„Czarne słońce” zdumiewa wyjątkowo efektownym zderzeniem literackich gatunków – thrillera, dystopii, kryminału noir, powieści drogi, dramatu psychologicznego i książki o miłości.


Czarne słońceKoniec świata, jaki znasz…

W ojczyźnie przyszłości wrogowie pozbawieni są wszelkich praw. A wrogiem jest każdy Inny, każdy Obcy. Odgrodzona od dogorywającej Europy, rządzona przez Ojca Premiera, Wielka Polska nigdy nie zostanie zalana przez hordy uchodźców, nie będą panoszyć się w niej zdrajcy i degeneraci.

Za eliminację odpadów ze społeczeństwa odpowiedzialny jest Gruz, lider neonazistowskiej bojówki, chodzące wcielenie absolutnego zła, człowiek mordujący dla samej przyjemności zabijania. Realizacja kolejnego rządowego zlecenia brutalnie przeorze mu świadomość i zmieni całe życie…

Okrutna, wywrotowa, „antypolska” powieść autora Ślepnąc od świateł jest efektownym zderzeniem literackich gatunków – thrillera, dystopii, kryminału noir, powieści drogi, dramatu psychologicznego i zaskakującej książki o miłości.

Prowokując do granic możliwości, Żulczyk tak naprawdę oferuje głęboko humanistyczną opowieść o wielkiej duchowej przemianie.

Jakub Żulczyk
Czarne słońce
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 26 października 2019
 
 

Czarne słońce


Tak oto kończy się to wspaniałe dzieło;
dzieło bez wątpienia absolutnie odpychające.

