“Instytut”. Mocny jak „To”, przerażający jak „Podpalaczka”. Stephen King powraca do motywów znanych z jego najlepszych książek.


InstytutZjawiają się w nocy. W ciągu dwóch minut eliminują wszystkie przeszkody. I uprowadzają obiekt. Interesują ich dzieci. Wyjątkowe dzieci…

Luke Ellis budzi się w pokoju do złudzenia przypominającym jego własny, tyle że bez okien. Wkrótce orientuje się, że trafił do tajemniczego Instytutu i nie jest jedynym dzieciakiem, którego tu uwięziono.

To miejsce odosobnienia dla nastolatków obdarzonych zdolnościami telepatii lub telekinezy. W Instytucie zostaną poddani testom, które wzmocnią ich naturalną, choć nadprzyrodzoną moc. Opiekunowie nie mają skrupułów – grzeczne dzieci są nagradzane, nieposłuszne – surowo karane.

Wszyscy jednak, prędzej czy później, trafią do drugiej części Instytutu, a stamtąd nikt już nie wraca.

Gdy kolejne dzieci znikają w Tylnej Połowie Luke jest coraz bardziej zdesperowany. Musi uciec i wezwać pomoc. Bo jeśli komuś miałoby się udać, to właśnie jemu.

Tylko że nikt dotąd nie uciekł z Instytutu…

Stephen King – wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. miała swoją premierę ekranizacja jednej z kultowych książek Kinga, To. Druga część tego świetnie ocenianego filmu weszła na ekrany kin we wrześniu 2019 r. Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.
Stephen King wciąż szuka nowych wyzwań – w ostatnich latach napisał trylogię kryminalną z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.

Stephen King
Instytut
Przekład: Rafał Lisowski
Wydawnictwo Albatros
Premiera: 11 września 2019
 
 

Instytut


Wzywał tedy Samson Pana, i rzekł: Panie Boże, wspomnij na mię, proszę, a zmocnij mię proszę tylko ten raz; Boże, abym się raz pomścił obu oczu moich nad Filistynami.

A ująwszy Samson oba słupy pośrednie, na których dom stał, wsparł się o nie, o jeden prawą ręką swoją a o drugi lewą ręką swoją.

Zatem rzekł Samson: Niech umrze dusza moja z Filistynami; a gdy się o nie mocno oparł, upadł dom na książęta, i na wszystek lud, który w nim był, i było umarłych, które on pobił umierając, więcej niż onych, które pobił za żywota swego.
Księga Sędziów 16,28-30, Biblia Gdańska

Kto by zaś zgorszył jednego z tych małych, (…) pożyteczniej by mu było, aby zawieszony był kamień młyński na szyi jego, a utopiony był w głębokości morskiej.
Ewangelia wg św. Mateusza 18,6, Biblia Gdańska

