„Fikcje” to zbiór w dwóch częściach i siedemnastu odsłonach, bezinteresowna pochwała czytania.


FikcjeProwadzi nas Borges przez bibliotekę, gdzie zgromadzono wszystkie możliwe książki, a zarazem przez książkę, która jest labiryntem.

Układanie obszernych książek to pracowicie wzniesione i zubożające szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, której doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją, i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postąpili Carlyle w Sartor Resartus i Butler w The Fair Haven; ich dzieła cechuje ta niedoskonałość, że również są książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej rozsądny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem napisać noty o książkach urojonych.

Wydanie zostało uzupełnione o przypisy, a także opatrzone komentarzem zawartym w dwóch posłowiach: Jana Gondowicza i Grzegorza Jankowicza.

 
Jorge Luis Borges
Fikcje
Przekład: Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanisław Zembrzuski
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
wydanie 2
Premiera w tej edycji: 24 grudnia 2019
 
 

Fikcje


Ogród o rozwidlających się ścieżkach
(1941)

Prolog

Osiem utworów tego zbiorku nie wymaga szerszego wyjaśnienia. Ostatni z nich (Ogród o rozwidlających się ścieżkach) jest opowiadaniem kryminalnym; jego czytelnicy będą świadkami przygotowań do zbrodni i dokonania zbrodni, której cel znają, ale której do samego końca, jak sądzę, nie zrozumieją. Inne są opowiadaniami fantastycznymi. Jedno – Loteria w Babilonie – nie jest całkowicie wolne od grzechu symbolizmu. Nie jestem pierwszym autorem opowiadania Biblioteka Babel[1]; ciekawi jego historii i prehistorii mogą zajrzeć na pewną stronicę pięćdziesiątego dziewiątego numeru miesięcznika „Sur”, gdzie widnieją tak różnorodne nazwiska jak Leukippos i Lasswitz, Lewis Carroll i Arystoteles. W Kolistych ruinach wszystko jest nierealne; w nocie Pierre Menard, autor Don Kichota nierealny jest los, jaki narzuca sobie bohater. Wykaz utworów, które mu przypisuję, choć niezbyt zabawny, nie jest też arbitralny; to wykres jego umysłowej biografii…
Układanie obszernych książek to pracowicie wzniesione i zubożające szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, której doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją, i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postąpili Carlyle[2] w Sartor Resartus i Butler[3] w The Fair Haven; ich dzieła cechuje ta niedoskonałość, że również są książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej rozsądny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem napisać noty o książkach urojonych. Są to: Tlön, Uqbar, Orbis Tertius; Analiza twórczości Herberta Quaina; Poszukiwanie Al-Mutasima. Ostatnia pochodzi z roku 1935; niedawno czytałem The Sacred Fount (1901), który w ogólnych zarysach jest być może analogiczny. W tej subtelnej powieści Jamesa narrator bada, czy wpływ na B wywiera A, czy C; w Poszukiwaniu Al-Mutasima poprzez B przeczuwa on lub odgaduje odległe istnienie Z, którego B nie zna.
 
