W wysnutej z prawdziwych zdarzeń, zapierającej dech powieści sensacyjnej autor „Gambitu” misternie przeplata przygody rodem z książek detektywistycznych z historycznymi ciekawostkami w stylu thrillerów Umberta Eco.


Wotum9 grudnia 2012 roku dochodzi do zamachu na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Gdyby nie pancerna szyba zainstalowana tuż przed atakiem, największa świętość Polaków przestałaby istnieć.

Definitor zakonu paulinów uważa, że za zamachem stoi tajna sekta, której historia związana jest z tajemnicą sięgającą czasów króla Jana Kazimierza. Do rozwiązania zagadki angażuje detektywa z IPN Jakuba Kanię.

Podjęty przez Kanię trop prowadzi do opactwa Saint-Germain-des-Prés w Paryżu, a stamtąd w okolice Głogówka na Opolszczyźnie, gdzie obraz Czarnej Madonny został ukryty podczas potopu szwedzkiego i gdzie do dziś znajduje się jego tajemnicza kopia.

Ale czy to na pewno kopia? Kim naprawdę jest jeden z najbogatszych Polaków – człowiek nazywany Szamanem – i po co zatrudnił szalonego naukowca, specjalistę od biorezonansu?

***

Mało kto potrafi napisać rasowy, trzymający w napięciu thriller, a przy tym pokazać kawał współczesnej Polski – zarówno tej prowincjonalnej, jak i widzianej ze szczytów władzy. Ta umiejętność obserwacji czyni Macieja Siembiedę pisarzem wnikliwym i wyjątkowym, zaś „Wotum” – powieścią zabójczo dobrą.
Mariusz Czubaj

Maciej Siembieda wymyka się gatunkom, w które nauczyliśmy się ubierać literaturę. „Wotum” to połączenie niesamowitego napięcia, inteligentnego humoru i szokujących faktów.
Anna Makieła-Zoń – blog spadlomizregala.pl

Maciej Siembieda jako autor thrillerów zadebiutował w 2017 r. powieścią „444” i od razu dołączył do grona twórców bestsellerów, a jednocześnie najoryginalniejszych postaci literatury sensacyjnej w Polsce. Rok później ukazało się „Miejsce i imię”, które potwierdziło jego pozycję m.in. uzyskując nominację do nagrody Wielkiego Kalibru. Ale Maciej Siembieda nie był debiutantem. To pisarz z blisko trzydziestoletnim doświadczeniem reporterskim. Zajmuje się dziennikarskimi śledztwami historycznymi. Trzykrotnie otrzymał za nie tzw. „polskiego Pulitzera” – Nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Laureat ponad dwudziestu nagród w konkursach na reportaż. Publikował w najważniejszych polskich tytułach prasowych – od „Kultury” (Paryż) po gazety codzienne. Przed powieściami wydał cztery zbiory reportaży. W swoich thrillerach po mistrzowsku wykorzystuje elementy prawdziwych historii, nadając im sensacyjną ramę i tempo. Jego poprzednia powieść „Gambit”, brawurowa historia wojenna spleciona z powojenną grą wywiadów, otrzymała nominację do tytułu „Książki Roku” portalu Lubimyczytac.pl.

Maciej Siembieda
Wotum
Wydawnictwo Agora
Premiera: 11 marca 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Wotum

