób można by wyciągnąć wniosek, iż zaraz zostaniesz nakarmiony. Tak bywa w zwyczajnych rodzinach. Niestety moja do tej kategorii nigdy się nie zaliczała. Dlatego też, mimo że babcia na progu zarzuciła nam spóźnienie na kolację, zanim mogłem dostąpić zaszczytu dopuszczenia do stołu, musiało minąć sporo czasu.
Ponieważ babcia nie toleruje zaśmiecania, jak sama to ujęła, zarówno podjazdu, jak i sieni, zanim dane było mi usiąść z nią do stołu, musiałem wnieść wszystkie nasze walizki do pokojów, które nam przydzieliła. Mama nie mogła mi w tym pomagać, bo jak powiedziała babcia – dźwiganie ciężarów jest domeną mężczyzn. A że jestem jedynym mężczyzną w tym domu, to muszę zrobić to ja. Na koniec dodała, że będąc jedynym mężczyzną noszącym nasze nazwisko, skrzywdzę jeszcze wiele kobiet, teraz więc mogę zrobić coś dobrego.
Pakowanie samochodu zajęło nam kilka godzin. Upychaliśmy z mamą wszystkie klamoty, jakie mogliśmy zabrać. Nasze subaru przypominało bardziej gigantyczne jajo niespodziankę niż rodzinnego SUV-a, który wedle katalogu powinien pomieścić siedem osób. Nie. Ale siedemnaście walizek plus kartony – owszem. Pojemny prezent. Jeden z najlepszych, jakie mama dostała od ojca. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem, a mama była szczęśliwą, pozbawioną neurotycznych napadów kobietą, tata żartobliwie mawiał, że ona musi kochać ten samochód bardziej niż jego. Mama zazwyczaj odpowiadała, śmiejąc się, że owszem, bo zawsze jest pod ręką. Dziś jestem przekonany, że wolałaby mieć pod ręką tatę.
Wynosiłem walizki, ustawiając jedną po drugiej na ganku. Jak już wspominałem, dom babci był dziwnym architektonicznym tworem, który łączył w sobie coś na kształt małego zameczku, domku rodem z amerykańskiego serialu i czegoś, co urodziło się w głowie pradziadka i nie powinno nigdy jej opuszczać. Dodatkowo, choć miał jakieś sto lat, wydawało mi się, że wciąż się rozrastał. Jakby w nocy, gdy wszyscy śpią, dom bezczelnie zagarniał dla siebie kolejne metry posesji. Oczywiście to złudzenie. Nie bywaliśmy tu często, zazwyczaj tylko zimą i raptem na kilka dni.
Ustawiając walizki, myślałem o tym, co mnie czeka w Czarnym Stawie. Nie znałem tego miasta. Nigdy nie zapuszczałem się dalej niż na rynek, i to zazwyczaj w towarzystwie rodziców. Teraz mieliśmy tu zamieszkać… Nie wiem, co było gorsze – miasteczko czy babcia. Ale jedno było pewne – na ich towarzystwo byłem skazany.
Gdy ustawiłem na ganku wszystkie walizki i kartony zalegające w aucie, mogłem wreszcie sięgnąć po tablet. Siła uderzenia wydawała się spora, ale ku mojemu zaskoczeniu matryca była cała. Jeden z rogów obudowy był lekko uszkodzony, ten, który uderzył w schowek. Resztę zamortyzował zagłówek i miękkie walizki. Pierwszy plus, odkąd zaparkowaliśmy na podjeździe. Przynajmniej będę miał co robić nocami.