NOCNY STRAŻNIK

1

Pół godziny po planowanym odlocie Tima Jamiesona z Tampy ku jasnym światłom i wysokim budynkom Nowego Jorku samolot linii Delta nadal stał przy rękawie. Kiedy do kabiny weszli agent Delty oraz blondynka z identyfikatorem ochrony na szyi, rozległy się ostrzegawcze pomruki niezadowolonych pasażerów ściśniętych w klasie ekonomicznej.
– Czy mogę prosić o uwagę? – odezwał się głośno gość z Delty.
– Ile będzie tego opóźnienia? – zapytał ktoś. – Bez owijania w bawełnę.
– Opóźnienie nie powinno być duże, a kapitan zapewnia, że dotrą państwo na miejsce o czasie. Na pokład chce jednak wejść agent federalny, więc ktoś z państwa będzie musiał oddać mu miejsce.
Podniósł się jęk i Tim zauważył, że parę osób sięga po komórki, na wypadek gdyby zaczęły się kłopoty. W takich sytuacjach już się zdarzały.
– Tej osobie linie lotnicze Delta zapewnią darmowy bilet do Nowego Jorku na następny lot, czyli jutro o szóstej czterdzieści pięć.
Kolejny jęk.
– Zastrzelcie mnie – rzucił ktoś.
Pracownik firmy niezrażony mówił dalej:
– Dodatkowo zapewnimy voucher hotelowy na dzisiejszy nocleg plus czterysta dolarów. To dobra oferta, proszę państwa. Kto jest chętny?
Nikt się nie zgłosił. Blondynka z ochrony milczała, wodziła jedynie po zatłoczonej kabinie wszystkowidzącym, ale jakimś cudem jednocześnie martwym wzrokiem.
– Osiemset – powiedział facet z Delty. – Plus voucher hotelowy i darmowy bilet.
– Gość gada jak gospodarz teleturnieju – mruknął jakiś mężczyzna w rzędzie przed Timem.
Chętnych nadal nie było.
– Tysiąc czterysta?
Ciągle nic. Timowi wydało się to ciekawe, ale niezbyt zaskakujące. I to nie tylko dlatego, że lot o szóstej czterdzieści pięć oznaczałby pobudkę o nieludzkiej godzinie. Jego współpasażerami z klasy ekonomicznej w większości były rodziny wracające z wycieczki po atrakcjach turystycznych Florydy, pary spalone od wylegiwania się na plaży oraz napakowani, czerwoni na twarzy wkurzeni kolesie, którzy w Nowym Jorku robili zapewne interesy warte znacznie więcej niż tysiąc czterysta dolarów.
Ktoś z tyłu zawołał:
– Dorzućcie mustanga cabrio i wycieczkę dla dwóch osób na Arubę, to oddamy oba nasze miejsca!
Ten tekst wywołał wybuch śmiechu, który nie brzmiał szczególnie przyjaźnie.
Agent spojrzał na blondynkę z identyfikatorem, ale jeśli liczył na pomoc z jej strony, to się rozczarował. Kobieta kontynuowała obserwację kabiny, zupełnie nieruchoma z wyjątkiem oczu. Westchnął ciężko i rzucił:
– Tysiąc sześćset.
Nagle Tim Jamieson miał ochotę spierdalać z tego samolotu i jechać na północ autostopem. Chociaż taka myśl dotąd w ogóle nie przyszła mu do głowy, teraz wyobraził sobie, i to bardzo wyraźnie, że tak robi. Oto stoi z wyciągniętym kciukiem przy szosie numer 301 gdzieś w samym środku hrabstwa Hernando. Jest gorąco, w powietrzu roi się od owadów, bilbord reklamuje usługi jakiegoś prawnika od nieszczęśliwych wypadków, z boomboxa stojącego na betonowym stopniu pobliskiej przyczepy, przy której jakiś mężczyzna z nagim torsem myje samochód, dochodzą dźwięki Take It on the Run REO Speedwagon. W końcu pick-upem z dorobionymi drewnianymi ściankami, melonami na pace i magnetycznym Jezusem na desce rozdzielczej musi nadjechać jakiś farmer skłonny podwieźć autostopowicza. Najlepsze, że Tim będzie mógł tam stać sam, z dala od tej puszki sardynek, w której bój toczyły zapachy perfum, potu i lakieru do włosów.
Równie dobra była jednak perspektywa wycyckania państwa z dodatkowych paru dolarów.
Tim wstał, w pełni się wyprostował (do prawie metra osiemdziesięciu wzrostu), poprawił okulary na nosie i podniósł rękę.
– Dwa tysiące plus zwrot ceny biletu w gotówce i miejsce jest wasze.

