Powieść Meg Wolitzer dotyka jednego z najbardziej palących problemów współczesnego świata – przemocy wobec kobiet. Przez krytyków uznana za „bardzo ciekawy zabieg fabularny w dobie #MeToo”.


Ich siłaGreer Kadetsky to nieśmiała studentka pierwszego roku, nałogowa czytelniczka, idealistka oburzona niesprawiedliwością świata.

Pewnego dnia wraz z przyjaciółką Zee idzie na feministyczny protest, gdzie poznaje Faith Frank – charyzmatyczną wieloletnią liderkę ruchu kobiecego, obecnie po sześćdziesiątce, która nadal inspiruje setki młodych dziewczyn, by odważyły się zmieniać świat.

Kiedy dziewczyna po raz pierwszy słyszy przemówienie swojej przyszłej mentorki, czuje, że wreszcie znalazła coś, co może nadać sens jej życiu. Wszystko teraz zmieni się nie do poznania.

„Greer nie do końca wiedziała, dlaczego wzbudziła jej zainteresowanie. Z biegiem czasu utwierdziła się jednak w przekonaniu, że spotkanie z Faith Frank stało się elektryzującym punktem zwrotnym, który dał początek wszystkim późniejszym wydarzeniom. Miało upłynąć jeszcze wiele czasu, zanim nadszedł ich koniec…”

Adaptacją filmową powieści „Ich siła” jest zainteresowana sama Nicole Kidman.

Meg Wolitzer
Ich siła
Przekład: Maria Zawadzka-Strączek
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 29 stycznia 2020
 
 

Ich siła


Część pierwsza. Silne kobiety

1.

Greer Kadetsky poznała Faith Frank w październiku 2006 roku w Ryland College, gdzie Faith przyjechała wygłosić wykład imienia Edmunda i Wilhelminy Rylandów. I choć tego wieczoru w uniwersyteckiej kaplicy roiło się od studentów, a niektórzy z nich z zadziwiającą swobodą sypali uwagami i komentarzami, ze wszystkich zgromadzonych tam osób to właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Faith. Greer, wówczas studentka pierwszego roku tej przeciętnej uczelni na południu stanu Connecticut, była selektywnie i zajadle nieśmiała. Bez trudu udzielała odpowiedzi na zadane pytania, ale niechętnie dzieliła się własnymi opiniami. „To zupełnie bez sensu, przecież mam mnóstwo opinii. Jestem nimi wypełniona jak piniata” – wyznała Cory’emu podczas jednej z wielu sesji na Skypie, które urządzali sobie wieczorami, odkąd rozpoczęli studia na dwóch różnych uniwersytetach. Zawsze dużo się uczyła i chętnie czytała, ale nie potrafiła wypowiadać się z tą beztroską swobodą, z jaką robili to inni. Przez większą część jej życia nie miało to znaczenia – ale teraz nagle wszystko się zmieniło.
Co takiego dostrzegła w niej i doceniła Faith Frank? Może, pomyślała Greer, chodziło o pewien potencjał śmiałości, delikatnie zaznaczony przez niebieskie pasemko spływające po jej brązowych włosach. Ale przecież wiele studentek przenosiło na włosy kolory mrożonych i skręcanych przysmaków sprzedawanych na lokalnych jarmarkach. Może sześćdziesięciotrzyletniej Faith, osobie wpływowej i cieszącej się jakimś rodzajem sławy, osobie, która od dziesięcioleci podróżowała po kraju i z zapałem mówiła o sytuacji kobiet, zrobiło się po prostu żal osiemnastoletniej, zarumienionej Greer, która tego wieczoru w żaden sposób nie mogła wyartykułować swoich myśli? A może Faith automatycznie stawała się uprzejma i uważna, gdy miała do czynienia z młodymi ludźmi, którzy czuli się na tym świecie nieswojo?
Greer nie do końca wiedziała, dlaczego wzbudziła jej zainteresowanie. Z biegiem czasu utwierdziła się jednak w przekonaniu, że spotkanie z Faith Frank stało się elektryzującym punktem zwrotnym, który dał początek wszystkim późniejszym wydarzeniom. Miało upłynąć jeszcze wiele czasu, zanim nadszedł ich koniec.

