Przekonaj się, jak o służbach, mediach, bandytach i wielkich pieniądzach pisze Tomasz Sekielski – dziennikarz, pisarz, autor głośnego dokumentu Tylko nie mów nikomu.


Sejf. TrylogiaTrylogia „Sejf” zaprzecza potocznej opinii, że w Polsce nie da się napisać dobrego, trzymającego w napięciu thrillera polityczno-szpiegowskiego.

W książkach Sekielskiego nieustannie toczy się gra, w której każdy ma coś do ukrycia i nic nie jest takie, jakie się wydaje. Są tu robiący – po trupach, dosłownie – karierę oficerowie wywiadu, jest rywalizacja ministerstw i służb, walka wywiadów, są rozgrywki polityczne na najwyższym szczeblu oraz wielkie media i jeszcze większe pieniądze.

A w całym tym napędzanym żądzą władzy świecie są jeszcze zwykli ludzie z bagażem trudnych, tragicznych nawet doświadczeń i nadzieją na miłość.

Z każdą stroną tych książek coraz trudniej odróżnić przyjaciół od wrogów, napięcie i tempo rosną, a fabuła się komplikuje. To klasyczne, bardzo dobrze napisane thrillery.

Tomasz Sekielski (ur. 1974) – sprawozdawca parlamentarny, reporter, dziennikarz śledczy, dokumentalista, reżyser i pisarz. Współtworzył i prowadził wiele popularnych programów telewizyjnych w TVN, TVN24, TVP1, m.in. Fakty, Prześwietlenie, Teraz my!, Czarno na białym i Po prostu. Na swoim koncie ma współpracę z radiem Tok FM, Radiem dla Ciebie, a także i największymi polskimi portalami internetowymi. Jest też twórcą filmów dokumentalnych Władcy marionetek, 8.38 i – przede wszystkim – poświęconego wykorzystywaniu seksualnemu nieletnich w Kościele Tylko nie mów nikomu, który na YouTube miał ponad 23 miliony odsłon. Za swą pracę otrzymał najważniejsze polskie nagrody dziennikarskie i telewizyjne, w tym Telekamery, Wiktora, tytuł dziennikarza roku Grand Press w latach 2006 i 2019 oraz dwie nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego. Jest pierwszym Polakiem, który został umieszczony na prestiżowej liście „The Bloomberg 50. The people who define 2019”. Jako autor thrillerów debiutował w Domu Wydawniczym REBIS trylogią „Sejf” – Sejf, Sejf. Obraz kontrolny i Sejf. Gniazdo Kruka. Napisał również thrillery polityczne pt. Zapach suszy i Smak suszy.

Tomasz Sekielski
Sejf. Trylogia
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 14 stycznia 2020
 
 

