Wszystkich wątków poruszonych przez Andreja Bána nie sposób wyszczególnić – choćby z powodu ich liczby, gęstości i skomplikowania. Czas zatem na spotkanie z mieszkańcami Słowacji – ich historią, życiem i obyczajami.


Słoń na ZemplinieOd kiedy mieszkańcy Hybia w kraju żylińskim śpią w piżamach? Kto w Austro-Węgrzech jeździł koleją za symboliczną koronę? W którym regionie Słowacji w czasie II wojny światowej mieszkało najwięcej donosicieli i kapusiów?

To tylko garść wątków ze „Słonia na Zemplinie”. Wszystkich nie sposób wyszczególnić. Czas zatem na świetny reportaż o Słowacji.

Co w czasach Gottwalda groziło za otrucie kury? O co chodziło emerytom i rencistom z Bańskiej Szczawnicy, którzy w 1941 roku wyszli na ulice miasta i skandowali: „Żądamy podeszew”? Ilu Słowaków przypada na jednego niedźwiedzia? Który region jest rajem dla kłusowników? Co robił włoski cyrkowiec na – nomen omen – czubku wieży widokowej w Svidníku? Jak Breżniew całował Honeckera, a jak Alexandra Dubčeka?

Andrej Bán (ur. 1964) – reporter, fotograf i publicysta, autor wnikliwych fotoreportaży z terenów dotkniętych konfliktami zbrojnymi (Kosowo, Bośnia, Izrael, Afganistan, Gruzja), a także z rodzimej Słowacji. Laureat wielu prestiżowych nagród, m.in. Kryształowego Skrzydła (2005) i Nagrody Dziennikarskiej (2005, 2006, 2007, 2009, 2012). Współzałożyciel organizacji charytatywnej „Človek v ohrození” („Człowiek w Niebezpieczeństwie”).

Andrej Bán
Słoń na Zemplinie
Opowieści ze Słowacji
Przekład: Miłosz Waligórski
Seria: „Słowackie Klimaty”
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 1 listopada 2019
 
 

Słoń na Zemplinie


Współczesna Słowacja ma wiele twarzy – przede wszystkim to kraj dręczony problemami, które proszą się o pilne rozwiązanie, kraj ciemnych zakątków i prowadzących do nich „pylistych dróg”, kraj pełen biedy i zacofania, ale i kraj marzeń: o pracy, dobrym wykształceniu i samorealizacji.
Ľubomír Lipták, Slovensko v 20. storoči (Słowacja w XX wieku)