Prolog

Brudne i pokryte plamami rdzy, ale ostre jak brzytwa zęby wideł znalazły się tak blisko jego koloratki, że przerażony proboszcz parafii świętego Benedykta w Bogorii zacisnął powieki.
Zanim ksiądz Gerard Lasota wstąpił do seminarium duchownego, przez dwa lata studiował medycynę i wiedział doskonale, że nawet lekko uszkodzona tętnica szyjna w takich okolicznościach oznacza pewną śmierć. Można zatamować krwotok z każdej innej arterii prowadzącej krew z serca do narządów ciała, ale nie z tej. Założenie opaski uciskowej na szyi doprowadziłoby do uduszenia, co na jedno by wyszło. I tak koniec, i tak. Proboszcz nie zdążył zastanowić się, która śmierć lepsza, bo nagle przypomniał sobie, że podczas jakiejś wojny w Hiszpanii partyzanci piłowali na ostro paznokcie kciuków, aby w chwili dostania się do niewoli wroga przeciąć sobie tętnice szyjne i w ten sposób uniknąć makabrycznych tortur. Człowiek z uszkodzonym właśnie tym naczyniem krwionośnym ma szansę na ratunek tylko wtedy, gdy bardzo szybko znajdzie się na sali operacyjnej w rękach doświadczonego chirurga. W tym samym momencie Gerard Lasota uświadomił sobie, że ani wtedy na polu bitwy gdzieś w Kastylii czy Andaluzji, ani dziś na podwórzu parafii w Bogorii nie było nawet ambulansu.
Było za to niebezpieczne narzędzie w jeszcze bardziej niebezpiecznych rękach starego Kunerta – psychopaty, który mieszkał koło cmentarza i całymi godzinami ostrzył swoje widły na szlifierce w przydomowej szopie. Nieraz już poranił nimi ludzi i zwierzęta. Budził lęk w całej wsi, a jednak ktoś zdecydował, aby zabrać go na akcję przeciwko proboszczowi.
Szaleniec natychmiast przejął inicjatywę i zaatakował tak ostro, że reszta napastników zamarła z przerażenia.
– Gdzie jest panienka?! – wrzasnął Kunert, przykładając widły do szyi księdza. – Co żeś z nią zrobił, ciulu?!
Ktoś z gromadki mężczyzn z Bogorii chciał nieśmiało zaprotestować, że nie godzi się tak zwracać do osoby duchownej, ktoś inny drgnął na widok wideł, które Kunert odsunął na kilka centymetrów, aby wziąć zamach, gdy na dziedzińcu plebanii rozległ się narastający dźwięk sygnału, jakim posługują się samochody uprzywilejowane. Radiowóz, migocąc niebieskimi światłami, z piskiem opon wypadł zza rogu ulicy, pokonał brukowany placyk przed kościołem, nie tracąc prędkości, wjechał na podwórze probostwa i gwałtownie zahamował. Drzwi od strony kierowcy odskoczyły z impetem i ze służbowego auta wyskoczył posterunkowy z Bogorii. Najwyraźniej ktoś musiał go zawiadomić o tym, co się święci. Wyszarpnął pistolet i mierząc z niego do Kunerta, krzyknął ostrzegawczo:
– Rzuć to! Ale już!
Psychol zmrużył oczy z nienawiści i przez chwilę zastanawiał się, czy odwrócić widły w stronę policjanta, ale najwyraźniej zachował resztki zdrowego rozsądku. Zastygł w bezruchu i nie wykonując żadnego manewru, zwyczajnie rozprostował palce zaciśnięte na rękojeści, a widły z brzękiem upadły na kamienny chodnik prowadzący do domu księdza.
– Co tu się dzieje? – spytał policjant pozostałych mężczyzn, nie spuszczając z oczu Kunerta.
– Proboszcz w nocy wywiózł gdzieś panienkę – wyjaśnił jeden z napastników, łysiejący grubas w świecących od tłustych plam brązowych spodniach i flanelowej koszuli. – Żona od Garbali widziała przez okno, bo koło kościoła świeciła jarzeniówka. – Wskazał uliczną latarnię trzymanym w dłoni solidnym kijem. – Zabrał panienkę do auta i gdzieś pojechał. Czekali my tu na niego parę godzin. Dopiero co wrócił. Sam. Nie wiadomo, co z nią zrobił…
– Nie pozwolimy na takie rzeczy! Nie chcemy tu takiego księdza! – krzyknął ktoś za plecami policjanta. – Delegacja z Bogorii jest już u biskupa w Opolu. Złożą skargę!
– Niech się farosz wytłumaczy! – zawtórował mu inny.
Policjant przeniósł pytający wzrok na proboszcza Lasotę, który lekko drżał z emocji, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. Ksiądz sięgnął do kieszeni krótkiej wiatrówki, wydobył z niej komórkę i przyłożył do ucha.
– Szczęść Boże, księże biskupie – powiedział z pokorą wywołaną poczuciem winy, a mężczyźni zgromadzeni na podwórzu parafii, łącznie z Kunertem i policjantem nastawili uszu. – Tak… Wiem… Księże biskupie… rozumiem… Oczywiście, księże biskupie… Wiem… – Proboszcz najwyraźniej się tłumaczył, a poranna cisza pozwalała usłyszeć, że głos po drugiej stronie linii był pełen wzburzenia i gniewu. Wreszcie zamilkł.
– To się więcej nie powtórzy… – zapewnił cicho Gerard Lasota, ale nie wiadomo, czy biskup, który rzucił słuchawką, zdążył przyjąć tę obietnicę.

