Wybór opowiadań Marka Hłaski ze wstępem Radosława Młynarczyka, odkrywcy słynnego „Wilka” – debiutanckiej powieści jednego z największych buntowników PRL-u, która na wydanie drukiem musiała czekać ponad 60 lat.


Szukając gwiazd i inne opowiadaniaWybór opowiadań zawiera m.in.: „Pamiętasz, Wanda”, „Trudna wiosna”, „Umarli są wśród nas”, „Brat czeka na końcu drogi”, „Krzyż”, „Gawęda staromiejska”, „Amor nie przyszedł dziś wieczorem”, „Miesiąc Matki Boskiej”, „Szukając gwiazd”, „Powiedz im, kim byłem”, „Opowiem wam o Esther”.

***

Interesująca zawartość niniejszego tomu wykracza rzecz jasna, poza przybliżone pokrótce opowiadania. Reprezentatywne wydają się także hołd dla przedmieścia w Zbiegu, studium podłości ludzkiej w Brat czeka na końcu drogi, fantastyczna przekorność w opisie przymusowej służby wojskowej (Amor nie przyszedł dziś wieczorem) czy refleksja nad ulotnością bytu w Powiedz im, kim byłem. Kluczem do interpretacji tekstów jest jednak ich przekrojowość – fakt, że tworzył je pisarz z odmiennym doświadczeniem, umiejętnościami warsztatowymi i wartościami. Utwory stanowią wgląd w życiopisanie Hłaski: od nieopierzonego socjalisty-idealisty do nieco zgorzkniałego, przepełnionego tęsknotą dojrzałego mężczyzny, ani pięknego, ani dwudziestoletniego.
Ze Wstępu Radosława Młynarczyka

Marek Hłasko
Szukając gwiazd i inne opowiadania
Wydawnictwo Iskry
Premiera: 21 stycznia 2020
 
 

Szukając gwiazd i inne opowiadania


S P I S   T R E Ś C I

Wstęp
Pamiętasz, Wanda
Trudna wiosna
Umarli są wśród nas
Brat czeka na końcu drogi
Stacja
Krzyż
Zbieg
Gawęda staromiejska
Amor nie przyszedł dziś wieczorem
Namiętności
Miesiąc Matki Boskiej
Szukając gwiazd
Powiedz im, kim byłem
Opowiem wam o Esther