Sejf. Trylogia


Prolog


 
Mężczyzna był wściekły. Dzwonek telefonu przerwał mu sen. Początkowo próbował go zignorować, licząc na to, że dzwoniący da sobie spokój. Telefon milkł jednak tylko na chwilę i odzywał się na nowo. Niczym syrena alarmowa. To skojarzenie wywołało niepokój u mężczyzny. Uznał jednak, że jest przewrażliwiony, jak każdy pracujący w pogotowiu. Stres związany z pracą coraz częściej dawał mu się we znaki. W końcu trzydzieści lat spędził za kółkiem karetki reanimacyjnej. Kurwa mać, czy człowiek nie może mieć chwili tylko dla siebie? Całkiem już rozbudzony dał za wygraną i wygramolił się z łóżka. Podszedł do aparatu zawieszonego na ścianie w przedpokoju. Kolejny głośny dzwonek… Ręka wyciągnięta po słuchawkę… Jeszcze jeden… Wreszcie cisza, słuchawka przy uchu…
– Czego? – mężczyzna nie krył irytacji. Dopiero co wrócił z całodobowego dyżuru, a ktoś nie daje mu spać. Przecież wszyscy wiedzieli, że nie należy go niepokoić, gdy ma dzień wolny. Ożeż kurwa. W piątkowy ranek nikt nie ma prawa mu przeszkadzać.
– Pan Kaliski? – Głos w słuchawce brzmiał bardzo oficjalnie.
– Tak, i co z tego? – Niepokój chwycił go za serce. Poczuł jego lodowaty chłód. Trzeba było nie odbierać.
– Pan Andrzej Kaliski?
Cisza. Krótkie, ledwo słyszalne potwierdzenie. Tak jakby chciał zaprzeczyć, tak jakby mogło to coś zmienić. Mężczyzna wiedział już, jakie będzie kolejne pytanie.
– Czy jest pan ojcem kapitana Roberta Kaliskiego, urodzonego 12 sierpnia 1977 roku?
Pytanie zadane przez anonimową osobę odbija się echem w głowie mężczyzny. Przebłyski wspomnień: Robert na rowerze, wspólna wyprawa na ryby, pożegnanie, ostatni uścisk. Nie, nie, nie.
– Tak, to ja…
– Mówi pułkownik Jastrzębski z 15. Mazurskiego Batalionu Saperów w Orzyszu. Mam do przekazania bardzo złą wiadomość… Robert, to znaczy kapitan Kaliski, zginął dziś rano w Iraku… Nieszczęśliwy wypadek, eksplozja w magazynie…
Mężczyzna już nie słucha. Małe trzypokojowe mieszkanie robi się jeszcze ciaśniejsze i ciemniejsze. Brakuje powietrza, jest duszno. Syn, Irak, wojna, śmierć. Wszystko wiruje. Z szeroko otwartymi ustami mężczyzna wygląda jak wyrzucona na brzeg ryba, próbuje krzyknąć. Słychać jedynie charczenie. Grymas bólu wykrzywia jego twarz. Ciemność i kobiecy głos z oddali:
– Andrzej, co się stało? Andrzej, powiedz coś! Na pomoc! Na pomoc!!!