J. L. B.
Buenos Aires, 10 listopada 1941

Tlön, Uqbar, Orbis Tertius

I

Odkrycie Uqbaru zawdzięczam połączeniu lustra i encyklopedii. Lustro niepokoiło głębię korytarza pewnej willi przy ulicy Gaona w Ramos Mejía; encyklopedia, wbrew swemu oszukańczemu tytułowi The Anglo-American Cyclopaedia (New York 1917), jest równie dosłownym jak nudnym przedrukiem Encyclopaedia Britannica z roku 1902. Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który jadł owego wieczoru ze mną kolację, mówił o swoim pomyśle powieści pisanej w pierwszej osobie, gdzie narrator, opuszczając lub deformując pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczności: pozwoliłyby one niektórym czytelnikom – bardzo niewielu czytelnikom – odgadnąć okrutną bądź banalną rzeczywistość. Z odległej głębi korytarza śledziło nas lustro. Odkryliśmy (późną nocą takie odkrycie jest nieuniknione), że lustra mają w sobie coś monstrualnego. Bioy Casares[1] przypomniał wówczas jednego z herezjarchów Uqbaru, który lustra i kopulację uważał za nienawistne, jako że pomnażają liczbę ludzi. Zapytany o pochodzenie tej zaskakującej opinii odpowiedział, że The Anglo-American Cyclopaedia zamieszcza ją w artykule o Uqbarze. W willi (wynajmowanej przez nas wraz z umeblowaniem) był egzemplarz tego dzieła. Na ostatnich stronach tomu XXVI znaleźliśmy artykuł o Uppsali; na pierwszych tomu XXVII – artykuł Ural-Altaic Languages, ale ani jednego słowa na temat Uqbaru. Bioy, zdziwiony, sprawdził tomy indeksu; próbował na próżno wszystkich możliwych grafii: Ukbar, Ucbar, Ooqbar, Oukbahr… Zanim odszedł, powiedział, że chodzi o region Iraku czy Azji Mniejszej. Wyznaję, iż przyjąłem to wyjaśnienie z pewnym zakłopotaniem. Doszedłem do wniosku, że ten niewzmiankowany kraj, ten anonimowy herezjarcha, to fikcja zaimprowizowana przez skromność Bioya, aby uzasadnić pewne zdanie. Poszukiwania w jednym z atlasów Justusa Perthesa[2], w rezultacie jałowe, utwierdziły mnie w tej wątpliwości.
Następnego dnia Bioy zatelefonował do mnie z Buenos Aires. Powiedział, że ma właśnie przed oczyma artykuł o Uqbarze, w XXVI tomie encyklopedii. Imienia herezjarchy nie podano, ale była wzmianka o jego doktrynie, i to w słowach prawie identycznych, o ile nie słabszych – być może – pod względem literackim, jak te, które zacytował. Bioy powtórzył z pamięci: Copulation and mirrors are abominable. Tekst encyklopedii mówił: Dla jednego z tych gnostyków wszechświat widzialny jest złudzeniem lub – ściślej – sofizmatem; lustra i ojcostwo są nienawistne (mirrors and fatherhood are abominable), gdyż zwielokrotniają go i powiększają. Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że chętnie zobaczyłbym ten artykuł. Kilka dni później przyniósł mi go. Zdziwiło mnie to, gdyż skrupulatne indeksy kartograficzne Erdkunde Rittera[3] pomijają milczeniem istnienie Uqbaru.