Gdy Faith zjawiła się na uczelni, Greer studiowała tam od siedmiu tygodni. Przez większość tego czasu, tego okresu nieznośnego oczekiwania, upajała się własnym nieszczęściem – wręcz je w sobie pielęgnowała. W pierwszy piątkowy wieczór, który spędzała w Ryland College, korytarze akademika wypełniły się wszechobecnym rykiem powoli kiełkującego życia towarzyskiego, tak jakby gdzieś w czeluściach budynku został uruchomiony potężny generator. Rocznik 2010 rozpoczynał studia w momencie, w którym studentki rzekomo nabrały asertywności i pewności siebie, w czasach kobiecych gwiazd piłkarskich i beztrosko noszonych w damskich torebkach kondomów, których koliste kształty odciskały się na opakowaniach niczym ornamenty wyryte na nagrobkach. Podczas gdy mieszkańcy trzeciego piętra akademika Woolley Hall przygotowywali się na piątkową noc, Greer, która nie zamierzała nigdzie wychodzić i chciała poczytać Kafkę na zajęcia z literatury, obserwowała całe to zamieszanie nieco z boku. Przyglądała się dziewczynom, które pochylały głowy, wystawiały łokcie i wkładały kolczyki, patrzyła na chłopaków spryskujących się dezodorantem o nazwie Stadium, który zdawał się składać tylko z dwóch komponentów: sosny i sosu A.1.1. Wkrótce wszyscy ci podekscytowani studenci wybiegli z akademika i rozpierzchli się po kampusie, zmierzając na rozmaite imprezy, które odbywały się w ciemnych pomieszczeniach wibrujących od basów.
Akademik Woolley, jeden ze starszych budynków na kampusie, był w opłakanym stanie, a ściany pokoju Greer, jak opisała to podczas rozmowy z Corym w dniu przyjazdu, miały niepokojący kolor aparatów słuchowych. Po wieczornym exodusie w akademiku pozostały tylko pojedyncze zagubione duszyczki, w tym smutny chłopak z Iranu o wilgotnych, pozlepianych rzęsach. Siedział na krześle w kącie salonu na pierwszym piętrze i z żałosną miną wpatrywał się w komputer, który znajdował się na jego kolanach. Greer weszła do salonu – swój pokój, rzadko spotykaną jedynkę, uznała za zbyt ponury, by spędzić tam wieczór, zresztą w żaden sposób nie mogła skoncentrować się na książce – i ze zdziwieniem odnotowała, że chłopak wpatrywał się w wygaszacz: zdjęcie jego uśmiechających się z oddali rodziców i siostry. Fotografia przepływała przez ekran komputera, odbijała się od jego krawędzi i powoli rozpoczynała kolejne okrążenie.
Greer zastanawiała się, jak długo będzie oglądał swoich sunących po ekranie bliskich. Choć w ogóle nie tęskniła za własnymi rodzicami – wciąż miała im za złe zaniedbania, które doprowadziły do tego, że wylądowała w Ryland – zrobiło jej się żal tego chłopaka. Znalazł się daleko od domu, na innym kontynencie, w miejscu, które ktoś pewnie polecił mu przez pomyłkę jako pierwszoligową amerykańską uczelnię, mekkę nauki i odkryć, Szkołę Ateńską, która przycupnęła na Wschodnim Wybrzeżu. Po dokonaniu nie lada wyczynu i dotarciu do celu siedział teraz samotnie i powoli sobie uświadamiał, że to miejsce nie jest jednak takie wspaniałe. Co gorsza, usychał z tęsknoty za rodziną. Greer wiedziała, jak to jest, bo brak Cory’ego odczuwała tak boleśnie i uporczywie, że miała wrażenie, jakby to w jej wnętrzu wibrowały basy. A przecież Cory przebywał zaledwie sto osiemdziesiąt kilometrów stąd, w Princeton – a nie na drugim końcu świata.