D.H. Lawrence, Apokalipsa, tłum. Rafał Kuczyński

Ostatni Drakkar

Noc jest nasza i dobra. Każda noc jest nasza. To nasza matka. Pachnie gumą i węglem. Powietrze, gdy złapać je w garść, zostawia na łapie mokry ślad śmierdzący benzyną. Noc to wilczyca, która karmi młode ropą.
Stoimy na zewnątrz, jak wilki, i czekamy, spokojnie, aż skończą.
Słyszę wszystko, co mówią tamci – przez ściany, szybę i drzwi. Nikt tego nie wie, ale mam bardzo dobry słuch. Usłyszę szept z drugiego końca zatłoczonej sali. Usłyszę, jak ktoś głaszcze schowany pod kurtką nóż. Czasami wydaje mi się nawet, że słyszę czyjąś myśl. Myśli brzmią jak przeciw-pogłos; jak taki dźwięk, co zwija się do środka.
Gruz, Gruz, twoich własnych myśli jest zdecydowanie za dużo, aż łeb ci się od tego topi.
Restauracja mieści się w budynku teatru. Teatr – na wielkim, ogrodzonym podwórku. Jeszcze niedawno sprawdzano tych, którzy wchodzą na podwórko. Proszono ich o dowody, pytano o nazwiska, ale w końcu z tego zrezygnowano, przecież nie będą selekcjonować gości, którzy wchodzą do restauracji. Nie utrzymaliby się, chociaż teatr znajduje się w samym sercu naszej pięknej stolicy. Zagranica może dawać pieniądze na teatr, ale nie na restaurację. Weszliśmy tu jak do siebie. To znaczy, my i tak wszędzie wchodzimy jak do siebie, razem z drzwiami, zabierając powietrze.
Dwie kobiety i czterech chłopów, to znaczy, chłopów – większe chłopy to są z waszych sióstr, jeden z drugim. Dwóch z nich dotyka się pod stołem, pewnie zaraz wstaną i pobiegną do łazienki dziabać sobie lachy. Załatwimy ich pierwszych. Spokojnie, my z dezynfekcji.
Jedna z tych kobiet, na oko czterdzieści parę lat, mocno wymalowana, chuda, sucha, mówi głośno, najgłośniej ze wszystkich. Oczy ma duże, czarne. Trochę się boi, ale jeszcze bardziej chciałaby wszystko spalić na popiół i w pizdu. Ta wściekłość jest silniejsza niż strach, podoba mi się to. Błyszczy białymi kłami, ładuje sobie do ust sałatę, ale nie pasuje to do niej, powinna pić krew. Lubię ją, w innej sytuacji bym się z nią nawet może i pozabawiał, rozumiesz, tak po kumplowsku.
– I to jest najgorsze – mówi do reszty tak głośno, że przez moment słyszymy ją wszyscy – że dzieje się to, co zwykle. Po to jest cały ten Facebook, abyśmy nic nie robili, tylko poprawiali sobie samopoczucie. Ktoś raz na jakiś czas napisze oburzony, długi tekst, fajnie, umie pisać porywająco, ludzie to podchwycą, zalajkują, zacznie się dyskusja. Jakiś portal internetowy to przeklei, bo oni potrafią już tylko przeklejać to, co napiszemy na społecznościówkach, bo to nic nie kosztuje. I fajnie, i świetnie, przecież nikt nam tego nie zabroni.
– I wszystko zostaje skanalizowane, wszyscy jesteś-my w domu, pijemy sobie winko – wtrąca się facet siedzący po przekątnej, nie jej facet, chłop tej drugiej, młodej i ładnej dupy, sam ma z pięćdziesiąt lat, małe, bystre oczy w pomarszczonej twarzy, siwą brodę. To ten cały reżyser. Uśmiecha się uśmiechem kogoś, kto kocha siebie bardziej niż babę. Jak się uśmiecha, to nie pokazuje zębów. Na szyi ma jakąś jedwabną szmatę. Próbuje zakryć wszystko, co w nim wstrętne.
– Tak, tak. – Ona celuje w niego widelcem, pokazuje mu, że ma rację, że dobrze powiedział, ale on tylko się w nią wgapia. Jest pewny tego, że jest od niej lepszy, że zaraz może zrobić z nią wszystko, bo jest taki stary i mądry.
– Ale co innego chciałabyś robić, Olu? – pyta w końcu.
– No na pewno nie iść na kompromis.
– Wiemy, że poruszamy się po koncesjonowanym obszarze, że jesteśmy listkiem figowym, że jest nam najłatwiej w Polsce, bo tu, w Warszawie, jest troszeczkę inaczej. – On wyciera sobie nos. – Ale tu będziemy mieli więcej do powiedzenia niż w więzieniu.
Przez chwilę milczą. Spotkali się po to, żeby popsuć sobie samopoczucie i zaraz, szybciutko, je sobie na-prawić.
– Czterdziesty dzień – mówi facet wymalowanej i suchej. Nawet nie patrzy na reżysera. Widać, że ma z nim problem. Że jest od niego brzydszy, biedniejszy i że go nie kochają. Gdy tak się na niego gapi, coś w nim maleje. Z ludzi, których znam, nikt nie widzi takich rzeczy.
Reżyser za to patrzy na niego i cieszy się, że ten jest takim frędzlem, szmatką taką, że wystarczy pstryknąć na niego palcami. Bardzo poprawia mu to humor.
– Co czterdziesty dzień? – pyta ta jego baba, oj, już ma go dosyć, na pewno wali się z innymi, każde jego słowo jest dla niej jak chlapnięcie kwasem, tak minimalnie, jedną kropelką, gdzieś po ciele.
– Czterdziesty dzień głodówki Boroczyna – powtarza cicho matowym głosem ten jej chłop frędzel. – Trwa. Dzisiaj.
Wsadzam mocno pięść w dłoń, zaciskam, knykcie strzelają jak popcorn. Nie mogą się doczekać.

Mówią na mnie Gruz. Jestem niewypałem, co go twoje dzieci znalazły i wybuchły w pizdu, bąbelki kochane śliczne. Drutem kolczastym, na który trafia dłoń w ciemności. Butelką z kwasem rozbitą na twoim głupim ryju. Nigdy nie zamykam oczu. Słyszę wszystko. Zawsze i wszędzie cię znajdę. Powiedziałbym ci, żebyś uważał, ale po co masz uważać, skoro i tak cię znajdę.