Mój kolega, filozof Egon Gál, z którym często rozmawiamy o ważnych sprawach, powiedział mi kiedyś, jak funkcjonuje nasza pamięć. Bardziej niż zbiorem informacji jest ona opowieścią o tym, co przeżyliśmy, historią wykreowaną przez nasz umysł i ułożoną w wiarygodną całość. Dlatego bez cienia złych intencji możemy uwierzyć, że coś, czego nigdy nie doświadczyliśmy, jest częścią naszego życia. (Uwaga dla Egona: przepraszam, jeśli źle zapamiętałem Twoje słowa, ale moja pamięć, jak każda, jest zawodna i działa po swojemu).
Słoń na Zemplinie zawiera historie, które zbierałem przez ponad trzydzieści lat pracy reporterskiej. Są to opowieści ze Słowacji.
Od razu na wstępie muszę powiedzieć jedną rzecz – faktu, że nie jest to fikcja, nie uznaję ani za zaletę, ani za wadę tej książki. Wydawnictwo Absynt, dla którego ją napisałem, już od kilku dobrych lat wydaje literaturę reportażową z Europy Środkowej i Wschodniej, ale, co dziwne, dotychczas nie opublikowało żadnej książki o Słowacji. Dlaczego? Nie pokuszę się o ogólne wyjaśnienie, nie mam tyle zuchwałości, ale mogę odpowiedzieć za siebie.
Dopiero teraz, kiedy przy pisaniu tej książki trochę zwolniłem tempo, widzę, że przez długie lata wyjazdów za granicę, w tym także do regionów objętych wojną, nie robiłem nic innego, tylko uciekałem. Uciekałem ze Słowacji. Postępowałem tak podświadomie. Jakby ten kraj był we mnie na zawsze zamknięty. Ostatni rozdział, kropka. I boję się to zawiniątko, tę paczuszkę otwierać. Nie, nie zastanawiam się, czy kocham to miejsce – oczywiście, że kocham – ani czy wobec słowackich spraw nie bywam czasem zbyt krytyczny, co mi się rzecz jasna zdarza. Taką postawę uważam jednak za przejaw dużego zainteresowania. Chodzi o obojętność. Lub raczej: o zobojętnienie.
Kiedy w 2006 roku, po siedemnastu latach, skończyłem pracę nad książką fotograficzną Iné Slovensko (Inna Słowacja), przysiągłem sobie, że to koniec, że z tym zrywam, jak zrywa się z drugim człowiekiem. Wiejskie klimaty przestały mnie, jako fotografa, interesować, wszystko to wydawało mi się potwornie oklepane.
Pielgrzymki, imprezy ludowe i uroczystości rocznicowe ku czci budzicieli narodowych połączone z muzyką, piwem i parówkami. Każde nowe zdjęcie wyglądało jak zrobione według szablonu. I było gorsze od poprzednich. Dopiero dzięki wydawcom z Absyntu, którzy mnie do tego zachęcili, spod warstw pamięci zacząłem wydobywać przebrzmiałe historie i stojące za nimi obrazy. W tym czasie lubiłem leniuchować w łóżku albo przynajmniej na chwilę zamykać oczy – jak rzeka płynęły przeze mnie wizualizacje. Odkryłem w sobie nieznaną dotychczas potrzebę – czy raczej przymus – bardzo osobistego opowiadania o Słowacji. Książka, którą trzymają Państwo w ręku, jest zapisem wędrówki, to swoiste road movie, relacja z podróży przez kraj ze wschodu na zachód.
Oczywiście ten kraj – jak wszystko – ma również swój środek. W moim przypadku znajduje się on w sielankowej wsi Čierny Balog w górnym biegu Hronu, gdzie jako bratysławski smyk spędzałem każde lato w drewnianej chacie dziadków. Właśnie tu, „na Balogu”, w osadzie Jergov, w łazience przy zgaszonym świetle nauczyłem się wywoływać filmy i powiększać czarno-białe fotografie. Babcia nerwowo pukała do drzwi: „Chodź już jeść!”. W jednej z dolin wysłuchałem wielu opowieści sąsiadów, którzy od tego czasu zdążyli przenieść się na tamten świat. Na przykład historii Józefa Šaláta, drobnego, żylastego staruszka, przez całe życie harującego jako drogowiec. Józef kosił nam ogród i robił wszystkie potrzebne rzeczy koło domu, ponieważ, nie czarujmy się, moi dziadkowie – lekarze – byli ludźmi niepraktycznymi. Odziedziczyłem to po nich.