Dyżurny komisariatu policji w Głogówku od kilku lat coraz gorzej reagował na pogodę i próbując oszukać samego siebie grą zręcznościową na ekranie telefonu, zastanawiał się, czy zapowiadana dzisiejsza zmiana ciśnienia znów przyniesie mu rozdrażnienie i ból głowy. Natręctwo myśli przerwało brzęczenie sygnalizatora przy drzwiach. Dyżurny spojrzał w stronę wejścia, nacisnął przycisk zwalniający blokadę i wpuścił do środka posterunkowego z Bogorii. Lubił go, ale i zazdrościł spokojnej fuchy dzielnicowego w miejscu, w którym raz na pięć lat ktoś kradł króliki, pijany rowerzysta wjeżdżał w płot albo trzeba było wymierzyć mandat za niezaszczepienie psa.
– Cześć – dyżurny przywitał go kwaśno. – A ty tu czego? Włam do kurnika czy chcesz załatwić poczet sztandarowy komendy powiatowej na dożynki?
Posterunkowy zignorował kpinę.
– Szeryf mnie wezwał – wyjaśnił. – Z powodu konieczności użycia broni – dodał, zdając sobie sprawę, jak zareaguje dyżurny, po czym zostawił go z ustami otwartymi ze zdumienia i zniknął w korytarzu prowadzącym do pokoju przełożonego komisariatu.
Szef, dobrze zbudowany trzydziestolatek w stopniu aspiranta, niechętnie uniósł głowę znad raportu, który czytał dziś po raz trzeci i bez słowa wskazał dzielnicowemu z Bogorii krzesło z drugiej strony biurka.
– „Użyłem broni służbowej” – odczytał głośno. – Musiałeś to pisać?
– Zbyt wielu ludzi widziało – rzeczowo wyjaśnił posterunkowy. – I tak by się wydało.
Aspirant popatrzył na niego badawczo.
– Co tam zaszło? – spytał, dając do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z różnic między tym, co rzeczywiście się zdarzyło, a ogólnikami przedstawianymi w raportach za pomocą ciągle tego samego zestawu sformułowań. Jego żona, nauczycielka polskiego, żartowała, że polski policjant zna trzysta słów, a komendant komisariatu trzysta dziesięć.
– Tak jak napisałem – posterunkowy postanowił jednak bronić swojego tekstu – doszło do sprzeczki sąsiedzkiej między proboszczem z kościoła Świętego Benedykta a parafianami. Jeden z nich zaatakował księdza widłami. To świr. Ma żółte papiery. Jest wyjątkowo agresywny, dlatego musiałem go postraszyć pistoletem. Sam komendant rozumie. Pomogło. Zgromadzenie się rozeszło. Personalia uczestników spisałem i dołączyłem do raportu.
Szef komisariatu zamyślił się i popatrzył w okno.
– I sądzisz, że wezwałem cię po to, abyś mi streścił swój durny raport, tak? Że sam nie umiem przeczytać albo że nie zrozumiem?
Posterunkowy wyraźnie się strapił.
– No nie, komendancie – bąknął. – Sam komendant mówił, żeby się nie rozpisywać…
– Dam ci drugą szansę. – Aspirant przeniósł na niego wzrok. – Co tam zaszło?
Dzielnicowy z Bogorii wziął głęboki oddech.
– Proboszcz wywiózł w nocy panienkę i ludzie się wściekli… – zaczął, gdy tamten aż uniósł się na krześle.
– Panienkę?!
– Najświętszą Panienkę – wyjaśnił dzielnicowy. – Obraz z naszego kościoła. Słynący cudami. Sporo się mówi na temat tej Madonny. Że niby ma jakąś tajemnicę. Że niby namalowano ją w czasach Ewangelii. Proboszcz Lasota chciał to wyjaśnić, w nocy wyjął obraz z ołtarza i nad ranem zawiózł do laboratorium w Krakowie. Na badania. Ale jedna z parafianek go przyuważyła i ludzie wpadli w szał. Chcieli nawet ścigać proboszcza, tylko że ta kobieta, która była świadkiem, za późno dała znać. Nie zdążyli. Więc czatowali na powrót księdza przed plebanią, a swoją drogą, zaraz się wyjaśniło, wysłali delegację ze skargą do biskupa w Opolu. Proboszcz nadjechał trzy godziny później i…
– Dlaczego wywiózł obraz pod osłoną nocy?
Posterunkowy podrapał się w policzek.