2

Okazało się, że voucher jest na nocleg w podłym hotelu na końcu najruchliwszego pasa startowego lotniska w Tampie. Tim zasnął przy dźwiękach samolotów i one go obudziły, a wtedy zszedł na dół, gdzie wchłonął jajko na twardo i dwa gumowate naleśniki z wliczonego w cenę bufetu śniadaniowego. Chociaż trudno to było nazwać ucztą dla smakoszy, najadł się do syta, po czym wrócił do pokoju i odczekał do otwarcia banków o dziewiątej rano.
Bez trudu odebrał nieprzewidzianą forsę, ponieważ bank spodziewał się tej wizyty i już wcześniej zaakceptował czek. Tim wziął swoje dwa tysiące w dwudziestkach i pięćdziesiątkach, złożył i schował do lewej przedniej kieszeni spodni, odebrał torbę podróżną od ochroniarza, zamówił ubera i kazał się zawieźć do Ellenton. Tam zapłacił kierowcy, podszedł do najbliższej tabliczki z napisem 301-N i wyciągnął kciuk. Kwadrans później zabrał go starszy facet w baseballówce z logo firmy Case. Pick-up co prawda nie miał paki obudowanej drewnem i nie przewoził melonów, ale poza tym właściwie nie odbiegał od wczorajszej wizji Tima.
– Dokąd jedziesz, kolego? – zapytał stary.
– No cóż – odparł Tim. – Docelowo chyba do Nowego Jorku.
Facet splunął tytoniem przez okno.
– A po co człowiek przy zdrowych zmysłach miałby tam jechać? – Kierowca mówił z mocnym południowym akcentem.
– Nie wiem – powiedział Tim, mimo że wiedział. Jak opowiadał mu kumpel z policji, w Nowym Jorku jest masa roboty w prywatnych firmach ochroniarskich, które więcej wagi przywiązują do doświadczenia niż do takiej piętrowej kaszany, w jaką wpieprzył się Tim i musiał przez nią rozstać się ze służbą na Florydzie. – Na razie przed wieczorem chcę dojechać do Georgii. Może tam mi się bardziej spodoba.
– Teraz to rozumiem. Georgia nie jest zła, zwłaszcza jak się lubi brzoskwinie. Ja mam po nich sraczkę. Nie będzie ci przeszkadzała muzyka?
– Nie, skądże.
– Ale ostrzegam, że puszczam ją głośno. Troszku jestem przygłuchy.
– Ja po prostu cieszę się podróżą.
Zamiast REO Speedwagon był Waylon Jennings, ale Tim nie miał nic przeciwko temu. Potem polecieli Shooter Jennings i Marty Stuart. Dwaj mężczyźni w ubłoconym dodge’u ramie słuchali muzyki i patrzyli na przesuwającą się pod kołami szosę. Po stu piętnastu kilometrach stary zjechał na pobocze, trącił daszek czapki na pożegnanie i życzył Timowi zacnego dnia.
Tego wieczoru Tim nie dotarł do Georgii – noc spędził w kolejnym podłym motelu obok przydrożnego stoiska z sokiem pomarańczowym – ale udało mu się to nazajutrz. W mieście Brunswick (gdzie wymyślono pewną smaczną potrawkę) na dwa tygodnie zatrudnił się w przetwórni odpadów. Zrobił to bez wcześniejszego namysłu, zupełnie jak wtedy, kiedy w Tampie oddał miejsce w samolocie. Nie potrzebował pieniędzy, ale chyba potrzebował czasu. Był w fazie przejściowej, a ta nie mija z dnia na dzień. Poza tym po sąsiedzku znajdowały się kręgielnia i restauracja Denny’s. Trudno przebić takie połączenie.