Wstęp

Prezentowany wybór opowiadań Marka Hłaski ma charakter reprezentatywny. Znajdują się w nim zarówno młodzieńcze próby, jak i utwory z okresu izraelskiego. Czytelnika przyzwyczajonego do cynizmu i ahistoryczności pisarza zaskoczyć może obecność takich tematów jak romantyczna miłość (Pamiętasz, Wanda, Opowiem wam o Esther) czy okupacja hitlerowska (Miesiąc Matki Boskiej, Szukając gwiazd). Kilkanaście lat różniących opowiadanie najwcześniejsze od najpóźniejszego świetnie ilustrują nie tylko ewolucje języka i środków wyrazu, ale także osobistych doświadczeń Hłaski, dotkliwie przeżywającego emigrację. Dzięki szerszej perspektywie możliwe jest całościowe spojrzenie na różne odcienie twórczości autora Zbiega, co nierzadko prowadzi do zaskakujących odkryć.
Rozpoznawalność utworów Marka Hłaski bazuje raczej na brutalnie fizycznej stronie miłości niż jej uwznioślonych fantazmatach. Tymczasem Pamiętasz, Wanda to piękne, ciepłe, momentami może nawet ckliwe opowiadanie o gorącym młodzieńczym uczuciu. Opowiem wam o Esther to z kolei słodko-gorzki list miłosny wykrzyczany do kobiety, której cień wciąż góruje nad spaloną słońcem ziemią obiecaną. Zestawienie tych utworów uwydatnia niesamowity kontrast pomiędzy osiemnastoletnim początkującym pisarzem a doświadczonym, cynicznym mężczyzną. Warto także zwrócić uwagę na niezwykle interesującą technikę, zastosowaną przez Hłaskę w opowiadaniu izraelskim. Partie narracyjne przerywane są strumieniem świadomości, owym rozpaczliwym, chaotycznym listem do Esther.
Tematu wojny i okupacji Hłasko konsekwentnie unikał. Należał do pokolenia wojennego (przynajmniej do młodszej części, zbyt młodej, by walczyć, lecz wystarczająco rozwiniętej, by przeżywać), doświadczenie hekatomby nie stanowiło jednak czynnika konstytuującego jego późniejszą świadomość. Stąd niemal całkowita nieobecność tego tematu w twórczości Hłaski, co wyróżniało go spośród rówieśników i starszych kolegów po piórze. Niemal, ponieważ napisał dwa opowiadania tyleż nawiązujące, co demitologizujące obraz wojny.
Miesiąc Matki Boskiej dość brutalnie prostuje idealizowane wyobrażenie o Armii Krajowej. Polskie podziemie to u Hłaski nie prężni młodzieńcy z biało-czerwonymi opaskami na ramionach, bohatersko odbijający więźniów z Pawiaka czy wysadzający tory kolejowe, lecz kilku nastolatków, niemal dzieci, wymierzających kobiecie sprawiedliwość za utrzymywanie kontaktów seksualnych z okupantem. Partyzantkę w Miesiącu Matki Boskiej wyróżniają lęk, zakłopotanie i surowe kary za wszelkie odstępstwa od zasad walki i przetrwania w pogrążonym w chaosie kraju. Hłasko bez sentymentów rozprawia się z romantycznym mitem inicjatyw narodowowyzwoleńczych, szukając wśród żołnierzy zwykłych ludzi z opowiadań Jerzego Stefana Stawińskiego, a nie opiewanych w pieśniach herosów.
Szukając gwiazd utrzymane jest w konwencji baśni, co łagodzić ma przekaz niezwykle trudnego tematu Zagłady. To przypowieść o przyjaźni dwojga dzieci przerwanej przez tytułowych poszukiwaczy gwiazd jak metaforycznie określani są naziści tropiący ukrywających się Żydów (zmuszanych do noszenia na ramieniu gwiazdy Dawida). Łagodna forma przekazu zawiera walory niemal edukacyjne, Szukając gwiazd może być tekstem kanonicznym, uświadamiającym o okrucieństwie holokaustu.
Interesująca zawartość niniejszego tomu wykracza rzecz jasna, poza przybliżone pokrótce opowiadania. Reprezentatywne wydają się także hołd dla przedmieścia w Zbiegu, studium podłości ludzkiej w Brat czeka na końcu drogi, fantastyczna przekorność w opisie przymusowej służby wojskowej (Amor nie przyszedł dziś wieczorem) czy refleksja nad ulotnością bytu w Powiedz im, kim byłem. Kluczem do interpretacji tekstów jest jednak ich przekrojowość – fakt, że tworzył je pisarz z odmiennym doświadczeniem, umiejętnościami warsztatowymi i wartościami. Utwory stanowią wgląd w życiopisanie Hłaski: od nieopierzonego socjalisty-idealisty do nieco zgorzkniałego, przepełnionego tęsknotą dojrzałego mężczyzny, ani pięknego, ani dwudziestoletniego. Niezmienne pozostają jedynie uniwersalność opowiadań oraz wielość i dowolność ich odczytań. Z perspektywy XXI wieku dylematy postaci sportretowanych w Namiętnościach, Trudnej wiośnie czy Stacji pozostają w kręgu problematycznym współczesności, ponieważ opowieści Hłaski to historie raczej idei i dramatu niż konkretnych bohaterów i realiów. Dzięki temu nie podlegają przedawnieniu i pozostają nienadszarpnięte zębem czasu.
 Radosław Młynarczyk