1

12.09.2007
godzina 5.00


 
Miejsce to nazywano Sejfem i gdyby nie brak okien, wyglądałoby jak zwykłe eleganckie biuro, w sam raz dla kadry menedżerskiej średniego szczebla. Dominowały w nim kolor grafitowy i czerń. Żadnych zbędnych ozdób i dekoracji, które mogłyby rozpraszać pracowników. Typowy korporacyjny design z początku wieku mający tworzyć wrażenie komfortu i prestiżu. Wymyślony po to, by pracownik miał poczucie, że dostał się do strefy vipowskiej, tylko dla wybrańców. By nawet nie myślał, że gdzie indziej może być lepiej albo że w ogóle istnieje jakieś życie poza firmą. Sejf nie był jednak kolejnym inkubatorem na masową skalę hodującym klony, dla których praca jest ważniejsza od życia. Tu nie odbywały się wyścigi szczurzych zaprzęgów po nagrodę kwartalną, ubezpieczenie zdrowotne, miejsce parkingowe czy ciekawy wyjazd szkoleniowy. Wszystko to, co oplatało człowieka i jeszcze bardziej wiązało z firmą. Sens życia całego pokolenia i wyznacznik sukcesu – bonusy pozwalające chwalić się podczas grilla przed rodziną czy kolegami ze szkoły, którym nie udało się dostać pracy w szklanych korporacyjnych wieżach. O pracy w Sejfie nie wolno było opowiadać. To miejsce oficjalnie nie istniało, a wszystko, co działo się w nim, objęte było klauzulą „ściśle tajne”. Nie przechowywano tu pieniędzy, drogich kamieni czy złota. Ukryte było tu coś o wiele cenniejszego, coś, co w dzisiejszym świecie daje władzę – informacje. Ten, kto wie więcej, wygrywa konflikty zbrojne, kontroluje ludzi, firmy, a nawet całe społeczeństwa. Jeden przeciek, jedna wiadomość może obalić rząd albo zniszczyć karierę najpotężniejszego polityka lub biznesmena. Informacja to potężna broń. Ci, którzy nie potrafią zdobywać i chronić informacji, przegrywają. Sejf był miejscem, do którego trafiały informacje szczególnego typu: szyfrogramy od agentów, szpiegów i zaprzyjaźnionych służb, o ile w tym fachu takie w ogóle istnieją. Nazwiska, daty, kryptonimy – gdyby wpadły w niepowołane ręce, skutki byłyby katastrofalne nie tylko dla Agencji Wywiadu, która gromadziła tu tajne dane operacyjne. Bezpośredni dostęp do Sejfu miała wąska grupa osób: szefowie najważniejszych biur, trzech ludzi stojących na czele agencji oraz kilka osób ze specjalnymi certyfikatami bezpieczeństwa. Poza nimi nikt nie miał prawa wejść do tego pomieszczenia. Pokój o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych, o przeszklonych ścianach, obudowany był specjalną żelbetową konstrukcją. Całość mieściła się w podziemnym kompleksie pod siedzibą Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. A dokładniej pod położonym na tyłach agencji stadionem Gwardii Warszawa. Za PRL-u był to klub milicyjny. Ktoś z resortu uznał, że sam stadion to zbytnie marnotrawienie cennego terenu w stolicy, i wpadł na pomysł, by pod murawą po cichu zbudować schron przeciwatomowy. Projekt realizowano oczywiście z myślą o ścisłym kierownictwie partii i bezpieki. W razie nuklearnego Armagedonu przywódcy mieli przetrwać, by móc przywrócić w kraju socjalistyczny ład i porządek. Zapewne przez przypadek wielu z nich miało i ma do dziś wille w tej okolicy. Po 89 roku nie bardzo wiedziano, co zrobić z olbrzymim tajnym schronem, który mimo upływu lat okazał się bardzo solidną konstrukcją. Czas transformacji przetrwał zdecydowanie lepiej niż klub, pod którego stadionem się mieścił. Ktoś w końcu dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Podziemna instalacja przeszła, co było najlogiczniejszym rozwiązaniem, we władanie najpierw Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a później powstałej w jego miejsce Agencji Wywiadu. Schron dostosowano do nowych potrzeb, tak by nikt i nic nie było w stanie przechwycić i odczytać informacji, które tu docierały.