Wolumin przyniesiony przez Bioya był rzeczywiście XXVI tomem Anglo-American Cyclopaedia. Informacja alfabetyczna na pierwszej stronie i na grzbiecie była taka sama jak w naszym egzemplarzu (Tor–Ups), ale wolumin liczył 921 stron zamiast 917. Te cztery dodatkowe stronice zawierały artykuł o Uqbarze: nieuwzględniony (jak czytelnik z pewnością zauważył) w alfabetycznej informacji o zawartości. Stwierdziliśmy później, że między dwoma tomami nie było, poza tą, żadnej różnicy; oba stanowiły przedruk (wspomniałem już o tym, jak sądzę) dziesiątej edycji Encyclopaedia Britannica. Bioy kupił swój egzemplarz na jakiejś licytacji.
Przeczytaliśmy artykuł z pewną uwagą. Jedynym zaskakującym fragmentem był ustęp zacytowany przez Bioya; reszta wydawała się bardzo prawdopodobna, bardzo zgodna z ogólną tonacją dzieła i, rzecz jasna, nieco nudna. Czytając go powtórnie, pod rygorystycznym stylem odkryliśmy zasadniczą nieokreśloność. Z czternastu nazw działu geograficznego rozpoznaliśmy tylko trzy (Chorasan, Armenia, Erzerum), wstawione w tekst w sposób wieloznaczny; z nazwisk historycznych – jedno zaledwie, owego samozwańca, maga Smerdysa[4], wymienionego jednak tylko dla porównania. Artykuł zdawał się określać ściśle granice Uqbaru, ale ich mglistymi punktami odniesienia były rzeki, kratery i góry tegoż kraju. Przeczytaliśmy na przykład, że granice południowe są wyznaczone przez równiny Tsa i Chaldun i deltę Axy i że wyspy tej delty obfitują w dzikie konie. Tyle na początku strony 918. Z działu historycznego (stronica 920) dowiedzieliśmy się, że w wyniku prześladowań religijnych w XIII wieku ortodoksi szukali schronienia na tych wyspach, gdzie wznoszą się dotychczas ich obeliski i gdzie kopiąc, nierzadko można znaleźć ich kamienne lustra. Dział Język i literatura, dość krótki, zawierał jedno tylko godne uwagi miejsce, w którym mówiono, że literatura Uqbaru ma charakter fantastyczny i że jej epopeje, podobnie jak legendy, nie odnoszą się nigdy do rzeczywistości, lecz do dwóch wyimaginowanych regionów: Mlejnasu i Tlönu..
Bibliografia zawierała cztery tomy, których dotychczas nie udało się nam odnaleźć, choć trzeci – Silas Haslam, History of the Land Called Uqbar, 1874[1*] – figuruje w katalogach księgarni Bernarda Quaritcha[5]. Pierwszy, Lesbare und lesenswerthe Bemerkungen über das Land Ukkbar in Klein-Asien, pochodził podobno z 1641 roku, a jego autorem był Johannes Valentinus Andreä[6]. Rzecz jest godna uwagi: w kilka lat później odnalazłem nieoczekiwanie to nazwisko na pewnej stronie u De Quinceya[7] (Writings, tom XIII) i dowiedziałem się, że należało do teologa niemieckiego, który opisał, w początkach wieku XVII, wyimaginowaną gminę różokrzyżowców; wspólnotę taką, jaką później ktoś inny, kierowany przykładem tego, co sobie wyobraził Andreä, rzeczywiście założył.
Tego samego popołudnia udaliśmy się do Biblioteki Narodowej; na próżno jednak niepokoiliśmy atlasy, katalogi, roczniki towarzystw geograficznych, pamiętniki podróżników i historyków: żaden z nich nigdy nie był w Uqbarze. Nawet indeks główny encyklopedii Bioya nie podawał tej nazwy. Następnego dnia Carlos Mastronardi[8] (któremu opowiedziałem o tym wypadku) dostrzegł w jakiejś księgarni na rogu Corrientes i Talcahuano czarno-złote grzbiety Anglo-American Cyclopaedia… Wszedł i zajrzał do tomu XXVI. Oczywiście nie znalazł najmniejszego śladu Uqbaru.