Pamiętasz, Wanda

Daleko w ciemność wybiega nasza ulica. Jest to właściwie taka sama ulica, jakich dziesiątki są w naszym i innym mieście, a jednak… Jej domy ze zmrokiem tracą swój zarys, w dzień wrzynają się w jasne niefrasobliwe wiosenne niebo; w podwórkach na balkonach wiszą kolorowe bety… więc właśnie taka normalna zwykła ulica, nie ma w niej nic zgoła nadzwyczajnego: ani ładna – ani brzydka. Często pytam: co mnie tak wiąże z tą zwykłą ulicą? Nie umiem sobie na to odpowiedzieć. Dalekie światła Dworca Gdańskiego mrugają niepewnie: zielone, niebieskie. Wyje gdzieś daleko parowóz, rozdziera gwałtownie ciszę wieczorną tak niespodziewanie, że aż drgnęłaś i przytuliłaś się silniej do mnie. Teraz już właśnie wiem, właśnie teraz, gdy idziemy razem, gdy widzę twój łagodny profil z zadartym noskiem, jasne włoski, które rozwiewa wieczorny wiatr – wiem, dlaczego kocham tę zwykłą ulicę, dlaczego kot miauczy przyjaźnie, dlaczego przykro mi jest, gdy widzę płaczące dziecko, jak podnosi brudne piąstki do oczu – to wszystko właśnie dzięki Tobie.
Może nawet sama się nie domyślasz, gdy tak idziesz koło mnie w swojej powiewnej sukieneczce, machając zerwaną gałązką. Nie, nie możesz się domyślać, jak bardzo Cię kocham. Ciebie, twoje włosy, kiść bzu w Twojej ręce. Czuję łagodne ciepło Twojego ramienia, przytulam policzek do Twoich jasnych, miękkich włosów, chłonę nozdrzami ich delikatny, cierpki zapach, w milczeniu ściskam Twoją małą, ciepłą dłoń. Kochamy się, jest nas dwoje, a przecież tworzymy jednego człowieka, myślimy razem, czujemy razem: jest nam dobrze. Idziemy razem przytuleni do siebie, nie widzimy mijających nas ludzi, wyskakujemy spod przejeżdżających samochodów; ten mały grubas, który wpadł na nas, jest taki zagniewany. Ze złością poprawia okulary, mruczy coś pod nosem, dlaczego? Śmiejemy się trochę z niego – trochę do siebie. Stajemy na wiadukcie Gdańskiego Dworca, szepczesz: „Wyjmij rękę z kieszeni”. Wpatrujemy się w migocące kolorowe światła semaforów, stoimy cichutko przytuleni do siebie, aż spłoszył nas znowu jękliwy ryk parowozu. Schodzimy na dół; mija nas grupa robotników z metra: chudy i wysoki jak tyka chmielowa zajrzał Ci w twarz i cmoknął z uznaniem, ładna jesteś.
Przytulasz się oburzona do mnie, a ja chętnie ucałowałbym go. Ludzie patrzą za nami z sympatią, znajomy dozorca kłania nam się, przez chwilę rozmawiamy z nieznajomym łysym panem, który prosi mnie o ogień. On uchyla kapelusza, ja w zakłopotaniu targam swoją rozwichrzoną czuprynę i znów, idziemy razem.
Pomyśl sobie, jak to cudownie, że nie czujemy się obco i wrogo wśród tych wszystkich ludzi, spraw, maszyn. Że wszystko jest nasze: chłodny asfalt ulicy, po którym idziemy, niebo, które ma teraz kolor Twoich oczu, drzewo, z którego zerwałaś przed chwilą gałązkę akacji i wróżysz z niej: „Kocha, nie kocha…”, wyrywam ci ją z ręki – kocha, przecież kocha. Śmiejesz się i ja się śmieję. Czeka nas nasz dom, w którym wszystko jest piękne, nawet ten mały kulawy stolik, któremu codziennie przybijamy nogę. Zamek w drzwiach chrobocze tak swojsko.
Stoimy teraz obok siebie na balkonie, ogarniam Cię ramieniem, odsuwasz się łagodnie, szepcząc: „Csss, Malinowska patrzy”. Śmiejąc się, całuję twoje ciepłe usta, na sąsiednim balkonie Malinowska mruży oczy.
Pod nami miasto usypia. Koń grzechocze podkowami po bruku, dozorca ze zgrzytem zamyka naszą bramę, mąż Malinowskiej wślizguje się jak piskorz, aby nie płacić nocnego. Kierowca klnąc, zamyka maskę nawalonego samochodu i patrzy w niebo, jakby stamtąd oczekiwał pomocy w naprawie. Zapada noc, pomału wykreśla z pola naszego widzenia ulice i place, pachnie słodko bez, dentysta gra na pianinie i śpiewa swym beczącym głosem. Gwiazdy, które zapalają się na niebie, migocą w Twoich oczach. Milczymy. Silnik zaskoczył, kierowca z zadowoleniem trzaska drzwiami, żona woła dentystę na kolację, dziecko sąsiadki zaczyna swoją cowieczorną serenadę. A nasza miłość nie kończy się o świcie, będzie trwać wiecznie, będzie mocna jak ci ludzie, z którymi pójdziemy rano do pracy, prawda? A pamiętasz? Widzę, że pamiętasz, przytulasz się w milczeniu do mnie, czuję, że nie chcesz tych wspomnień, że nie chcesz psuć tego wieczoru pachnącego bzami. Słyszysz ten daleki żabi rechot, bzykanie koników polnych? No dobrze, nie będziemy wspominać.