Ja i moi ludzie stoimy na zewnątrz i dyszymy. Gdy zwierzę dyszy, to oznacza, że jest w nim nadmiar mocy. Musi jej trochę wypuścić, bo inaczej eksploduje mu wszystko, serce, dupa, łeb.
Jest nas siedmioro, sześciu typów i Gwiazda, bo siedem to dobra liczba. To, co się dzieje, to nasza operacja Tannenberg.
– Jacku, ty chcesz, żebym ja też głodował? – Siwy denerwuje się i nie potrafi tego ukryć. Tego nienawidzi najbardziej. Ciosów w brzuch, których nie zdążył sparować. Psuje mu to postawę. Jakby ktoś mu nagle nacharał na tę jedwabną szmatę, na klapę marynarki.
– Nie, ale może będziesz musiał – odpowiada brzydszy frędzel.
– Nawet ci się to przyda – parska ta sucha, a w reżyserze coś się zatrzymuje. Na bank w nią kiedyś wkładał. Młoda nie wie, o co chodzi; nie odzywa się, tylko mruga oczyma jak sarna i pakuje sobie jedzenie do gęby. To na pewno aktorka. Rzucił suchą, bo zaczął dymać młodą, proste. Facetowi, gdy stoi, to wydaje się, że nigdy nie umrze. Sucha w pewnym momencie za bardzo się wściekła i poszła w tango z jego najlepszym przyjacielem. Widać to po nich. Tamten popłakał się ze szczęścia, bo zawsze ją chciał, i dopiero teraz widzi, jaki ma problem. A i tak tu siedzą, sami, bo z kim mają siedzieć? Nikt ich nie chce, mimo że jeszcze mają pieniądze, jeszcze coś znaczą; chcą ich tylko zagraniczne gazety dla pedałów. Jest jeszcze ta para pederastów, ale to są statyści, pewnie kolejny aktor i jego młodsza dziwka. Ten młodszy, zanim przyjechał do Warszawy, pewnie nawet nie łykał lachy. Po prostu nie miał kasy i nie miał gdzie mieszkać. Dlaczego tylko ja widzę te proste rzeczy?
Reżyser zastyga, ale w końcu parska śmiechem, klepie się po rysującym się pod koszulą brzuchu, patrzy na nią, kręci głową. Jeszcze to ich łączy, że mu tak dołożyła. Ona najchętniej włożyłaby szpilki i nadepnęła mu na jajca. Tylko nie rozumie tego, że on śni o tym co noc, o całej kolejce wysokich i chudych bab, które go nienawidzą i depczą mu po jajcach.
Gwiazda chce mnie złapać za dłoń, ale nie pozwalam jej. Ma pod językiem żyletkę. Przesuwa ją spod języka na front zębów i z powrotem. Nawet ja, czasami, boję się jej patrzeć w oczy.