Współczucie Greer umacniało się i rozrastało, kiedy w drzwiach pojawiła się blada jak papier dziewczyna trzymająca się za brzuch.
– Macie coś na biegunkę?
– Nie, przykro mi – odpowiedziała Greer, a chłopak tylko pokręcił głową.
Dziewczyna przyjęła to z ponurą rezygnacją, a ponieważ nie miała nic lepszego do roboty, usiadła obok nich. Po chwili przez porowate ściany przedostał się zapach masła i tert-butylohydrochinonu, kuszący, ale nieszczególnie skuteczny w poprawianiu nastroju. Wkrótce ich oczom ukazało się też źródło zapachu – duże plastikowe opakowanie popcornu – oraz trzymająca je dziewczyna w szlafroku i kapciach. „Kupiłam ten z masłem, taki jak w kinach” – dodała na zachętę, po czym wyciągnęła miskę w ich stronę.
Wygląda na to – pomyślała Greer – że to będą moi towarzysze, dziś wieczorem, a może i w każdy kolejny weekend. Nie miało to sensu: nie pasowała do nich, a jednak znalazła się właśnie tutaj i stała się jedną z nich. Sięgnęła więc po garść popcornu, który był tak wilgotny, że miała wrażenie, jakby włożyła dłoń do gęstej zupy. Greer postanowiła usiąść i podjąć próbę nawiązania konwersacji. Mogli się sobie przedstawić i opowiedzieć pokrótce o swoim ponurym nastroju. Zamierzała zostać w salonie akademika, mimo że Cory zachęcał ją wcześniej, żeby poszła na jakąś imprezę albo znalazła sobie inne rozrywki na kampusie. „Na pewno coś organizują – powiedział. – Improwizacja. Zawsze można liczyć na zajęcia z improwizacji”. To był jej pierwszy weekend na uczelni i Cory uważał, że powinna przynajmniej spróbować.
Ale Greer odpowiedziała, że nie, nie zamierza próbować i woli przejść przez to wszystko w zgodzie ze sobą. W ciągu tygodnia będzie superstudentką, pochyloną nad książkami w bibliotece niczym wyposażony w lupę jubiler. Książki traktowała jak antydepresant, silny inhibitor zwrotnego wychwytu serotoniny. Od zawsze należała do tych dziewczyn, które zakładały pod siebie nogi w skarpetkach i lekko rozchylały usta w skupieniu przypominającym stan lekkiego odurzenia. Słowa na kartkach tańczyły jej przed oczami, tworząc obrazy równie wyraźne co podskakująca na ekranie rodzina chłopaka z Iranu. Nauczyła się czytać, zanim jeszcze trafiła do przedszkola, w okresie, w którym zaczęła podejrzewać, że rodzice nieszczególnie się nią interesują. A potem poszła za ciosem. Przebrnęła przez książki dla dzieci z ich przewidywalnym antropomorfizmem, wkroczyła w świat osobliwego i pięknego formalizmu XIX wieku, a następnie zabrała się do opowieści o krwawych wojnach oraz dyskusji o Bogu i bezbożności. Najsilniej – czasem wręcz fizjologicznie – reagowała jednak na powieści. Pewnego razu czytała Annę Kareninę tak długo, że oczy nabiegły jej krwią i musiała leżeć w łóżku z twarzą przykrytą ścierką, tak jakby sama przeistoczyła się w bohaterkę z epoki. Powieści towarzyszyły jej przez całe dzieciństwo, ten długi okres przewlekłej izolacji… i miały jej prawdopodobnie towarzyszyć również w dorosłości, cokolwiek by ona przyniosła. Greer wiedziała, że niezależnie od tego, jak bardzo rozczaruje ją Ryland, będzie mogła przynajmniej czytać – bo przecież na uczelni właśnie to się robiło.