Rustecki pobiegł w pośpiechu do okienka. Gdy śpieszył się i biegał po podwórku, jego kulawa noga, zataczająca niezdarne kręgi, działała nader sprawnie.
– Wszyscy już wyjechali? – wyrzucił z siebie jednym tchem. Dyspozytor Kokoszka, stateczny, powolny, o obwisłym brzuchu, spojrzał na tablicę.
– Jeszcze Stefana nie ma.
Techniczny zaklął.
– Pewno znowu się zachlał. To jest człowiek, jak Boga kocham.
– Zaraz nadejdzie – mruknął dyspozytor.
W tej chwili w okienku pojawiła się głowa Stefana.
– Sto siedem – podał numer wozu.
Rustecki spojrzał na jego bladą, pomiętą twarz z podpuchniętymi oczami i trącił Kokoszkę w bok.
– A co, nie mówiłem? Znowu po pijaństwie.
– No i co mu pan zrobisz? – pyta obojętnie Kokoszka.
– Wyrzucę, na zbity pysk.
Kokoszka wzruszył ramionami.
– Nie wolno mu?
Stefan podszedł do wozu. W głowie szumiało mu jeszcze po wczorajszej pijatyce, pod powiekami czuł piasek. Błędnie sprawdził oliwę, zapuścił silnik i nie czekając na rozgrzanie, ruszył z miejsca. Rustecki spojrzał za nim ze złością.
– On zapiłuje tego dżemsa, zobaczysz pan.
Dyspozytor uśmiechnął się zgryźliwie.
– Chcecie młodzież – macie młodzież.
Stefan leciał przez puste jeszcze ulice. Z bazy na port handlowy miał ładne parę kilometrów. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Był już spóźniony, dodał gazu, aż donośny gong silnika przeszedł w jednostajny buczący jęk. Opuścił przednią szybę – powietrze silnym strumieniem uderzyło mu w twarz i potargało włosy.
Może otrzeźwieję trochę – pomyślał. – Ile tego wczoraj było, cholera. I jak to było potem? Stasiek już całkiem trup, Henek kupił jeszcze flaszkę, a dalej? Dalej rozwiewało się. Czyjeś zamazane twarze, skrzeczące głosy, dobiegające przez mgłę, obcy własny głos, ranne przebudzenie w butach, w ubraniu.
Z nieprzepisową szybkością wjechał na teren portu, aż strażnik na bramie zachłysnął się z oburzenia. Podstawił wóz pod rampę i ruszył na poszukiwanie Henka. Znalazł go w kącie magazynu, jak zlewał pod kranem swoje jasne, aż do przesady barankowe włosy. Uderzył go w plecy, aż tamtemu woda poleciała za koszulę.
– No jak, Heniu, kak pażywajesz?
Pękała wyszczerzył w uśmiechu swoje drobne mysie zęby.
– Daj ty spokój, ale było tego wczoraj. Chyba ze dwa litry. A Stasiek – trup.
– Nie ma go dzisiaj w robocie?
– A skąd. Szewski poniedziałek sobie zrobił. A ty, jak się czujesz?
Kamiński usiłował się uśmiechnąć.
– Jak złoto. Ale trzeba będzie się chyba zaprawić, co?
Wysupłali z kieszeni ostatnie drobne. Henek skrzywił się.
– Starczy?
– Musi. Na czterdziestkę starczy, skocz, Heniu.
Wstrząsając się, pili, ukryci w kącie magazynu. Zaprawka należała do codziennego rytuału.
– Co dzisiaj wozimy?
– Warzywo.
– O cholera, znowu po fajrant.