– Bo widzi komendant… Ludzie w Bogorii… my w Bogorii – poprawił się – wierzymy, że Madonna ochrania wieś. Parę razy w dawnych czasach zabierano obraz z naszego kościoła i zawsze wtedy przydarzały się jakieś nieszczęścia. Nie chcemy, aby ktoś go wywoził, badał, poddawał oględzinom. Może komendant uznać to za zabobon, ale to nasza wiara – dodał stanowczo. – Dlatego ludzie pilnują panienki. A od wizyty historyków sztuki z Warszawy sprzed paru miesięcy wspólnota wyznacza dyżury. Każdego dnia pełni je ktoś inny. Miejscowi podejrzewali, że ksiądz da się omotać tym profesorom, jak to inteligent – posterunkowy z politowaniem pokręcił głową – jednak nie wpadli na to, że zechce wywieźć obraz po nocy, kiedy dyżurni śpią.
Aspirant milczał przez dłuższą chwilę.
– O co konkretnie chodzi z tym obrazem?
Posterunkowy ważył coś w myślach.
– A to już pytanie nie do mnie – odparł. – Ja tam niewiele wiem – uzupełnił, żeby nie zabrzmiało to arogancko. – Grunt, że wszystko dobrze się skończyło. – Zręcznie skierował temat na boczny tor. – Biskup zadzwonił na komórkę do proboszcza, kazał mu natychmiast jechać do Krakowa i przywieźć obraz z powrotem. Pomogłem wyznaczyć dwóch mężów zaufania ze wsi, którzy zaraz wsiedli w auto księdza i pojechali z nim do tej pracowni konserwacji zabytków czy gdzie tam miały się odbyć te badania. Na miejscu powiedzieli, że rezygnują, że żadnych oględzin ani ekspertyz nie będzie, i koniec. Owinęli Najświętszą Panienkę kocem, zabrali do auta, przywieźli do wsi i włożyli z powrotem do ołtarza. Tyle.
Szef komisariatu nie dociekał. Spojrzał na zegarek i zarządził:
– Jedziemy do Bogorii.
– Ale komendancie… – spłoszył się posterunkowy. – Po co rozgrzebywać tę sprawę?
Przełożony spojrzał na niego gniewnie.
– Muszę porozmawiać z proboszczem i spisać notatkę. Nie rozumiesz? Biskup interweniował w obecności policji, a policja nawet nie ujęła tego w raporcie? Co będzie, jak się dowie powiatowy albo i wojewódzki? Te sprawy religijne są delikatne, trzeba zachować ostrożność.
Dzielnicowy się uspokoił.
– To ja uprzedzę proboszcza – zaoferował, a widząc potakujące spojrzenie szefa, wybrał numer plebanii, ale księdza Lasoty w niej nie było. Gospodyni poinformowała, że pojechał po miód do sąsiedniej wsi, w której znajdowała się niewielka prywatna pasieka. Miał wrócić za niecałą godzinę.
– Poczekamy w Bogorii – uznał komendant, a kiedy po krótkiej jeździe dotarli do wsi, postanowił obejrzeć obraz.
Wewnątrz kościoła panował sakralny półmrok, jedynie nieliczne promienie słońca, przedostające się przez witraże, podkreślały ornamenty, rzeźby i malowidła. Policjanci z służbowymi czapkami w dłoniach przyklęknęli, a potem stanęli w milczeniu przed obrazem Madonny w bocznej nawie. Cała Polska znała ten wizerunek z albumów, plakatów, pocztówek i obrazków rozdawanych przez księży chodzących po kolędzie. Tkwili w absolutnej ciszy, którą przerwało warknięcie telefonu oznajmiające nadejście wiadomości. Posterunkowy sięgnął po komórkę, nacisnął odpowiedni klawisz i bez słowa pokazał esemesa komendantowi. Proboszcz właśnie wrócił i zapraszał na plebanię.
Szef komisariatu przeniósł wzrok z ekranu smartfona na obraz, przeżegnał się niestarannie i stwierdził z uznaniem:
– Piękna kopia.
Przez twarz dzielnicowego przez ułamek sekundy przebiegł dziwny grymas, ale w milczeniu pokiwał głową, wskazując gestem dłoni drzwi. A kiedy komendant odwrócił się i ruszył w ich stronę, posterunkowy szepnął w kierunku jego pleców, tak aby szef go nie usłyszał:
– Kopia to jest na Jasnej Górze.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Warszawa
Piątek 14 grudnia 2012 roku