II

W hotelu w Adrogué, wśród bujnych wiciokrzewów i złudnych głębi luster, trwa jeszcze jakieś ograniczone i zacierające się wspomnienie Herberta Ashe’a, inżyniera Towarzystwa Kolei Południowych. Za życia nierealny, jak wielu Anglików, gdy umarł, nie pozostał nawet tym widmem, jakim był wówczas. Wysoki, zawsze jakby zawiedziony, z prostokątną rudą brodą. Wydaje mi się, że był wdowcem, bezdzietnym. Co parę lat jeździł do Anglii: aby odwiedzić (tak sądzę z fotografii, którą nam pokazywał) jakiś zegar słoneczny i jakieś dęby. Mego ojca łączyła z nim jedna z owych angielskich przyjaźni (choć może wyrażenie to jest zbyt mocne), które zaczynają się od wykluczenia szczerości i natychmiast obywają się bez rozmów; zwykle wymieniali między sobą książki i czasopisma; spotykali się w milczeniu przy szachach… Pamiętam go w holu hotelu, z jakąś matematyczną książką w ręku, jak patrzył od czasu do czasu na niepowtarzalne barwy nieba. Pewnego wieczoru rozmawialiśmy o dwunastkowym systemie liczbowym (w którym dwanaście jest zapisywane cyfrą 10); Ashe powiedział mi, że pracuje właśnie nad tłumaczeniem nie wiem już jakich tablic dwunastkowych na sześćdziesiątkowe (w których sześćdziesiąt jest zapisywane cyfrą 10). Dodał, że praca została mu zlecona przez pewnego Norwega w Rio Grande do Sul. Znaliśmy go od ośmiu lat i nigdy nam nie wspomniał, że tam był… Mówiliśmy o życiu pasterzy, o capangas[9], o brazylijskiej etymologii słowa gaucho (niektórzy starzy ludzie na wschodzie wymawiają je jeszcze gaúcho) i nie było już mowy – niech mi Bóg wybaczy – o funkcjach dwunastkowych. We wrześniu 1937 roku (nie było nas wówczas w hotelu) Herbert Ashe umarł z powodu pęknięcia tętniaka. Kilka dni wcześniej otrzymał z Brazylii zapieczętowaną poleconą przesyłkę. Była to książka in octavo. Ashe zostawił ją w barze, gdzie – po miesiącach – ją odnalazłem, zacząłem kartkować i poczułem dziwny zawrót głowy. Ale go nie opiszę, bo nie jest to historia moich wzruszeń, lecz historia Uqbaru, Tlönu i Orbis Tertius. Podczas owej nocy islamu, która zwie się Nocą Nocy[10], otwierają się na oścież tajemne wrota nieba i woda w dzbanach staje się słodka; gdyby wrota te otwarły się wówczas, nie poczułbym tego, co poczułem. Książka, napisana po angielsku, miała 1001 stron. Na jej żółtym skórzanym grzbiecie przeczytałem te dziwne słowa, które powtarzała karta tytułowa: A First Encyclopaedia of Tlön. Vol. XI: Hlaer to Jangr. Nie było daty ani miejsca wydania. Pierwsza strona i bibułka jednej z kolorowych tablic nosiły owalną niebieską pieczęć z napisem: Orbis Tertius. Dwa lata wcześniej, na stronicach pewnej encyklopedii-plagiatu, odkryłem zwięzły opis fikcyjnego kraju; obecnie przypadek dostarczał mi czegoś bardziej jeszcze cennego i trudnego. Miałem teraz w ręku obszerny i metodyczny fragment całkowitej historii nieznanej planety, z jej budowlami i wojnami, z przerażeniem jej mitologii i zgiełkiem języków, z jej cesarzami i morzami, z jej minerałami, ptakami i rybami, z jej algebrą i ogniem, z jej kontrowersjami teologicznymi i metafizycznymi. I wszystko to na piśmie, spoiste, bez widocznej intencji doktrynalnej czy parodystycznej.
„Jedenasty tom”, o którym mówię, zawierał odsyłacze do tomów następnych i poprzednich. Néstor Ibarra[11], w pewnym klasycznym już artykule zamieszczonym w „Nouvelle Revue Française”, przeczy istnieniu tych tomów; Ezequiel Martínez Estrada[12] i Drieu La Rochelle[13] odparli, być może zwycięsko, tę wątpliwość. Faktem jest jednak, że najbardziej skwapliwe poszukiwania pozostały dotąd bez rezultatu. Na próżno przerzuciliśmy biblioteki obu Ameryk i Europy. Alfonso Reyes[14], zmęczony tymi trywialnie policyjnymi poszukiwaniami, proponuje, abyśmy przedsięwzięli wspólnie dzieło odtworzenia brakujących, licznych i masywnych, tomów: ex ungue leonem[15]. Kalkuluje pół żartem, pół serio, że jedno pokolenie tlönistów mogłoby okazać się wystarczające. To ryzykowne obliczenie odsyła nas do problemu podstawowego: kim byli twórcy Tlönu? Liczba mnoga jest tu nieunikniona; hipoteza jednego wynalazcy – jednego nieskończonego Leibniza, działającego skromnie w ciemnościach – została jednogłośnie