– Irenka, stamtąd woda nie popłynie, tam jest skała – krzyknął Józef, kiedy zobaczył, że nad betonową rurą zamierzamy myć zęby. Babcia zarzuciła mu, że wkopał ją w złym miejscu.
– No przecież tak chcieliście – bronił się i zapewniał, że rura jest dokładnie tam, gdzie wskazała babcia.
Albo drwal Števo Pôbiš, przyjaciel rodziny. Przytaszczył na plecach i zasadził w naszym ogrodzie wszystkie brzozy i świerki. Kiedy raz babcia zdecydowanie poprosiła, żeby po wejściu do wypucowanego na błysk domu zdjął śmierdzące saperki, zmieszał się i po handelsku[1] (mieszkańcy tej wsi to potomkowie osadników niemieckich) łagodnie odpowiedział: „Tak będzie gorzej, niż gdybym został w butach”.
Mimo pięknych wspomnień z dzieciństwa rozczarowany opuściłem ostatecznie Balog, gdy dowiedziałem się, że jednego z sąsiadów, alkoholika i domowego tyrana, żona z synem zabili nożem. Zrobili to w nocy. Bezwładne ciało zawinęli w dywan, wyrzucili z okna i zakopali pod domem. Po jakimś czasie odkrył je inny sąsiad, policjant. Zwrócił uwagę na dziwną rzecz – w kuchni furiata spod warstwy świeżej farby prześwitywały krwawe plamy. Dowody były jednoznaczne, sprawcy przyznali się do winy.
Jako chłopak z miasta co roku latem jeździłem w Rudawy Słowackie. Ponad trzydzieści lat temu w pięć dni przeszliśmy z przyjacielem stukilometrowy odcinek legendarnego czerwonego szlaku Rudná magistrála, prowadzącego z Murania na Detvę. Przez ten czas nie spotkaliśmy żywej duszy, dopiero gdy weszliśmy na szczyt Klenovský vepor – nazwa ma związek z kształtem góry, przypominającej grzbiet wieprza – zastaliśmy tam głośną grupkę czeskich turystów. Potem przyjaciel zginął tragicznie podczas jazdy na rowerze. Wróciłem tam po dwudziestu latach, żeby uczcić jego pamięć. Pojechałem w maju z kolegą Petrem. Czekało nas prawie trzydzieści kilometrów Rudnej magistráli, ze Zbojskiej przez Klenovský vepor na Tlstý javor. W plecakach mieliśmy śpiwory, chleb, konserwy, napoje w proszku, witaminy, batoniki owsiane, wodę i mapy. Po dwóch dekadach nie poznawałem okolicy, została okaleczona. Co chwila mijały nas jeepy bez tablic rejestracyjnych, a w nich podejrzani faceci. Spoglądali na nas spode łba. Wokół tylko zdewastowane polany, udręczone rabunkową eksploatacją, spryskane jakimiś środkami. Jednak im wyżej byliśmy, tym okolica stawała się dziksza, drzewa dorodniejsze, a las gęstszy. Na przełęczy Varta obok nas śmignęli motocykliści w kombinezonach i w kaskach. Do Vepra mieliśmy czterdzieści minut. Nad nami latały kruki. W końcu doszliśmy na szczyt, a tam setki dokuczliwych much i widok prawie do Budapesztu. Spotkaliśmy kilkoro ludzi. Przed zmierzchem dotarliśmy do opuszczonego gospodarstwa Kysuca Uhliarka. Pod dziką czereśnią Peter znalazł miejsce do spania. Na ogniu, w menażce, ugotowaliśmy rosół z torebki. Wodę wzięliśmy z poidła dla zwierząt. Spaliśmy na ziemi pod gołym niebem, przykryci celtą. Do trzeciej nad ranem obserwowałem gwiazdy, spoglądając na nie między gałęziami.
Wracam do tej historii z Rudaw między innymi dlatego, że jej inny wariant przeżyłem raz jeszcze, kiedy podróżowałem, pieszo i pociągiem, przez góry i doliny od źródła mitycznej rzeki Hron pod Kráľovą hoľą do miejsca, gdzie Hron wpada do Dunaju niedaleko Štúrova. Te niecałe trzysta kilometrów oczywiście strasznie się dłużyło, a krajobraz jakoś nie chciał się zmieniać. Ale inaczej się nie dało. Gdybym jechał samochodem, ominęłoby mnie najważniejsze – to, bez czego każda przestrzeń staje się pustkowiem – spotkania z ludźmi.