Wszystko jest bardzo proste. Na przykład kwestia Hitlera. Wiele już można, bardzo dużo, ale nie można powiedzieć tego wprost, w sensie tego, co mi się wydaje, mi i innym. Trzeba chodzić dookoła, na palcach, jakby wszyscy pilnowali, żeby nie obudzić jakiejś śpiącej starej baby, co jak wstanie, to nawkłada wszystkim kijów za złe zachowanie. Trzeba mówić: ja kocham tego i tamtego, inspiruję się tym i tamtym, ten i ten to prawdziwy bohater, który daje mi siłę do tego, żeby codziennie wszamać obiad i iść potem na dzban, za Polskę, za kraj. Dmowskiego kocham i szanuję. Mosdorfa, Howorkę. Kolbego. Całą starą i nową Polskę i pradawnych wojów w zbrojach, tych co wici rozsyłali, Komorowskiego i Okulickiego, Józefa Franczaka. Mogę oddać za to życie – za tych wszystkich bohaterów ulic i pomników, za pamięć o nich. Będę płynął za nich w ciemność, siekał toporem ten żydowski farsz, którym ciemność jest nadziana jak wielki żydowski pieróg gównem.
Zastępcze sranie w banię.
Mnie nie interesują kłamstwa, tylko prawda. Ta, której nie widać, jak mojej mordy.
– Wchodźmy tam, zimno jest – mówi Buldog. Ma głos, jakby się kamieni nałykał. Może jak był głodny, to podniósł trochę z ziemi i zjadł. Nie jest zbyt mądry. Daję znak ręką, że jeszcze chwila, jeszcze niech w nich trochę pobuzuje.
– Prawda jest taka, że Boroczyn trochę przesadził – mówi reżyser. Teraz z kolei robi się trochę zakłopotany.
– Krzysiek, a co będzie, jak ty przesadzisz? – pyta nagle frędzel.
Reżyser nagle otwiera szeroko oczy, patrzy na frędzla, jakby ten coś zagadał po mandaryńsku.
– Co będzie, gdy ciebie wsadzą do więzienia? I będzie trzeba pisać apele? Podpisywać listy? – Frędzel gada z pełnymi ustami, więc trochę żarcia, taka drobina, ląduje reżyserowi na klapie marynarki.
– Spokojnie. Nas nigdzie nie wsadzą, nam po prostu rozkażą wyjechać. – Uśmiecha się reżyser.
– Tam, gdzie i tak masz kontrakt – wzdycha sucha.
– Bo jesteś listkiem figowym – mówi frędzel.
– O co wam chodzi? Rozmawiamy jak przyjaciele. Jesteśmy przyjaciółmi. Musimy nimi być w tych wstrętnych czasach. – Reżyserowi krew napływa do twarzy, czerwieni się jak pijus. – Czego wy chcecie, żebym jak Boroczyn zrobił na scenie gejowską orgię, ze sraniem, za przeproszeniem, na twarze i brzuchy, wszyscy w maskach Wojtyły czy innego Jezusa, coś takiego mam zrobić? Po co? By coś komuś udowodnić? By zrobić smród dla smrodu? Widzieliście to, co zrobił? Ja wyszedłem z tego po piętnastu minutach. Zrzygałem się, literalnie poszedłem zwymiotować. To szkodnik. Niech głoduje. My zrobiliśmy Kafkę, zrobiliśmy Sebalda, Canettiego zrobiliśmy, Hannah Arendt. Zaśpiewaliśmy uniwersalne pieśni. Wczoraj rozmawiał ze mną „Guardian”. Czy ktoś poważny rozmawia z Boroczynem? Oczywiście, wszyscy teraz go bronią. Są jego przyjaciółmi. Są bardzo poruszeni. Palą znicze na Białołęce, jakby już umarł, prawda? Palą znicze, bo chcą, aby już umarł. Nie mogą się doczekać. Przyda im się.
– Już za dużo. Mówisz za dużo – syczy ta sucha. Celowo wypuszcza z dłoni widelec. Szczęk jest głośny, ktoś się odwraca.
– Popatrz mi w oczy, kochanie, i powiedz, że nie mam racji – prosi suchą reżyser.
Na dźwięk słowa „kochanie” frędzel trochę się kuli, jakby ktoś zamachnął się na niego ręką, ojciec albo starszy brat.
– To nie są oni. To jesteśmy my – odpowiada sucha.
– Ja chyba muszę do łazienki – prosi młoda.
– Siedź i słuchaj, kochanie. Siedź i słuchaj, bo to bardzo ciekawe. Zobacz, co miałem przez piętnaście lat. – Reżyser szczerzy się do młodej, a ta, gdyby mogła, schowałaby się pod stół. Jest mała, szczupła, ma oczy jak sarenka w bajce, boi się wszystkiego co ją otacza, co chwila podskakuje, jakby ktoś smyrał ją po tyłku nieizolowanym kablem.
– Nie bądź takim sadystą – mówi jeden z tych pedryli, ten trochę starszy, krótko ścięty. Patrzy na reżysera, jakby był nim znudzony, jakby poznał go już z każdej możliwej strony. To ten rodzaj spojrzenia, którego reżyser nie potrafi odczytać, bo w ogóle go nie rozumie.
– Nie, nie jestem sadystą. Ja po prostu dobrze wiem, kto czego potrzebuje. – Reżyser wzrusza ramionami.
– Wchodzimy – prosi Gwiazda – wchodzimy, teraz. Ja już nie mogę wytrzymać.
Buldog ogląda kastety w świetle latarni. Są bardzo piękne. Polerował je cały ranek, jak zderzaki od drogich aut. Wygląda, jakby miał na tych wielkich łapach małe lampy. Cała reszta – Burzum, Siwy, Mengel, Husar i ten mały, co nie pamiętam jego ksywy, ten z różowymi plamami na twarzy, przygotowują się na to od tygodnia, są tak podnieceni, że tańczą w miejscu. Nie mogą się powstrzymać. Para kłębi się pod deklami, wyłazi im z uszu. Ziemia, po której chodzą, syczy, paruje, woda w niej związana zaczyna się gotować.
– Daj mi ich, błagam – prosi Gwiazda. Brzytwa z perłową rękojeścią tańczy w jej dłoni, na podobę małego, pijanego akrobaty.
Otwieram dłonie, podnoszę łapy do góry, przeciągam się. Jeszcze chwila. Normalnie zaraz trzaśnie we mnie piorun Odyna. Ale będzie gnój, jeden z drugim. Ale będzie awantura.