Porucznik Maciej Minkiewicz, niski, niepozorny facet z wąsem, był jednym z szyfrantów, którzy na co dzień pracowali w Sejfie. W pokoju stały dwa rzędy biurek, w sumie cztery stanowiska pracy, oraz drukarka. Oprócz tego była duża pancerna szafa zamykana na kod numeryczny. I nic więcej. Osoby tu pracujące nie mogły wnosić żadnych rzeczy osobistych. Torby, telefony, dyski, książki czy jedzenie zostawiano w tak zwanym przedsionku, pokoju, przez który przechodziło się do Sejfu.
Minkiewicz odpowiadał za przyjmowanie i rozsyłanie raportów. Jego dyżur dobiegł końca jakąś godzinę temu, ale przysnął z nogami na biurku i teraz w pośpiechu zbierał się do wyjścia. Czuł się wymięty i tak wyglądał. Poranny zarost i sińce pod oczami dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Praca do czwartej nad ranem dawała mu się we znaki. Nie był już młodzieniaszkiem, dobijał do czterdziestki, i zdecydowanie bardziej wolał dzienne zmiany. Po pracy można przynajmniej było spotykać się z kumplami, pić piwo i podrywać spragnione wrażeń samotne mamuśki. Od roku, czyli od czasu, gdy rozstał się z żoną, zaliczył już kilka dojrzałych panienek. Niektóre wymagały większej ilości piwa, by stać się sexy, ale nie wybrzydzał. Choć towarzyskie życie, jakie teraz prowadził, nie było tanie, wolał to i ryczące czterdziestki od zabaw z własną dłonią. To właśnie było najbardziej upokarzające podczas ich trwającego dziesięć lat małżeństwa. Jola, jego eks, nie przepadała za seksem, a po urodzeniu syna ich życie erotyczne stopniowo zamierało. Więcej życia było na środku Sahary niż w ich sypialni. Najlepiej z czasów małżeństwa zapamiętał samotne noce spędzone na przeglądaniu stron porno w Internecie. Czuł się jak odkrywający swoją seksualność nastolatek, który w tajemnicy przed rodzicami spuszcza się w piżamę. Żył z wyrzutami sumienia, aż odkrył, że jego żona ma romans z… sąsiadką. Najpierw przez przypadek, szukając swojej książki, w szafce nocnej żony znalazł wibrator, kajdanki i sztucznego penisa z uprzężą. Do owego momentu taki sprzęt widywał tylko w pornolach. Opanował się natychmiast i zamiast zrobić dziką awanturę, zgłosił się do fachowców, by ustalić, kto pod nieobecność gospodarza orze jego poletko. Korzystając z zawodowych znajomości, poprosił chłopaków z techniki o miniaturową kamerę. Dostał cacuszko, które wyglądało jak długopis i było długopisem. Dzięki temu japońskiemu cudowi techniki nagrał film, którego nie powstydziłyby się najbardziej hardcorowe strony porno. Jola z sąsiadką bez wątpienia wiedziały, jak wykorzystać wibrator, język, ręce i przynajmniej kilka domowych sprzętów, by osiągnąć rozkosz absolutną. Biegłość, jaką przy tym się wykazywały, świadczyła dobitnie, że trenują często i intensywnie. Minkiewicz ze zdumieniem patrzył, jak kłoda, która co wieczór leżała u jego boku, zmienia się w wyuzdaną i namiętną kochankę.
Ale nie miał pretensji. Nawet mu ulżyło, że Jola dawała dupy innej kobiecie, a nie jakiemuś facetowi. Rozstali się w zgodzie – ona nie robiła mu problemów w kontaktach z synem, on regularnie przelewał na jej konto alimenty. Po rozwodzie odzyskał wiarę w siebie i swoją męskość. Dziś jednak zamiast wielkich piersi i wygłodniałych cipek czekały go powrót do domu, spanie, telewizja, a wieczorem znowu praca. Ku chwale Ojczyzny, kurwa mać. Spojrzał na zegarek; zmiennika jeszcze nie było, choć już dawno powinien się zjawić. Pieprzyć to. Porucznik nie zamierzał czekać. Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa pozamykał szuflady i szafy, w których schowane były największe tajemnice agencji. Te rutynowe działania przerwało mu ciche plumknięcie. Znał je bardzo dobrze i nie pomyliłby z jakimkolwiek innym dźwiękiem. Niczym pies Pawłowa odwrócił się w stronę stojącego na biurku monitora. Właśnie nadeszła kolejna tajna depesza. Chwila zastanowienia: Zobaczyć to czy olać? Zobaczyć. Ręka na klawiaturze, szybki rzut oka na monitor komputera, włączenie odpowiednich programów dekodujących i chwilę później tadaaa – ciąg cyfr i niezrozumiałych znaków zamienił się w tekst. Zadowolony z siebie Minkiewicz zaczął czytać, odruchowo wysyłając depeszę do druku. O ja pierdolę. O Jezu. Drżenie rąk, suchość w gardle. Oczy same biegną po tekście. Nagłówek: Operacja „Nabucco”. Cichy pisk. Sygnalizator nad drzwiami zapalił się na czerwono – ktoś wszedł do schronu. Blokada drzwi pomieszczenia szyfrantów włączona. To dodatkowe zabezpieczenie, na wypadek gdyby się okazało, że w pobliże Sejfu dostała się osoba nieupoważniona. Minkiewicz słyszy tylko bicie swojego serca i syk otwieranej śluzy, szczęk odblokowywanych drzwi. Dostęp przyjęty, Sejf otwarty. Co za syf. Odwraca się szybko, w drzwiach stoi jego zmiennik.
– Coś ty, kurwa, taki blady, Maciuś, jakbyś diabła zobaczył?
– A nic, nic takiego. Zmęczony jestem. Będę się zbierał…
– Stary, przepraszam za spóźnienie, ale samochód mi się popsuł. Nie chciał odpalić.
– Nic się nie stało. Spadam. – Zrobił krok w stronę drzwi.
– Hej, kolego, o niczym nie zapomniałeś?
Porucznik zesztywniał, czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Odruchowo zacisnął pięści jak ktoś, kto szykuje się do walki.
– O co chodzi?
– Wyloguj się z systemu, bo ktoś na twoje konto narozrabia.
– No tak, dzięki.
Minkiewicz odetchnął, wpisał hasło zabezpieczające i wylogował się z systemu. Chciał jak najszybciej opuścić Sejf i siedzibę Agencji Wywiadu. Po wyjściu ze schronu wąskim korytarzem dotarł do jednego z bocznych pomieszczeń archiwum, z którego korzystać mogły tylko osoby upoważnione do przebywania w Sejfie. Ta dodatkowa śluza bezpieczeństwa nazywana była Archiwum X. Postronni pracownicy agencji byli przekonani, że trafiają tam teczki z niewyjaśnionymi sprawami. Co właściwie było zgodne z prawdą. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że pokój 012A jest niczym królicza nora łącząca dwa światy. Z umieszczonego w piwnicy archiwum Minkiewicz windą wjechał na parter i ruszył w kierunku bramek bezpieczeństwa. Do przejścia pozostało mu kilka metrów. Za chwilę będzie po wszystkim. Tylko spokojnie. Wiedział, że strażnicy mają prawo go przeszukać. Jeśli zechcą, mogą nawet przeprowadzić rewizję osobistą. Gdyby tak się stało, bez trudu znaleźliby wydruki, których nie powinien mieć przy sobie, opuszczając budynek agencji. Zgodnie z procedurą zostałby zatrzymany, a oficer dyżurny natychmiast poinformowałby o całym wydarzeniu przełożonych. To byłaby katastrofa – oskarżenie o szpiegostwo i dożywocie. O ile dożyłby do procesu. Właśnie przy takiej rutynowej kontroli wpadł kiedyś kret pracujący dla Białorusinów. Szyfrant odpędził natrętne czarne myśli i pewnym krokiem podszedł do czytnika kart magnetycznych, który otwierał bramki bezpieczeństwa. Strażnicy bez większego zainteresowania spojrzeli na wychodzącego Minkiewicza. Podobnie jak on byli już zmęczeni nocnym dyżurem. Poza tym znali go dobrze i widywali kilka razy w tygodniu. Teoretycznie procedury bezpieczeństwa przewidywały bardziej szczegółowe sprawdzanie wchodzących i wychodzących w nocy, ale kto by się tym przejmował o piątej nad ranem. Rutyna usypia czujność i jest przyczyną wielu błędów.
Skinienie głową na pożegnanie i porucznik, nieniepokojony przez nikogo, wyszedł na zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie pojawi się w tym budynku. Wiedział, że jak najszybciej musi zniknąć. Jego zmiennik wkrótce się zorientuje, że coś jest nie tak.
Wrześniowy ranek powitał go chłodem i deszczem. Minkiewicz skulił się w sobie i jeszcze mocniej ścisnąwszy torbę, ruszył Miłobędzką w kierunku Racławickiej, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w lewo w Gimnastyczną. Chciał jak najprędzej ukryć się w małej osiedlowej uliczce, gdzie łatwiej zauważyć coś albo kogoś podejrzanego. Pochylony, szedł spokojnie, równym tempem, byle nie rzucać się w oczy, byle znaleźć się dalej od agencji. Stał się zwierzyną. Polowanie za chwilę się zacznie.