Pamiętasz? Tak było codziennie. Ciągle bez grosza, ciągle pijany. Przemykałem się chyłkiem pod obstrzałem ludzkich pogardliwych spojrzeń. Patrzyli rozmaicie; jedni z uśmiechem pełnym pobłażliwości: „Trudno musi pić – alkoholik”, drudzy wręcz z pogardą, gdy czasami prosiłem o pożyczkę. Organizacja kazała mi się leczyć. Brałem antabusy przez parę tygodni, a potem znowu, po kamaryńsku. Heniek mówił: „Stefan łamiesz się?” – Nie, nie łamałem się. Zacząłem unikać ludzi, zamykałem się w sobie. Nocami przychodziły rozmaite postacie bez głów i rąk. Straszyły, rozrywały moje ciało, chichotały obłąkańczo. Wtedy zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Twarze ludzkie były jednakowe – wszystkie młode, stare, brzydkie. Wtedy sam spróbowałem przestać pić – ale już nie mogłem.
Wtedy Ty zaczęłaś u nas pracować. Było chyba lato – prawda? Byłaś opalona na taki złocisty kolor; twój nosek był obsypany piegami. Na fartuszku miałaś znaczek zetempowski. Siedziałaś w swojej centralce telefonicznej, przychodziliśmy razem do pracy, jeszcze wtedy na szóstą. Nie znaliśmy się. Dopiero wtedy, jak przechodząc obok Ciebie, zatoczyłem się, spojrzałaś ze zdumieniem. Myślałaś pewnie, że to zaczepka. Dopiero Rustecki podszedł do Ciebie i powiedział Ci na ucho – zrozumiałaś. Widziałem, jak machnął ręką, wiedziałem dobrze, co Ci powiedział: „Tłumaczyliśmy wszyscy – nic nie pomaga. Trzymamy go przez…”. Właśnie, przez co? Sam często zastanawiałem się: przecież powinni mnie dawno wyrzucić. Wszyscy pokazywali mnie palcami, te stare paniusie z księgowości aż oczy przymykały, gdy przechodziłem obok nich. Cała baza wiedziała, że takich jak Kamiński to „nie ma”, nie było i nie potrzeba, jak mówił żartobliwie Kokoszka. Niektórzy mówili: „Wyrzućcie go, do cholery, co to – szpital dla alkoholików?”. Właśnie tego dnia po pracy podeszłaś do mojego dżemsa. Zaczęliśmy rozmawiać. Chwilę milczałaś, zakłopotana wpatrując się w moje przekrwione białka (im zawdzięczam przezwisko „Angor”). Twój fartuszek miał na łokciu taką maleńką cerę. Pamiętasz, Wanda?