Ten, z którym gadaliśmy w ministerstwie, powiedział: „wiecie co robić”, po prostu. Miał garnitur, telefon i koloratkę, jak każdy. Powiedział, żeby mówić do niego „księże ministrze”. Rozmawialiśmy w ministerstwie, w nocy. Ja, on i Damian, mój dowódca, nasz zwierzchnik z ramienia Ruchu Narodowego Szczerbiec. Formalnie byliśmy taką zbuntowaną, radykalną ekipą w ramach RNS, a Damian znał się z nami tylko nieoficjalnie. RNS to była prawdziwa partia, udająca opozycję dla klech (czyli Polski Katolickiej, oficjalnie sterowanej przez Kościół partii, która rządziła Polską, mając większość w parlamencie). Ale tam na Wiejskiej siedziało tylko z pięciu ulizanych spermochłonów w przykusych gajerach, którzy pisali felietony do „Szturmowca”, jeździli do Irlandii i Hiszpanii na konferencje o alternatywie dla Unii i świecili ryjami w telewizji. Prawdziwa walka była zupełnie gdzie indziej. Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi.
I tak naprawdę, to Damian nas wychował, wyszkolił, stworzył, nazwał. Ochrzcił nas. Gruz – to on mnie tak nazwał. Bo „gruz” to po rosyjsku ładunek.
Oficjalnie byliśmy bandytami i nikt się do nas nie przyznawał. Do ministerstwa wpuścili nas tyłem, bo od frontu było głupio. Ten w koloratce położył kasę na stole, ale tu nie chodziło o pieniądze. Te pieniądze, to była tylko formalność. Gdy zapłonie święty ogień, wszystkie pieniądze momentalnie wyparują – zobaczysz, jeden z drugim. Staną się tylko cyframi. To potrwa tylko chwilę. Niewysrane gówno w twoim brzuchu będzie więcej warte.
Damian zobaczył, jak patrzę się na te banknoty, i tylko się uśmiechał, bo wiedział, co mam w głowie.
– Daj mi ich – błaga Gwiazda.