IV

Mama dostała pokój na dole, tuż obok wielkiej jadalni. Przeniesienie jej rzeczy zatem nie było skomplikowane, choć wiązało się z mijaniem siedzącej przy stole babci.
– Dziwny ten twój Kamil – mówiła za każdym razem, gdy przechodziłem z walizkami. – Jakiś taki pokurczony i zgarbiony.
– Mamo, on cię słyszy – odpowiedziała mama. – I jest normalny. Garbi się, bo dźwiga ciężkie walizki.
– Może… – Tu następowało cmoknięcie wyrażające dezaprobatę.
Udawałem, że nie słyszę, i zachowywałem się tak, jak obiecałem mamie. Grzecznie i wyniośle. Spokój. Tylko spokój może nas ocalić.
– Oby dał sobie radę tu w szkole. Nie wygląda na bystrego…
– Mamo! Kamil jest normalnym chłopcem. Świetnie radził sobie w Warszawie, poradzi sobie i tu. Poza tym pięknie ry… – mama nagle ugryzła się w język.
Pot zalewał mi oczy, serce biło jak szalone i myślałem, że zejdę na nastoletni zawał, ale mimo to wyczułem, że gdy tylko mama zaczęła mówić o tym, że rysuję, w jadalni grobowy nastrój zamienił się w pałac zakichanej Królowej Śniegu.
– Żadnego rysowania w tym domu – powiedziała babcia. – Żadnego.
Wyrzuciła z siebie to tak kategorycznym tonem, że tylko głupi, głuchy i martwy mógłby nie domyślić się, iż babcia naprawdę nie lubi rysowania.
Mama zamilkła. Ja próbowałem nie zemdleć ze zmęczenia. Za to niezawodna Hanna Jura, spoglądając na mnie ze swojego krzesła, zapytała:
– Ile ci jeszcze zostało?
– Same moje. Pięć – odparłem zgodnie z prawdą.
– Umrzemy przez ciebie z głodu – skwitowała.
Chciałem dodać, że to ja przez nią umrę z wycieńczenia, ale ugryzłem się po raz kolejny w język.
Mój pokój mieścił się na poddaszu. Był ogromny i skłamałbym, gdybym powiedział, że mi się nie podoba. Ale wniesienie tych przeklętych walizek zajęło mi jeszcze kwadrans. Równe dwie godziny i czterdzieści siedem minut po tym, jak zajechaliśmy pod dom babci, byliśmy gotowi zasiąść do kolacji. Nie byłem na wielu pogrzebach, ale na każdym z nich panowała weselsza atmosfera.