W trakcie tej wędrówki, gdzieś w głębokich lasach pod Żarem nad Hronem, pewnego dnia o świcie zbudził mnie przeraźliwy dźwięk syreny fabrycznej, która przed szóstą wzywała robotników na szychtę do huty aluminium. Uległem pokusie, wygramoliłem się ze śpiwora i ruszyłem w tamtym kierunku. Wszedłem do martwej wsi Horné Opatovce, wysiedlonej w czasach socjalizmu, bo nowa fabryka tak truła środowisko, że mieszkańcom zaczęły wypadać włosy i zęby. To, co zobaczyłem, przypominało scenografię do filmu katastroficznego. Wcześniej niczego takiego nie doświadczyłem.
W 1992 roku, kiedy kroiło się coś, czego mało kto chciał, to jest podział Czechosłowacji, przyjechałem w te wyjątkowo niegościnne strony jeszcze raz. Z kolegą, reporterem z Pragi, w kolejnej – tym razem żywej – wioseczce Ladomerská Vieska, położonej przy hucie aluminium, szukaliśmy Milana Mečiara, brata premiera. Mocnych genów nie da się wyprzeć. Mimo różnicy wieku wyglądał jak brat bliźniak: podobne gęste czarne włosy, podobne baki, jakie dzisiaj na dobre wyszły z mody, podobne dzikie spojrzenie, wyrazista szczęka i energiczna gestykulacja. O dziwo, był rozmowny. Wypiliśmy razem niejeden kieliszek wódki i borowiczki. Pod wieczór w salonie domu rodzinnego Milan, z którym zdążyliśmy przejść na ty, mówi:
– Panowie, jak Boga kocham, jeśli źle napiszecie o moim bracie, ściągnę tę strzelbę i was znajdę!
Wracam w te miejsca także w 2016 roku. Po wyborach, w których do parlamentu weszli faszyści i neonaziści z ĽSNS[2], zwrócił się do mnie wspaniały człowiek, pochodzący z Brezna architekt Michal Karako. Podobnie jak ja był zaniepokojony tym, co się stało. Z jeszcze kilkoma kolegami powołaliśmy inicjatywę obywatelską Zapomniana Słowacja i w regionach z największym poparciem dla tej partii zaczęliśmy organizować otwarte dla szerokiej publiczności spotkania o ekstremizmie. Atmosfera gęstniała z debaty na debatę. Pojawiali się też kotlebowcy[3]. Nieraz pachniało awanturą, ale dzięki przyzwoicie prowadzonej dyskusji zawsze udawało nam się jej uniknąć. Kultury wymagaliśmy również od chłopców i dziewcząt w zielonych bluzach z logo partii – wtedy był to jeszcze równoramienny krzyż, który przypominał symbolikę niesławnej Gwardii Hlinki z czasów drugiej wojny światowej (później Partia Ludowa Nasza Słowacja, twierdząc, że nie jest partią faszystowską, zmieniła ten znak, co jest kolejnym dowodem umysłowego ubóstwa jej liderów). Podczas spotkań z półmroku tylnych rzędów kłócił się z nami młody mężczyzna, który przedstawił się jako szef powiatowych struktur ĽSNS. Sprawdziłem, jak się nazywa: Rastislav Kyseľ.
Upłynęło kilka tygodni. Jest 13 marca, jutro rocznica powstania Pierwszej Republiki Słowackiej. Zawsze powtarzam, że ten kraj wyróżnia się nadmiarem wszelkiej maści rocznic, które albo się celebruje, albo przeciwnie – opłakuje. Przed południem trafiam do zakładu na obrzeżach Ladomerskiej Vieski. Oprócz mnie jest tu tylko jeden człowiek, nazwijmy go napełniaczem butli, bo właśnie tym się zajmuje – napełnia butle gazem, przyjmuje puste, a wydaje pełne. Szef powiatowych struktur ĽSNS Rastislav Kyseľ pracuje w branży LPG.
– Na stráž![4] – tak zwraca się do każdego kierowcy ciężarówki.
Przyglądam im się i nie widzę zdziwienia na ich twarzach, pewnie już go znają.
– No co?! Przecież to nie jest karalne – wzrusza ramionami.
W zakładzie jest sam, doskonale wtopił się w otoczenie. Coś jak Rudolf Hrušínský i krematorium w znakomitym filmie Juraja Herza Palacz zwłok.