odrzucona. Sądzi się, że ten brave new world[16] jest dziełem jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia astronomów, biologów, inżynierów, metafizyków, poetów, chemików, algebraików, moralistów, malarzy, geometrów… sterowanym przez jakiegoś ukrywającego się geniusza. W rzeczywistości roi się od osobników, którzy posiedli te różne dyscypliny, nie zaś od takich, którzy zdolni są do tworzenia. A tym bardziej do podporządkowania tworzenia rygorystycznemu i systematycznemu planowi, jakim jest plan Tlönu, plan tak rozległy, że wkład każdego autora musiał być nieskończenie mały. Początkowo sądzono, że Tlön jest po prostu chaosem, nieodpowiedzialnym puszczeniem wodzy wyobraźni; teraz jednak wiadomo, że jest to kosmos i że sformułowane zostały, nawet jeśli w sposób prowizoryczny, wewnętrzne prawa, które nim rządzą. Wystarczy przypomnieć, że w pozornych sprzecznościach „jedenastego tomu” dostrzeżono podstawowy dowód, iż inne tomy istnieją: do tego stopnia przestrzegany w nim porządek jest jasny i konsekwentny. Popularne czasopisma rozpowszechniły, z wybaczalną przesadą, zoologie i topografie Tlönu; sądzę, że jego przezroczyste tygrysy i krwiste wieże nie zasługują, być może, na nieprzerwaną uwagę wszystkich ludzi. Ale poświęcę kilka minut obowiązującej na nim koncepcji wszechświata.
Hume raz na zawsze stwierdził, że argumenty Berkeleya[17] nie dopuszczają żadnej repliki i nie budzą żadnego przekonania. Sąd ten jest całkowicie prawdziwy na Ziemi; zupełnie jednak fałszywy na Tlönie. Narody tej planety są – w sposób wrodzony – idealistyczne; ich język i jego pochodne – religia, literatura, metafizyka – z góry zakładają idealizm. Dla nich świat nie jest zbiorem przedmiotów w przestrzeni; jest heterogeniczną serią niezależnych czynów; jest następczy, czasowy, nie zaś przestrzenny. W domniemanym Ursprache[18] Tlönu, z którego pochodzą języki „aktualne” i dialekty, nie istnieją rzeczowniki; istnieją czasowniki bezosobowe, określane jednosylabowymi przyrostkami (lub przedrostkami) o znaczeniu przysłówkowym. Na przykład: nie ma słowa, które by odpowiadało naszemu słowu księżyc, ale istnieje czasownik, który u nas miałby postać księżycznić lub księżycować. Wzeszedł księżyc nad rzeką mówi się hlör u fang axaxaxas mlö, co znaczy, w kolejności: „Ku górze (upward) za wieczniesączyć zaksiężycowało”. (Xul Solar[19] tłumaczy krótko: „Hop, za przebiegać zaksiężyczniło”. Upward, beyond the onstreaming, it mooned).
To, co zostało powiedziane, odnosi się do języków półkuli południowej. W językach półkuli północnej (co do których Ursprache „jedenasty tom” daje niezwykle mało wskazówek) pierwotnym rdzeniem nie jest czasownik, ale jednozgłoskowy przymiotnik. Rzeczownik tworzy się przez nagromadzenie przymiotników. Nie mówi się księżyc: mówi się powietrzno-jasny ponad ciemno-okrągłym lub jasno-pomarańczowy-wysoko-niebieskiego, lub tworzy się jakikolwiek inny zestaw. W tym szczęśliwym przypadku zbiór przymiotników odpowiada rzeczywistemu przedmiotowi; ale chodzi tu właśnie o przypadek szczególny. Literatura tej półkuli (jak w trwającym świecie Meinonga[20]) obfituje w przedmioty idealne, powołane i niknące w jednej chwili, zależnie od potrzeb poetyckich. Czasami określa te przedmioty zwykła równoczesność.
Niektóre składają się z dwóch terminów, jednego o charakterze wzrokowym i jednego o charakterze słuchowym: kolor rodzącego się dnia i odległy krzyk ptaka. Inne z większej ich liczby: słońce i woda płynąca naprzeciw piersi pływaka, nieokreślony kolor różowy, który widzi się przez zamknięte oczy, uczucie kogoś, kto pozwala nieść się rzece i, jednocześnie, snowi. Przedmioty drugiego stopnia mogą łączyć się z innymi; proces ten, dzięki pewnym skrótom, jest praktycznie nieskończony. Istnieją słynne poematy złożone z jednego tylko, ogromnego słowa. Słowo to odpowiada jednemu przedmiotowi, przedmiotowi poetyckiemu stworzonemu przez autora. Z faktu, iż nikt nie wierzy w realność rzeczowników, w paradoksalny sposób wynika, że liczba tych ostatnich jest nieskończona. Języki półkuli północnej Tlönu zawierają wszystkie rzeczowniki języków indoeuropejskich, i wiele innych.

 
Wesprzyj nas