3

Dołożywszy wypłatę z przetwórni odpadów do kasy od linii lotniczych, Tim stał za Brunswickiem przy północnym wjeździe na autostradę I-95 i jak na tułacza czuł się całkiem nieźle sytuowany. Tkwił tak na słońcu przez ponad godzinę i już zaczął rozważać kapitulację i powrót do Denny’s na szklankę zimnej, słodkiej herbaty, gdy zatrzymało się przy nim volvo kombi. Cały tył auta był pełen kartonów. Starsza kobieta za kierownicą opuściła sterowaną elektrycznie szybę od strony pasażera i spojrzała na Tima przez grube szkła okularów.
– Nie jest pan zbyt wysoki, ale za to umięśniony – stwierdziła. – Nie trafiłam na gwałciciela ani psychopatę, co?
– Nie, proszę pani – odparł Tim, myśląc sobie: A jakiej odpowiedzi się spodziewała?
– Nie mógł pan odpowiedzieć inaczej, prawda? Wybiera się pan aż do Karoliny Południowej? Po tej torbie poznaję, że chyba tak.
Ominął ich jakiś samochód, zatrąbił i szybko pojechał dalej na autostradę. Kobieta nie zareagowała i dalej wpatrywała się w Tima.
– Aż do Nowego Jorku, proszę pani.
– Zawiozę pana do Karoliny Południowej, niezbyt daleko w głąb tego nieoświeconego stanu, ale przynajmniej kawałek, jeżeli w zamian za to trochę mi pan pomoże. Rączka rączkę myje, jeśli wie pan, co mam na myśli.
– Możemy sobie nawzajem zrobić dobrze – odrzekł Tim z szerokim uśmiechem.
– Nikt tu nie będzie nikomu robił dobrze, ale może pan wsiadać.
Tim wsiadł. Kobieta nazywała się Marjorie Kellerman i prowadziła w Brunswicku bibliotekę. Należała do organizacji o nazwie Południowo-Wschodnie Stowarzyszenie Bibliotek. Które, jak wyjaśniła, nie ma pieniędzy, bo „Trump i jego kolesie wszystko zabrali. Tyle rozumieją z kultury, co osioł z algebry”.
Sto pięć kilometrów dalej na północ, wciąż w Georgii, zaparkowała przed maleńką biblioteką w mieście Pooler. Tim wyjął z samochodu kartony książek i zawiózł je na wózku do środka. Stamtąd z kolei wywiózł do volva kilkanaście innych pudeł. Jak mu powiedziała Marjorie, były przeznaczone dla biblioteki publicznej w Yemassee, mieście położonym jakieś sześćdziesiąt kilometrów dalej na północ, już za granicą z Karoliną Południową.
Wkrótce po minięciu Hardeeville natrafili na przeszkodę. Oba pasy były zakorkowane przez samochody osobowe i ciężarówki, a za nimi szybko przybywały kolejne.
– Nie cierpię, kiedy tak się dzieje – powiedziała Marjorie. – I to zawsze w Karolinie Południowej, gdzie ludzie są zbyt skąpi, by poszerzyć autostradę. Gdzieś przed nami była kraksa, a że są tylko dwa pasy, nikt nie może przejechać. Będę tu tkwiła przez pół dnia. Panie Jamieson, zwalniam pana z dalszych obowiązków. Na pana miejscu wysiadłabym z mojego samochodu, wróciła piechotą do zjazdu na Hardeeville i spróbowała szczęścia na szosie numer siedemnaście.
– A te kartony z książkami?
– Och, znajdę do pomocy inną parę krzepkich rąk – odparła i uśmiechnęła się do Tima. – Szczerze mówiąc, zobaczyłam, że pan tak stoi na słońcu, i postanowiłam pozwolić sobie na ryzykanctwo.
– Jeśli jest pani pewna… – Korek na autostradzie przyprawiał go o klaustrofobię. Tim znowu czuł się tak, jak w połowie długości kabiny w klasie ekonomicznej samolotu. – Bo jak nie, to zostanę. Nie goni mnie żaden termin ani nic takiego.
– Jestem pewna. Miło było pana poznać, panie Jamieson.
– I panią również, pani Kellerman.
– Potrzebuje pan wsparcia finansowego? Jeśli tak, znajdzie się u mnie z dziesięć dolarów.
Był wzruszony i zaskoczony – nie po raz pierwszy – życzliwością i szczodrością zwykłych ludzi, zwłaszcza tych, którzy sami nie mają zbyt wiele. Ameryka wciąż była dobrym miejscem, nawet jeśli niektórzy (w tym czasem on sam) bardzo się z tym nie zgadzali.
– Nie trzeba. Dziękuję za propozycję.
Uścisnął jej dłoń, wysiadł i ruszył piechotą po pasie awaryjnym autostrady w kierunku zjazdu do Hardeeville. Nie doczekał się podwózki na drodze krajowej numer 17, przeszedł więc parę kilometrów do miejsca, w którym łączyła się ona z drogą stanową numer 92. Tam drogowskaz kierował do miasteczka DuPray. Było już późne popołudnie, więc Tim uznał, że lepiej poszukać motelu na nocleg. Na pewno znowu będzie podły, ale inne rozwiązania – spanie na dworze, gdzie komary pożrą go żywcem, albo w czyjejś stodole – wydawały się jeszcze mniej pociągające. Wyruszył zatem do DuPray.
Wielkie wydarzenia poruszają się na małych zawiasach.