– Wie pan, wielu moich krewnych zginęło w obozach koncentracyjnych – mówię mu.
– Skąd pan wie?
– No, po prostu nie wrócili stamtąd, dokąd ich wywieźli.
– A może wrócili, tylko panu nie powiedzieli, gdzie będą mieszkać.
Otwieram szeroko oczy. Są chwile, kiedy jasno widzę, że dyskusja, mimo moich najszczerszych chęci, utknęła w martwym punkcie i nie ma już dla niej nadziei. Wyczerpały się wszystkie argumenty, a jedyne pytanie, jakie sobie zadaję, brzmi: czy odejść bez słowa, czy wcześniej powiedzieć coś jeszcze od serca? Tym razem, stwierdzam, nawet to nie ma sensu.
Gdy środkowa Słowacja mi obrzydła, wybrałem się na włóczęgę po całym kraju. Często słyszałem, że książka Iné Slovensko jest okrutna. Nie kryję, trudno znaleźć w niej pociechę. Powodem pewnie jest moje przekonanie, że prawda nie paraduje po scenie, tylko rozgrywa się za kulisami. Epilogiem imprez folklorystycznych są hordy pijaków wyjących: „valáskááá póstává, va va va va”[5]. Pod koniec święta górników widzę zalanego w trupa faceta, który leży pośrodku placu Świętej Trójcy w Bańskiej Szczawnicy. Kiedy dwóch gości pensjonatu „Andy” w Warholowskich Medzilaborcach sika symetrycznie po obu stronach bramy, przypominają mi się lwy pilnujące wejść do szlacheckich dworków. W 1991 roku w miejscowości Šaštín-Stráže pielgrzymi podjeżdżają škodami do kościoła na górce. Tego samego, przy którym dziesięć lat później powstanie tor motokrosowy. Jurne Słowaczyska oczywiście bawią się tam wybornie. Wizja „pięknej Słowacji” utrwalana przez etnologów, folklorystów i niedzielnych publicystów to oszustwo. Jeszcze nigdy te dwa światy, tradycja i rzeczywistość, nie były od siebie tak odległe. Ludowość przegryzana jest langoszami i zapijana piwem.
We wsi Vlkolínec, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, od 1989 roku mieszka ojciec Paľko Horský, ascetycznie chudy zakonnik, który zżył się z garstką tubylców tak bardzo, że jako wyuczony elektryk naprawia im nawet anteny telewizyjne. Kiedy umiera, razem z nim odchodzi dawny świat, z czego zdaje sobie sprawę także mój kolega Tóno Sabucha, jeden z ostatnich mężczyzn we wsi, która w najlepszym przypadku zmieni się w kolonię domków letniskowych, gdzie autochtoni będą się utrzymywać ze strugania gadżetów dla turystów. Ktoś powie, że już sam trud ratowania tego, co przemija, jest godny pochwały, a nasza sytuacja nie należy do wyjątkowych – inne kraje też zmagają się z wymazywaniem pamięci. Nasz kraj i nasze zabytki przypominają jednak prostytutki wynajęte na jeden numerek, istoty pozbawione godności. A czy może być inaczej? Czy wymierające Tatry znów mogą być pełne pasterzy owiec? Czy Bańska Szczawnica znów może być miastem górników, tak jak w średniowieczu? Słowacy już dawno przestali być bogobojni i zwrócili się ku czemuś, co można nazwać nowym pogaństwem. Nigdy wcześniej nie żyliśmy tak dostatnio jak obecnie, ale przez to też popadliśmy w pychę. To, co najcenniejsze, znika tu i teraz na naszych oczach. Folklor nie ma z tym wiele wspólnego. Ekologów czy niestrudzonych obrońców zabytków politycy często traktują jak przeszkodę, hamulec rozwoju, a sami występują w roli rzeczników deweloperów. Jeśli chcecie zobaczyć, co nas czeka w państwie dobrobytu, zajrzyjcie kiedyś nad jezioro Počúvadlo w Górach Szczawnickich. Do hotelu „Topky” regularnie zjeżdżają dobrze wyżywieni, beztroscy emeryci z Austrii i Niemiec. Pływają łódkami, opiekają na rożnie prosiaki, bawią się, śpiewają, piją – taniej niż w Alpach.
A my dokąd będziemy jeździć?