Niewielki ekspres do kawy stojący na kontenerze z szufladami w biurze prokuratora Instytutu Pamięci Narodowej Jakuba Kani westchnął i opieszale zabrał się do pracy. Postękując, zagotował wodę pobraną z przezroczystego pojemnika, a następnie przepuścił ją pod ciśnieniem przez sprasowaną porcję arabiki, która według producenta zapewniała aromat baśni tysiąca i jednej nocy, co było dość intrygujące, skoro kawa pochodziła z upraw w Brazylii.
Jakub Kania otrzymał ekspres kilka tygodni wcześniej w prezencie na swoje czterdzieste drugie urodziny i na początku kompletnie mu nie ufał. Urządzenie nikczemnych rozmiarów wyglądało jak skrzyżowanie tostera z wyciskarką do owoców i parzyło kawę z kapsułek, co ewidentnie było wbrew porządkowi świata. Pewnego dnia Kuba uległ jednak pokusie, ostrożnie upił łyk kawy z kieszonkowego ekspresu i od tego dnia obroty w kawiarnianych sieciówkach w okolicach warszawskiej siedziby IPN-u przy ulicy Towarowej odnotowały spadki.
Dziś również przygotował sobie ulubione espresso i właśnie unosił je do ust, gdy codzienny rytuał nietaktownie zakłócił dźwięk telefonu stojącego na biurku. Ekranik powyżej klawiatury aparatu informował, że dzwoni Gabinet Prezesa, jakby pomieszczenie, w którym urzędował szef instytutu, potrafiło samodzielnie podnosić słuchawkę i wybierać numery. Jakub Kania wahał się przez chwilę, ale poczucie odpowiedzialności wzięło górę. Odstawił mikroskopijną filiżankę i odebrał połączenie.
– Witam, panie prokuratorze – sekretarka prezesa zaczęła z uprzejmą gorliwością, jakiej uczą na szkoleniach z komunikacji, a zaraz potem już mniej oficjalnie dodała coś, co weszło w nawyk milionów użytkowników telefonów komórkowych: – Może pan rozmawiać?
Kuba popatrzył krzywo na filiżankę espresso i już chciał odpowiedzieć, że gdyby nie mógł, toby nie odebrał, jednak zabrzmiałoby to obcesowo. Nigdy nie był niegrzeczny wobec kobiet.
– Oczywiście, słucham panią.
– Jeśli nie jest pan teraz zajęty, to szef prosi – zakomunikowała sekretarka.
– W tej chwili? – upewnił się Kuba.
– Jeśli to możliwe, tak.
Prokurator potwierdził, że będzie za kilka minut, i przełknął kawę, zastanawiając się, o co może chodzić. Prezes wzywał do siebie wyłącznie w sprawach śledztw szczególnej wagi, a że Instytut Pamięci Narodowej ma zupełnie inny temperament niż wydział zabójstw w nowojorskim Bronxie, pośpiech, jaki dało się wyczytać z głosu sekretarki, musiał oznaczać coś niezwykłego.