PROLOG

1.08.2008, piątek
Warszawa, siedziba DTV
godzina 16.40


 
Ogolony na łyso, z zapuszczoną rudobrązową brodą wyglądał na dużo starszego niż w rzeczywistości. Szedł, lekko się chwiejąc, zgarbiony, jakby skulony. Unikał spojrzeń mijanych osób. Zamglonym wzrokiem przemykał po ścianach i podłodze. Byle tylko nie spojrzeć nikomu w oczy. Miał tu wielu znajomych, ale nie chciał wysłuchiwać słów współczucia i zapewnień typu „Zawsze możesz na mnie liczyć”. Sraty taty. Rzucał jedynie zdawkowe „Cześć” i szedł dalej, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty na pogawędki. Zresztą odpowiadało to także tym, którzy go mijali. Bo co właściwie można powiedzieć facetowi po ostrej psychozie i załamaniu nerwowym, który kilka miesięcy spędził w psychiatryku? Świr. Jestem świrem. Pierwsze tygodnie przeleżał przywiązany do łóżka skórzanymi pasami. Skrępowane dłonie i stopy, unieruchomione nogi na wysokości kolan i korpus przyciśnięty do łóżka najszerszym z pasów. Sanitariusze nazywali tę pozycję „na niemowlaka”. Człowiek może najwyżej pokręcić głową na boki, kupka i siusiu – w pieluchę. Nawet po tyłku samemu nie można się podrapać. Oczywiście wszystko dla dobra pacjenta. Po dwóch tygodniach takiego leżakowania pod migoczącymi świetlówkami znał już każdą rysę na suficie, każdy bąbel pod farbą i wszystkie odpryski. Niekiedy, wpatrując się długo w tę mozaikę, dostrzegał kształty, a nawet słowa. Najprzyjemniejsze były chwile po zastrzyku – gniew i strach mijały, była błogość. Kontury świata zakrzywiały się, a on miał wrażenie, że unosi się w mydlanej bańce. Było tylko tu i teraz. Zła przeszłość odpływała, a przyszłość nie miała znaczenia. Wtedy wzory na suficie były najbardziej czytelne. Lubił, gdy układały się w krajobrazy, runiczne znaki albo galaktyki. Szary sufit mienił się kolorami, które nie tylko było widać, ale i słychać. Początkowo nie zwrócił na to uwagi. Dopiero po którejś serii zastrzyków dostrzegł, że każdy kolor, gdy się na niego patrzy, wydaje własny niepowtarzalny dźwięk. Tym odkryciem nie mógł się jednak w pełni nacieszyć, prawie zawsze bowiem pojawiał się ktoś, kto sądził, że to najlepszy moment na rozmowę z pacjentem.
– Artur? Witaj, bracie.
Znajomy głos wyrwał go z zamyślenia. Szybkie spojrzenie, rzucone jakby ukradkiem. Jak małe dziecko, które wstydzi się nieznanych osób. Blond włosy w artystycznym nieładzie, twarz gładka, z charakterystycznym dołkiem na brodzie i krzywym nosem jak u boksera, przyjazne oczy i czarujący uśmiech zawadiaki. Rozpoznanie: przyjaciel.
– Cześć, stary. – Tym razem Solski nie chciał spławiać rozmówcy, choć mogło to tak zabrzmieć, szybko więc dodał: – Miło cię widzieć, Kowal.
Mężczyzna nazwany Kowalem uśmiechnął się i wyciągnął rękę na powitanie. Nie widzieli się dziewięć miesięcy.
– Przytyłeś – zauważył Kowal i chciał poklepać Solskiego po brzuchu, dziennikarz jednak cofnął się o krok.
– To efekt uboczny prochów, które wciąż muszę brać – wyjaśnił Artur. Lek, który przyjmował, nazywał się Zalasta. Był po nim nie tylko senny, jakby nieobecny, ale miał też olbrzymi apetyt.