***

Znów myślę o Egonie, pamięć nie jest okrutna. To nie ona, tylko nieczyste sumienie leży u źródła litościwej amnezji. Dlatego tak trudno wydobyć z zapomnienia czasy socjalizmu. Wtedy nie było telefonów komórkowych ani internetu. Artykuły do gazet pisano maszynowo na papierze firmowym, a błędów nie usuwało się jednym kliknięciem myszy, tylko mozolnie pokrywało białą farbą.
– Pierdolone dzieci Lenina – pomstuje naczelny.
Jest duszny letni poranek 1988 roku, a my w redakcyjnej żółtej dacii pniemy się drogą nad Popradzki Staw.
– Widzisz go? – Pokazuje drałującego pod górę faceta w starszym wieku. – Zrobisz mu zdjęcie, to towarzysz Pezlár.
Zaczyna się Międzynarodowe Wejście Młodzieży na Rysy śladami Włodzimierza Iljicza Lenina. Wzburzony szef lubi wykrzykiwać:
– Wycyckam ich do cna.
Często zachowuje się prostacko. Na wyjazdowej naradzie redakcyjnej gdzieś nad Dunajem podrywa na balkonie młodą stażystkę z Moskwy. Dziewczyna jest przerażona, chce uciec. Kiedyś pracował jako sekretarz prasowy przewodniczącego NR SR[6]. Tak, tego, który jedyny z ówczesnej wierchuszki po rewolucji 1989 roku popełnił samobójstwo. Szef twierdzi, że wie, o czym rozmawiamy przez telefon. Raz wysłał na pielgrzymkę do Šaštína naszego kolegę fotografa, którego niestety nie ma już wśród nas, a który poza tym, że był fotografem, był też dobrym człowiekiem. Kolega miał fotografować przede wszystkim twarze. Wrócił, zaczął wywoływać filmy. W gabinecie naczelnego już czekali na niego dwaj panowie w płaszczach. Scena niczym z filmu o tajniakach. Musiał im oddać wszystkie negatywy. Nie zapomnę, jak szef skazał mnie kiedyś, bodaj w 1988 roku, na „banicję”, czyli na staż w komitecie powiatowym Socjalistycznego Związku Młodzieży we Vranovie nad Topľą. W rozpaczy czytałem po nocach Proces Kafki i pisałem do bliskich list za listem.
Zapominamy, bo chcemy. Nie musimy, tylko chcemy. Zabawne, że kariera wielu ludzi, pięćdziesięcio- czy sześćdziesięciolatków cieszących się dzisiaj powszechnym szacunkiem, według ich oficjalnych życiorysów zaczyna się w 1989 roku. To punkt zero. A przedtem? Nic, ciemno, głucho. Jakby tamte czasy, a nie tylko ludzkie oczy, były świadkami porażki, pamięcią o kapusiach i obleśnych szefach, którzy na naradzie wobec wszystkich rzucali ci w twarz: „Mówi się »towarzyszko«, nie »pani«!”.
Pocieszamy się, że to minęło bezpowrotnie. Tej iluzji ulegamy także dlatego, że nie zdechliśmy z głodu i biedy, nie byliśmy dręczeni za poglądy, nie siedzieliśmy w więzieniach za przekonania (bo w zasadzie wcale ich nie mieliśmy). Gazety zachowywały ostrożność, najwyżej tu i tam przemycono coś między wierszami. „My” wiedzieliśmy, że komuniści siedzą na chudej szkapie, która zaraz wyzionie ducha, ale „oni” przeczuwali to samo. Jedyne, na co było nas stać, to ironiczne uwagi i dwuznaczne uśmieszki. Poza garstką dysydentów otaczali nas pozerzy i oportuniści. Indianin z telewizji był Jugosłowianinem, a jedynym emigrantem z Zachodu był obywatel NRD, niejaki Dean Reed, amerykański śpiewak. Jego albumy, wydawane na porządnych winylach, dało się kupić w sklepie „Opus” na ulicy Leningradskiej (dziś Laurinska).
Te czasy wcale nie były śmieszne, zabawne bywały jednak marginalia. Na Zachód jeździli tylko wybrani i zweryfikowani – reszta, zwłaszcza bratysławianie, cieszyli się przywilejem oglądania austriackiej telewizji. Wiadomości Zeit im Bild o siódmej wieczorem służyły za domowy kurs języka niemieckiego. Paul Lendvai był głosem wolności na wyciągnięcie ręki. Te i inne opowieści układają się w obraz drętwoty i przypominają raczej historie z Kundery niż z Kafki. Role w tym spektaklu zostały obsadzone dawno temu i tak jak w nieudanym filmie czy w pierestrojkowym eposie od początku do końca było wiadomo, którzy chłopcy są dobrzy, a którzy źli. Zresztą ci pierwsi wcale nie byli tacy dobrzy: dokładnie wiedzieli, na co mogą sobie pozwolić i dokąd mogą się wypuścić. Jak psy na łańcuchu obsikiwali swoje terytorium i zapaskudzali je wymówkami. Ci drudzy z kolei na wyrządzanie prawdziwego zła nie mieli dość odwagi. Najcięższą przewiną było demaskatorstwo.
W internacie w parku Górskim robiliśmy wtedy z kolegami teatr muzyczny. Ze starych projektorów wyświetlaliśmy filmy o Laurie Anderson albo Bobie Dylanie. Z klubów filmowych, gdzie mogliśmy oglądać wszystkie świetne filmy Bergmana, chodziło się do całonocnego baru „Tempo”. Zamiast McDonalda w centrum Bratysławy stał wtedy bar mleczny – obskurny, ale wyjątkowo popularny. W sklepie francuskim kupowałem mocne ciemne gitany i gauloisy, które wieczorami paliłem po kryjomu w łóżku, petując do pudełka po filmie. Słuchałem przy tym – z magnetofonu szpulowego – Erika Satie, Philipa Glassa i Steve’a Reicha.