Rozdział drugi

I

Poddasze było podzielone na dwa pomieszczenia, z drzwiami naprzeciwko siebie. Mój pokój znajdował się po prawej stronie i miał wielkość połowy domu. Ogromne łóżko było ustawione pod oknem w dachu, dzięki czemu, leżąc, mogłem patrzeć na gwiazdy. Poza tym w pokoju znajdowała się stara szafa, kilka regałów, biurko i coś, co wyglądało na skrzyżowanie stołu, szafki pod telewizor i pojemnika na buty. Na tym dziwacznym sprzęcie stał oldschoolowy wzmacniacz, gramofon i pudło z płytami.
Byłem tak zmęczony podróżą, wnoszeniem wszystkich betów i kolacją, która upłynęła w absolutnym milczeniu, że jedyną rzeczą, na jaką miałem siłę, było położenie się. Materac na łóżku był twardy, ale sprężysty. Babcia, mimo iż sprawiała wrażenie, jakby nas nie chciała, starannie przygotowała pokój. Pościel pachniała świeżością i kwiatami. Dawno nie czułem już tego zapachu. Odkąd odszedł tata, mamie przestało się chcieć dbać o dom. To nie tak, że mieszkaliśmy w chlewie, a ja biegałem do szkoły w brudnych ciuchach. Nic z tych rzeczy. Po prostu wszystko wciąż było czyste, ale nagle jakby straciło swój zapach. Jeśli ktokolwiek chciałby wiedzieć – rozwód rodziców właśnie z tym mi się kojarzy. Ze zniknięciem zapachu.
Leżąc na świeżej pościeli, spoglądałem w niebo. Po burzowych chmurach nie było już śladu. Sierpniowe wieczorne niebo skrzyło się milionem gwiazd. Nie widziałem chyba nigdy takiego nieba. Tak czystego. I ciemnego. Witaj na prowincji. Tu żadne latarnie, wieżowce ani światła ulic nie zakłócą spokoju nocy. Z zadumy wyrwał mnie odgłos skrzypienia schodów. Kolejna rzecz, której nie doświadczysz, dorastając w wielkomiejskim blokowisku. Stare domy wydają dźwięki, a dom babci był naprawdę stary.
Spojrzałem w stronę drzwi. Skrzypnięcia ustały. W szczelinie przy progu zobaczyłem cień. Rozległo się delikatne pukanie. To mama. Byłem przekonany, że babcia nie zawracałaby sobie głowy czymś takim jak pukanie.
– Mogę wejść, kochanie? – zapytała.
– Pewnie – rzuciłem, podnosząc się z łóżka.
– Nie wstawaj – powiedziała. – Masz. Chyba działa – dodała, podając mi tablet. – Położyłeś go na szafce w sieni. Lepiej, żeby babcia go nie dorwała.
– Dzięki.
Obejrzałem jeszcze raz urządzenie. Było całe. Na szczęście, bo nie sądzę, żebym mógł w Czarnym Stawie kupić nowy tablet. Poza tym nie wierzyłem w zapewnienia mamy, że mi go odkupi. Nie mieliśmy pieniędzy na takie wydatki.
– Jak się czujesz? – zapytała, a w jej głosie było słychać autentyczną troskę.
– Dobrze. Zmęczony. Jak na jedynego mężczyznę przystało.
– Mówiłam ci. Nie będzie lekko, ale damy radę.
– A dlaczego nie mogliśmy zostać w Warszawie?
Milczała. Jak zawsze.
– Mamo?
Cisza.
Wydaje mi się, że znałem odpowiedź, choć nigdy tak naprawdę jej nie usłyszałem. Chociaż uważałem, że mimo wszystko łatwiej byłoby nam zacząć od początku w mieście, gdzie ma się więcej możliwości. Mama była innego zdania. Dla niej porażka była jednoznaczna z ucieczką.
– Przerwa od miasta dobrze nam zrobi. Potrzebujemy odrobiny dystansu. A wszystkich swoich kolegów masz na Facebooku, więc nie marudź. – Słyszałem te zdania chyba milion razy. Zawsze wypowiadała je w ten sam sposób. Jakby nie mówiła do mnie, tylko do siebie, próbując przekonać się, że podjęła najlepszą z możliwych decyzji.
Wstała z łóżka i rozejrzała się po pokoju.
– A wiesz, dawno temu, kiedy miałam może tyle lat, co ty, błagałam babcię, żeby pozwoliła mi zamienić poddasze na pokój. Ale zawsze wtedy powtarzała: „Nie, nie, nie. Poddasze ma pozostać poddaszem!”.
Przy ostatnim zdaniu mama uniosła dwa palce lewej dłoni pod nos, udając kobiecą wersję Hitlera. Wybuchnęliśmy śmiechem. Lubiłem te momenty. Wspólny śmiech. Kiedyś śmialiśmy się cały czas.
– Dobra, młody człowieku. Ale nie przyszłam tu bez powodu. To, że zjedliśmy kolację bez awantury, w absolutnie błogosławionej ciszy, nie znaczy, mój miły, że to koniec twojego dnia. Za pół godziny, czyli o punkt dwudziestej pierwszej, właścicielka tego uroczego pensjonatu zaprasza ciebie i tylko ciebie do salonu, gdzie zapozna cię z zasadami w nim panującymi…
Znów mówiła swoim śmiesznym głosem.
– Dobrze, mamo. Zejdę. Jeśli nie zejdę tu wcześniej.
– Nie zejdziesz. Babcia ci nie pozwoli.

 
Wesprzyj nas