Mężczyzna zajmujący jeden z foteli dla gości w gabinecie szefa miał około siedemdziesięciu lat, szczupłą twarz, siwe włosy sięgające ramion, wąskie usta i prosty nos, a na nim okrągłe okulary w dyskretnych metalowych oprawkach. Gdyby pokazać go w telewizji wraz z wiadomością, że John Lennon nie został jednak zastrzelony przez zamachowca i nadal żyje, opinia publiczna mogłaby w to uwierzyć. Podobieństwo było uderzające.
Kuba uścisnął podaną mu dłoń i z lekkim zdziwieniem zerknął na szefa, który w tej samej chwili przedstawił gościa:
– To jest ojciec Cyprian, jeden z czterech definitorów zakonu paulinów, sprawujących najwyższą władzę w tym zgromadzeniu.
– Po ojcu generale – lojalnie uzupełnił długowłosy mężczyzna.
– Oczywiście – skwapliwie potwierdził prezes. – Po ojcu generale.
– Jestem zaszczycony. – Kuba spojrzał na zakonnika ze stuprocentowym przekonaniem, że bez tej informacji nigdy by się nie domyślił profesji starszego pana ubranego w spraną koszulę, szary sweter, wytarte sztruksowe spodnie nieokreślonego koloru i wsuwane zimowe buty o obcasach zdeformowanych przez dziesiątki, a może i setki kilometrów.
Wydawało mu się, że człowiek tytułowany definitorem rozszyfrował zamaskowany sceptycyzm tego spojrzenia, ale uśmiechnął się blado i nie powiedział ani słowa.
– Ojciec Cyprian – wyręczył go szef – zwrócił się do nas w najwyższym zaufaniu z rekomendacji pana senatora – wymienił nazwisko mocno uduchowionego polityka – z pewnym… problemem.
Zwierzchnik Kuby szukał wzrokiem porozumienia z zakonnikiem, jednak ten wpatrywał się w swoje dłonie umieszczone na zwykłej kartonowej teczce leżącej na jego udach.
– Sprawa jest w najwyższym stopniu poufna. – Prezes ściszył głos. – Ale… to już może ojciec sam…
Definitor nie podniósł oczu. Powoli otworzył teczkę i zaczął wyjmować z niej arkusze papieru, kilka kartek formatu A4 z wydrukami informacji z portali internetowych, a po nich wycinki z gazet. Odwracał je w stronę prokuratora, jakby chciał ułatwić mu zadanie. Kuba skupił się na ekspresyjnym artykule „Faktu” sprzed kilku dni.
– „Zamach na Matkę Boską Częstochowską” – przeczytał głośno tytuł i spojrzał zaniepokojony na zakonnika. – Nic nie słyszałem – wyjaśnił.
– To dobrze – uznał definitor.
– Dobrze? – zdziwił się Kuba.
– Tak. Nie chcemy wrzawy medialnej wokół tej sprawy.
Oczywiście nie dało się wszystkiego ukryć przed dziennikarzami – zakonnik serwował Kubie kolejne wycinki prasowe – ale im mniej publikacji, tym lepiej.

 
Wesprzyj nas