Jeszcze chwila. Patrzę sobie, jak jest pięknie w tej restauracji, jak czyściuchno; podłoga lśni, jakby wylizali ozorami. Obrusy, koszule kelnerów są lśniąco białe, aż oczy bolą. Biel ma swój zapach, mówię wam, to zapach świeżego druku, sody, czystości.
– Wiesz co, ty po prostu nie możesz znieść tego, że po raz pierwszy dziennikarze z zagranicy dzwonią do kogoś innego niż ty. – Sucha przerywa ciszę. Jeszcze nie skończyła. Młoda wstaje, tym razem bez pytania. Sucha przez krótką chwilę patrzy na jej dupę i prycha jak oblany wodą kot.
– Przestań – prosi ją reżyser. Jest zmęczony, przyjął swoje, ma dosyć. Nagadał się, powymądrzał, bardzo przy tym spocił; teraz chce już tylko zjeść, podać lachę i lulu.
Akurat młoda wraca z łazienki. Poprawiła sobie makijaż, ale i tak ma trochę zaczerwienione oczy. Taka zapłakana wygląda jak cienki płatek słodkiego ciasta. Język odruchowo wysuwa mi się z ust. Z trudem go chowam. Dla niej to dopiero początek płakania.
– Oni i my, mówisz. Oni i my kontra te skurwysyny. – Reżyser przechyla się przez stół do suchej.
– Nie wiem, czy kontra to dobre słowo, Krzysztofie, ale niech ci będzie – wtrąca się starszy pedryl. Już zaraz skończą się im te dyskusje.
– Wiesz, co mówię w każdym wywiadzie. Wiesz, o czym jest ten spektakl. To oskarżenie. Ja oskarżam. Oskarżam tych skurwysynów nie tylko za to, że nie możemy mówić, czego chcemy. Że nie możemy kochać się, jak chcemy, rodzić, jak chcemy, żyć. O to, że tak, my, dobrze sytuowani przecież, w komfortowej sytuacji, możemy sobie tu pleśnieć w tej naszej banieczce, ale możemy tylko tyle, pleśnieć, a dookoła nas jest bagno, las krzyży. I oskarżam tych skurwysynów o to i o tę tandetę, o to, że wzięli z ludzi to, co najgorsze i zrobili im z tego flagę. – Reżyser charczy, robi się czerwony, strzela dookoła małymi kroplami śliny i grudkami żarcia.
Te jego słowa robią wrażenie przede wszystkim na młodej, która zaczyna się trochę trząść. Sucha słyszała to już kilkaset razy. Reżyser już tak oskarża od kilkunastu lat. Tylko siebie nie oskarża, patrząc w lustro. Dlatego tu stoimy. Ta paczka pieniędzy była gruba, przypominała kawał słoniny. Myśleli, że to wystarczy. Nie wiedzieli, że nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
– Gdybym był, jak mówisz, gdybym był listkiem figowym – reżyser odwraca się do frędzla, normalnie trzęsie się z wściekłości – to nie pluliby na to. Nie wiązaliby mi rąk. Nie wzywaliby mnie na rozmowy do ministerstwa. Oni zawsze to robią. Wzywają na rozmowy do ministerstwa. To wy dzielicie. Nie ja. To wy dzielicie. Robicie rozłam. Syf. Stoicie pośrodku. Szukacie względności. Relatywizujecie. Chcecie być świętsi od papieża.
– Najświętszego Ojca Piotra Drugiego – poprawia go sucha, ale reżyser nawet nie zauważa, tylko ciągnie dalej.
– To wy. Nie ja. Wy. W tym kraju ksiądz jest premierem, do cholery. Tu panuje kalifat, od dwóch tygodni w tym kraju można strzelać do uchodźców, a wy wolicie atakować mnie, oskarżać siebie nawzajem.
– Kochanie, bo znowu pęknie ci coś w oku – wtrąca się młoda – i będziesz chodził wszędzie w ciemnych okularach i wpadał na ludzi na ulicy.
Młodszy pedryl boi się najbardziej, sprawia wrażenie kogoś, kogo przenieśli do środka komputera, gdy oglądał sobie horror. Ma wielkie gały, podobne do dwóch czarnych misek z wodą. Patrzy przed siebie, z półotwartą gębą. Nikt nie zwraca na niego uwagi, a to sprawia, że boi się jeszcze bardziej.
A potem odwraca się i widzi przez szybę, jak się uśmiecham. I to już dla niego zbyt wiele, jakby przed chwilą nie sikał, toby się zlał, rusza bezgłośnie mordą jak ryba bez wody.
– Wchodzimy – mówię.
Gwiazda bez krępacji drapie się po cipie, odpowiednio przy tym wzdychając. Za każdym razem, gdy na nią patrzę, pęka we mnie jakaś mała struna, trochę się rozstrajam. Jest brzydsza od ospy, jakaś zła ręka wyrzuciła jej na gębę garść krost, zdrapała zdrową skórę jak starą tapetę i powstrzykiwała tu i ówdzie nieznane światu, dermatologiczne zarazy. Na to wszystko zachlapała się makijażem, raz czarnym, raz białym. Oczy ma jak sztuczne, ostry kształt gęby, jakby ktoś wyciął go nożem. Niemożliwe, żeby ludzka matka i ojciec zrobili taką zarazę.
Wchodzimy jak do siebie, chociaż nigdy tu nie byliśmy. Wszystko cichnie momentalnie. Kątem oka widzę, jak ktoś wkłada sobie palec do ucha, by sprawdzić, czy nie ogłuchł. Wszyscy mają otwarte mordy i oczy tak szeroko, że aż ich boli. Idziemy rzędem. Mamy to opanowane. Ja na froncie. Najpierw nic nie robimy. Trzymam dłoń w górze, żeby ich przytrzymać, jeszcze przez chwilę.
Wiem, że najbardziej boją się mojej maski. Maska pokazuje tylko oczy i kawałek ust. Nie widać moich brwi. Nie widać, czy się uśmiecham. Mówię wam, że oni nie chcą, i wy też nie chcecie, widzieć tego, co jest pod spodem.

Mówią na mnie Gruz. Imię, nazwisko i mordę straciłem już dawno temu. Jestem wielki jak wieża i silny jak sto niedźwiedzi. Badała mnie kiedyś lekarka i powiedziała, że mam zrośnięte wszystkie żebra i pancerz z kości pod skórą. Żebra mam z tytanu, nie da się mnie zastrzelić, złamać, zabić. Gdy spadnę z dziesiątego piętra, nic mi się nie stanie.

Gruz, co to za mania wielkości? Co ty opowiadasz za bzdury? Jakie sto niedźwiedzi? Jakie tytanowe żebra? Skąd ty sobie to wziąłeś?

 
Wesprzyj nas