4

Godzinę później Tim siedział na kamieniu na skraju dwupasmowej szosy i czekał, aż skończy przez nią przejeżdżać niekończący się, jak się wydawało, pociąg towarowy. Pociąg zmierzał w stronę DuPray w dostojnym tempie pięćdziesięciu kilometrów na godzinę: wagony towarowe, lawety (w większości załadowane wrakami, a nie nowymi samochodami), platformy, węglarki i cysterny pełne Bóg wie jakich szatańskich substancji, od których, jeśli pociąg by się wykoleił, pobliski las sosnowy stanąłby w ogniu albo DuPray spowiłyby szkodliwe czy wręcz zabójcze opary. W końcu nadjechał pomarańczowy wagon służbowy, w którym na krześle ogrodowym siedział mężczyzna w ogrodniczkach, czytał książkę i palił papierosa. Podniósł wzrok znad lektury i pozdrowił Tima ruchem dłoni. Tim odpowiedział tym samym.
Miasteczko leżało trzy kilometry dalej. Zbudowano je wokół skrzyżowania szosy stanowej numer 92 (noszącej tutaj nazwę Main Street) i dwóch innych ulic. DuPray najwyraźniej uchroniło się przed zalewem sklepów sieciowych, które opanowały większe miasta. Był tu co prawda Western Auto, ale zamknięty, z zamalowanymi szybami. Tim odnotował sklep spożywczy, drogerię, sklep wielobranżowy, gdzie handlowano chyba wszystkim, oraz dwa salony piękności. Były również kino z napisem SPRZEDAM LUB WYNAJMĘ na kasetonie nad wejściem, sklep z częściami samochodowymi o szumnej nazwie DuPray Speed Shop oraz restauracja Bev’s Eatery. Miasteczko miało trzy kościoły: jeden metodystów i dwa niemarkowe, wszystkie z gatunku „Przyjdźcie do Jezusa”. Na ukośnych miejscach parkingowych wzdłuż ciągu handlowo-usługowego stało najwyżej dwadzieścia parę samochodów. Chodniki były niemal wyludnione.
Trzy przecznice dalej, za kolejnym kościołem, Tim dostrzegł motel DuPray. Jeszcze dalej, tam gdzie Main Street zapewne znowu stawała się szosą stanową numer 92, widział następny przejazd kolejowy, stację i rząd połyskujących w słońcu metalowych dachów. Dalej wyrastała kolejna ściana lasu sosnowego. Całość robiła na Timie wrażenie miasteczka żywcem wyjętego z jakiejś ballady country, któregoś z nostalgicznych kawałków z repertuaru Alana Jacksona czy George’a Straita. Motel miał stary i pordzewiały szyld, co sugerowało, że tak samo jak kino może być zamknięty, ale ponieważ popołudnie chyliło się ku końcowi, a w całej miejscowości raczej nie było innego noclegu, Tim ruszył w tamtą stronę.
W połowie drogi, minąwszy urząd miasta, dotarł do ceglanego budynku obrośniętego po bokach bluszczem pnącym się po drabinkach. Na starannie przystrzyżonym trawniku stała tablica oznajmiająca, że znajduje się tu Biuro Szeryfa Hrabstwa Fairlee. Tim pomyślał, że to musi być naprawdę nędzne hrabstwo, skoro jego siedzibą jest ta mieścina.
Przed budynkiem parkowały dwa radiowozy: w miarę nowy sedan oraz ubłocona wiekowa toyota 4runner z kulistym kogutem na dachu. Tim rzucił okiem w kierunku wejścia – to było niemal podświadome spojrzenie włóczęgi ze sporą ilością gotówki w kieszeni – przeszedł kilka kroków, a potem zawrócił, żeby przyjrzeć się uważniej tablicom ogłoszeń umieszczonym po obu stronach podwójnych drzwi. A zwłaszcza jednemu z tych ogłoszeń. Chyba coś źle przeczytał, wolał się jednak upewnić.
Niemożliwe, pomyślał. Nie w dzisiejszych czasach.
Ale owszem. Obok plakatu z napisem JEŚLI MYŚLICIE, ŻE W KAROLINIE POŁUDNIOWEJ MARIHUANA JEST LEGALNA, TO SIĘ MYLICIE wisiała kartka z krótką informacją: NOCNY STRAŻNIK POSZUKIWANY. PYTAĆ W ŚRODKU.
O rany, pomyślał Tim. To dopiero wspomnienie z przeszłości.
Ruszył w kierunku zardzewiałego szyldu motelu, a po chwili się zatrzymał, rozmyślając o ogłoszeniu. W tym właśnie momencie otworzyły się drzwi posterunku i wyszedł chudy rudowłosy policjant, wkładając czapkę. Niskie słońce połyskiwało na jego odznace. Zmierzył wzrokiem robocze buty Tima, zakurzone dżinsy i niebieską koszulę z cienkiej dżinsowej tkaniny. Na chwilę zawiesił wzrok na torbie podróżnej na jego ramieniu, a potem przyjrzał się twarzy.
– Mogę panu w czymś pomóc?
Tim poczuł ten sam impuls, który w samolocie kazał mu wstać.
– Raczej nie, ale nigdy nie wiadomo.

 
Wesprzyj nas