Jednak tego wieczoru książki okazały się za mało pociągające. Leżały odłogiem, nietknięte i porzucone. Tego wieczoru uczelniane życie polegało na imprezowaniu albo umartwianiu się w nijakim salonie akademika. Greer wiedziała, że gorycz, w przeciwieństwie do czystego nieszczęścia, ma smak, ma charakter. Ten spektakl goryczy był przeznaczony wyłącznie dla niej. Nie zobaczą go jej rodzice. Nie zobaczy nawet Cory Pinto, który przebywał teraz w Princeton. Ona i Cory razem dorastali, a w zeszłym roku zakochali się w sobie i się ze sobą związali. Choć obiecali sobie, że przez cztery lata studiów będą nieustannie skype’owali – a nowa funkcja wideo pozwoli im się nawet przy tym widzieć – i wypożyczali samochody, żeby odwiedzać się przynajmniej raz w miesiącu, tego wieczoru nie mieli już w planach żadnych rozmów. Cory włożył swój najlepszy sweter i poszedł na imprezę. Nieco wcześniej Greer obserwowała, jak jego skype’owa wersja zbliża się do kamery internetowej, przekształcając się w pory, nozdrza i wąskie czoło.
„Spróbuj się dobrze bawić” – poprosił, a jego głos na chwilę się zawiesił na skutek usterki systemu. Po chwili odwrócił się i machnął w stronę Johna Steersa, swojego współlokatora, który znajdował się poza zasięgiem kamery. Tak jakby chciał mu powiedzieć: „Daj mi sekundę. Muszę się tym zająć”.
Greer szybko zakończyła rozmowę. Nie chciała stać się „tym”: kimś, kim trzeba się zająć, kimś, kto w tej relacji wiecznie czegoś potrzebuje. Siedziała teraz w salonie akademika Woolley i co pewien czas zanurzała dłoń w misce z popcornem. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Na ścianie wisiały ogłoszenia o castingach do niezależnych zespołów, schemat przedstawiający chwyt Heimlicha oraz reklama odbywającego się „w każdych warunkach pogodowych” pikniku chrześcijańskich studentów w West Quad. Nagle na progu salonu przystanęła jakaś dziewczyna. Jak później przyznała, zrobiła to głównie z litości. Wyglądała jak szczupły, seksowny chłopak, a jej wizerunek przywodził na myśl Joannę d’Arc – nietrudno było się zorientować, że jest lesbijką. Rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym skupili się samotni, zagubieni ludzie, zmarszczyła brwi, jakby coś rozważała, po czym oznajmiła: „Idę obskoczyć parę imprez, gdyby któreś z was chciało dołączyć”.
Chłopak z Iranu pokręcił głową i skupił się na zdjęciu podskakującym na ekranie komputera. Dziewczyna z popcornem jadła dalej, a ta z biegunką rozmawiała przez komórkę, rozważając, czy powinna iść do uczelnianej przychodni. „Pewnie by mi pomogli – oznajmiła. – Ale nie mam pojęcia, gdzie ich szukać. – Pauza. – Nie, nie mogę wezwać ochrony i poprosić o odeskortowanie na miejsce. – Kolejna pauza. – Zresztą wydaje mi się, że to wszystko z nerwów”.
Greer spojrzała na dziewczynę o chłopięcej sylwetce i skinęła głową. Nieznajoma odpowiedziała tym samym i podniosła kołnierz kurtki. Przeszły przez pogrążony w półmroku korytarz i otworzyły ciężkie drzwi pożarowe. Dopiero kiedy Greer poczuła, jak podmuchy wiatru unoszą cienki materiał jej koszuli, przypomniała sobie, że nie wzięła swetra. Wiedziała jednak, że nie może zburzyć magii tej chwili i oznajmić nagle, że pobiegnie po niego na trzecie piętro.
– Sprawdźmy parę różnych miejsc – zaproponowała dziewczyna. Nazywała się Zee Eisenstat i pochodziła ze Scarsdale w stanie Nowy Jork. – Taka mała próbka studenckiego życia.