Przerażony taksówkarz zupełnie nieoczekiwanie przywiózł nam kiedyś do domu wujka Albína z Los Angeles. Pamiętam to bardzo dobrze. Była druga w nocy, na dworze mróz i śnieg.
– Mam w samochodzie jakiegoś starszego pana w białych szortach. Twierdzi, że jest waszym krewnym z Ameryki. Może pan zejść? – zwrócił się taksówkarz do ojca.
– Dzieci, jestem! – zawołał po czesku szczęśliwy wujaszek.
Został u nas cały tydzień, przyssany do butelki pilznera. Kiedy wyjeżdżał, wielkopańskim gestem wręczył ojcu wymiętoszoną jednodolarówkę:
– Wiesz, Pitr, tyle miałem, jak zaczynałem w Ameryce.
Ojciec tylko się uśmiechnął:
– Albín, a ja tyle będę miał, jak skończę tutaj.

[1] Handelski – gwara osadników niemieckich zamieszkujących Dolinę Górnego Hronu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] ĽSNS, Ľudová strana Naše Slovensko – Partia Ludowa Nasza Słowacja, skrajnie prawicowa partia, która odwołuje się do tradycji Jozefa Tisy i kierowanej przez niego faszystowskiej Pierwszej Republiki Słowackiej.
[3] Kotlebowcy – zwolennicy Mariana Kotleby (ur. 1977), lidera ĽSNS.
[4] Na stráž! – Na posterunku! Pozdrowienie słowackich narodowych socjalistów.
[5] Ekspresywnie zniekształcony fragment piosenki ludowej Páči sa mi, páči, valašská postava (Krzepkie są, oj, krzepkie, juhaskie chłopaki).
[6] NR SR, Národná rada Slovenskej republiky – Słowacka Rada Narodowa, po 1968 roku najwyższy słowacki organ władzy i administracji państwowej.

 
Wesprzyj nas