Paląc papierosa, przyglądał się, jak robotnicy kończyli lądować wóz. Samochód był naładowany warzywami pod samą plandekę, nawet na opuszczonym na łańcuchach borcie stały kosze z warzywami.
Nakitowali chyba z pięć ton – pomyślał i schylił się, żeby zobaczyć, czy resory nie siadły. Nie. Potężny dżems wytrzymywał takie ładunki. Zgniótł niedopałek papierosa i ruszył szukać konwojenta. Zobaczył go, jak kłócił się z magazynierem o towar. Magazynier, z wściekłości purpurowy, wymachiwał tamtemu przed nosem plikiem kwitów.
– Waga jest! – krzyczał – jest! No to czego?
Oho, Henek robi go na wadze – przemknęło Stefanowi przez myśl.
Wskoczył na rampę.
– Co jest, panie Zdzisiu? – zapytał magazyniera.
Stary odwrócił się.
– No co, wariata szuka! Ma wagę i fartu szuka!
Henek uśmiechnął się krzywo, odsłaniając spróchniałe pieńki.
– Nie krzycz pan. Czego pan krzyczysz? Ile pan tary daje?
Malinowski miał starczą, pomarszczoną twarz, bezzębne zaklęśnięte usta, spod których wystoperczał podbródek: ostry, obrośnięty siwo brudną szczeciną. Gdy zdenerwował się, nie można go było zrozumieć: słychać było pomlaskiwanie bezzębnej szczęki. Krzycząc, wyrzucał z siebie strugi śliny. Malinowski bryzgnął na Stefana, aż ten odskoczył, wycierając twarz rękawem.
– Ile twój wóz waży?
Dżems ważył cztery osiemset, ale bez „bliźniaków” waga malała o przeszło trzysta kilo.
– Cztery osiemset – skłamał bez zająknięcia.
Stary aż podskoczył.
– Wariata szukacie? – klapnął. – Tłumaczę wam przecież…
– Nie tłumacz pan – przerwał mu Henek. Swojej przyjaciółce możesz pan tłumaczyć, żeby się nie martwiła, że wiesz pan co. Stefan, daj no książkę.
Kamiński wyciągnął książkę. Napisane było czarno na białym cztery osiemset.
– No i co? – podsunął mu pod nos.
Malinowski westchnął. Zaklęsły podbródek opadł żałośnie.
– Chłopaki – powiedział – nie róbcie mnie na wadze. Nie mam z czego dokładać, a już raz wpadłem.
W głosie jego zabrzmiały błagalne nutki. Stefan odwrócił głowę. Porwała go złość na Henka. Co ten stary człowiek mógł poradzić przeciw bandzie złodziei, która go zgodnie okradała? Z czego miał dokładać? Wiedział dobrze, że Henek zrobił go na ładne parę złotych.
Ale Henek pokwitował już towar.
– Odjeżdżaj, Stefan.
Stefan ruszył z miejsca. Henek w biegu wskoczył do szoferki i walnął Stefana w plecy.
– No?
To „no” miało być zaczepką do pochwały ze strony Stefana. „Globus” Henka dobrze pracował. Ale Stefan nic nie odpowiedział.
Z czego on dołoży – myślał Stefan – z czego?
Nie były to wyrzuty sumienia. Nie po raz pierwszy „kombinowali” z Henkiem.
Forsę mieli zawsze, wódka, dziwy, oko. Pili razem od trzech prawie lat: dzień w dzień.
A – pomyślał – gówno mnie to obchodzi. Jak frajer – niech dokłada. Bić frajerów – to była życiowa zasada, i Stefan trzymał się jej nogami i rękami.
W ostatnim sklepie w Falenicy sprzedał kierowniczce sklepu lewy towar. Henek od razu kupił wódę, zagrychę. Od długiego czasu obsługiwał wuesesy na trasie Warszawa–Falenica, była to tak zwana „zielona Warszawa”. Tu było najlepiej: gliny nie łapali, z wuesesu też nikt nie zaglądał. I wypić można było czy jakiś lewy kurs…
 
[…]

 
Wesprzyj nas