– Jasne – potwierdziła Greer, jakby sama właśnie to planowała.
Zee ruszyła przodem, kierując się do Spanish House, oszalowanego budynku na skraju kampusu. Jakiś stojący w drzwiach chłopak powitał je słowami Buenas noches señoritas, i wręczył im kieliszki z niby-sangrią, a Greer wdała się z inną mieszkanką akademika w krótką dyskusję, rozważając czy niby-sangria nie jest przypadkiem prawdziwą sangrią.
– Licor secreto?2 – zapytała cicho Greer.
Dziewczyna spojrzała na nią z powagą i oznajmiła:
– Inteligente3.
Inteligente. Przez lata wystarczyła jej rola inteligentnej. Na początku oznaczało to po prostu, że umiała odpowiadać na różnego rodzaju pytania zadawane przez nauczycieli. Cały świat wydawał się oparty na faktach, co przynosiło Greer ogromną ulgę. Potrafiła żonglować faktami z ogromną swobodą, wyczarowywała je niczym magik, który wyciąga sobie z uszu monety. Fakty jej się ukazywały, a ona musiała tylko nadawać im kształt, ubierać je w słowa. W ten sposób została uznana za najinteligentniejszą uczennicę w klasie.
Później, kiedy fakty przestały wystarczać, zrobiło się zdecydowanie trudniej. Konieczność wyrażania siebie – swoich opinii, swojej istoty, tej istoty, która buzowała w niej i kształtowała jej tożsamość – wyczerpywała i przerażała Greer. Myślała o tym, kiedy w towarzystwie Zee zmierzała w kierunku kolejnego celu, Lamb Art Studio. Nie do końca rozumiała, skąd studentka pierwszego roku wiedziała o wszystkich tych imprezach: nie wspominano o nich przecież w „Ryland Weekly Blast”.
Powietrze w studiu wypełniał drażniący zapach terpentyny, który najwyraźniej pełnił funkcję seksualnego katalizatora, bo wyglądało na to, że studenci sztuk pięknych, wszyscy starsi od nich, poczuli do siebie wyjątkowy pociąg. Byli ciasno spleceni po dwie lub trzy osoby, mieli szczupłe ciała i poplamione farbą spodnie, pomalowane ręce, tunele w uszach i niezwykle jasne oczy. Na białej drewnianej podłodze na środku pomieszczenia jakaś dziewczyna, porwana na ramiona przez chłopaka, krzyczała: „BENNETT, PRZESTAŃ, SPADNĘ I UMRĘ, A WTEDY MOI RODZICE CIĘ POZWĄ, TY PAJACU ZE SZTUK WIZUALNYCH!”. Bennett biegał tam i z powrotem chwiejnym krokiem, korzystając z tego, że był jeszcze wystarczająco młody, silny i podobny do Atlasa, by ją tak trzymać – a ona była jeszcze wystarczająco lekka, by ją tak noszono.
Studenci sztuk pięknych bawili się we własnym gronie i wydawali się zajęci wyłącznie sobą, tak jakby Greer i Zee spotkały przypadkiem jakieś obce plemię harcujące na leśnej polanie. W kółko wspominano o „męskim spojrzeniu”, choć Greer z początku źle usłyszała i myślała, że mowa o „męskim stworzeniu”. Wymknęły się ze studia niedługo po tym, jak tam dotarły. Gdy tylko znalazły się na zewnątrz, podeszła do nich inna studentka pierwszego roku, pewna siebie dziewczyna, która o nic nie pytając, po prostu się do nich przyłączyła. Chloe Shanahan, bo tak się nazywała, zdawała się aspirować do typu urody godnego galerii handlowej: miała na sobie szpilki, dżinsy Hollister i cienkie srebrne bransoletki. Jak wyjaśniła, trafiła do studia przypadkiem, szukając siedziby Theta Gamma Psi.
– Tego bractwa? – zapytała Zee. – Po co? Przecież oni są obleśni.
Chloe wzruszyła ramionami.
– Podobno mają beczkę z piwem i głośno puszczają muzykę. Tylko tego mi dziś trzeba.
Zee spojrzała pytająco na Greer, która zaczęła się zastanawiać. Czy warto iść na imprezę organizowaną przez bractwo studenckie? Pragnęła tego w zdecydowanie mniejszym stopniu niż większości rzeczy na tym świecie, ale nie chciała zostać sama – więc może jednak warto? Pomyślała o Corym, który w tej chwili stał pewnie oparty o ścianę na jakiejś imprezie i śmiał się z jakiegoś dowcipu. Wyobraziła sobie grupę wpatrzonych w niego, rozbawionych ludzi – zawsze był najwyższą osobą w pomieszczeniu.
Greer, Zee i Chloe stanowiły dość dziwaczne trio, ale Greer słyszała, że takie nietypowe zestawienia są charakterystyczne dla pierwszych tygodni życia studenckiego. Ludzie, którzy nie mieli ze sobą nic wspólnego, nawiązywali krótkotrwałą więź emocjonalną jak członkowie ławy przysięgłych czy pasażerowie, którzy ocaleli z katastrofy lotniczej. Ruszyły przed siebie. Chloe poprowadziła je przez West Quad, a następnie okrążyły Bibliotekę Metzgera. W środku nocy rozświetlony i przejmująco pusty budynek przypominał fortecę albo całodobowy supermarket.
Na stronie internetowej uczelni Ryland zamieszczono kilka sztampowych fotografii, przedstawiających studentów w okularach ochronnych, którzy majstrowali przy palnikach w laboratorium i patrzyli spod przymrużonych powiek na tablicę wypełnioną równaniami. Reszta zdjęć przedstawiała dość tandetne scenki z życia towarzyskiego: popołudnie na łyżwach na zamarzniętym stawie albo klasyczne ujęcie, na którym troje studentów gawędziło pod rozłożystą koroną dębu. Tak naprawdę na kampusie znajdowało się tylko jedno takie drzewo, obfotografowywane do znudzenia. W ciągu dnia studenci wlekli się na zajęcia przez nieszczególnie atrakcyjny kampus, czasem mając na sobie tylko piżamy, jak członkowie łagodnej rodziny niedźwiedzi z książki dla dzieci.
Nowym celem trzech świeżo upieczonych koleżanek stał się duży, nadgryziony przez ząb czasu dom bractwa, skąd już z daleka dochodziły rozbrzmiewające w środku hałasy. „Prawdziwie greckie życie” – tak określały to miejsce katalogi reklamujące Ryland College. Greer wyobrażała sobie, jak napisze później do Cory’ego i rzuci z przekąsem: „greckie życie: wtf? gdzie arystoteles? gdzie baklava?”. Ale ich standardowe metakomentarze, przy których tak dobrze się zwykle bawili, stały się nagle nieistotne, bo Cory był teraz daleko stąd, a Greer wchodziła właśnie przez szerokie drzwi do siedziby bractwa studenckiego w towarzystwie dwóch niedawno poznanych dziewczyn. Skierowały się w stronę zapachów, tych obrzydliwych i tych bardziej zachęcających. Droga ta miała je ostatecznie – choć niebezpośrednio – doprowadzić także do Faith Frank.
Drink wieczoru, pasteloworóżowa Przygoda Ryland, natychmiast przytępił umysł Greer Kadetsky, która ważyła pięćdziesiąt kilogramów i zjadła na kolację zaledwie kilka skromnych kopczyków z baru sałatkowego. Zazwyczaj lubiła zachowywać jasność umysłu, ale teraz wiedziała, że jasny umysł zagwarantuje jej wyłącznie smutek i przygnębienie. Szybko więc wlała w siebie hipersłodką Przygodę Ryland, po czym wzięła swój plastikowy kubek z wybrzuszeniem na dnie i stanęła w kolejce po dolewkę. Nowe drinki w połączeniu z tym, co zdążyła wcześniej wypić w Spanish House, wykonały swoje zadanie.

 
Wesprzyj nas