Kowal pokiwał ze zrozumieniem głową.
– W takim razie zapraszam na kolację. Ugotuję coś dużego.
Artur przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie. To był początek końca. Dzięki pomocy Kowala odszyfrował wiadomość, której nie powinien czytać. A może to też zwidy? Znał Wojtka Kowala wiele lat. Pracowali razem, gdy Solski był reporterem telewizyjnym. Kowal to znakomity operator, który robi świetne zdjęcia. Bo robi je z pasją. Jeśli będzie taka potrzeba, wejdzie z kamerą słoniowi do tyłka i nie zapyta o premię. Byli razem między innymi na wojnie w Kosowie i w Iraku. Zrobili setki materiałów.
– Co cię sprowadza w nasze skromne progi? – spytał Kowal, wykonując zamaszysty ruch ręką i lekko pochylając się w ukłonie.
O pomieszczeniach w wieżowcu hotelu Marriott, które zajmowała telewizja DTV, można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że są skromne. Na wyposażeniu dwóch wynajmowanych pięter nie oszczędzano, poczynając od wykładzin, poprzez lampy, fotele, biurka, komputery i dystrybutory wody, na kontaktach kończąc.
Telewizja była perłą w koronie jednego z najbogatszych Polaków – Leonarda Bielaka. To właśnie z nim spotkał się przed chwilą Solski.
– Byłem u starego – powiedział, a Kowal czekał na ciąg dalszy.
Cisza. Popatrzyli sobie w oczy.
– No mów – nie wytrzymał Kowal. – Kiedy wracasz?
– Raczej nie wrócę – powiedział Solski, uśmiechając się tajemniczo.
– Co w takim razie kombinujesz?
– Wysadzę tę budę w powietrze – rzekł Artur i nie zabrzmiało to jak żart.
Kowal nie wiedział, co powiedzieć. Z niezręcznej sytuacji wybawił go młody reporter, z którym miał właśnie wyjeżdżać na zdjęcia.
– Muszę lecieć – powiedział do Artura. – Pamiętaj, że zapraszam cię do siebie na wyżerkę. Wpadnij koniecznie.
Solski znowu się uśmiechnął i tylko pokiwał głową. Nie był pewny, czy jeszcze się spotkają. Żegnaj, stary druhu. Odwrócił się i poszedł w kierunku newsroomu. To z tego czterystumetrowego pomieszczenia nadawano najbardziej oglądane w Polsce programy informacyjne i publicystyczne. Właśnie kończyły się przygotowania do specjalnego wydania Raportu Dnia. Ludwik Tokarczyk, mistrz ceremonii, prowadzący, autor i gwiazda programu w jednym, był już na swoim miejscu. Śmiesznie cmokał, wykrzywiał usta i wyciągał język, rozgrzewając mięśnie odpowiedzialne za artykulację. Za chwilę live, a on bez wątpienia był profesjonalistą. Spojrzał w bok, w kierunku drzwi, przez które wchodził akurat Solski. Nie rozpoznał go, choć Artur zauważył w jego wzroku zmieszanie. Zaraz sobie przypomnisz. Wszedł do newsroomu i trzymając się ściany, obchodził Tokarczyka z prawej strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy byli wpatrzeni w prowadzącego niczym w Boga. Czekali na jego słowa jak na objawienie. W newsroomie zapanowała cisza. Na wielkich monitorach pojawił się obraz warszawskich ulic. Jak co roku 1 sierpnia o godzinie 17.00 miasto stanęło, rozbrzmiały syreny. Sześćdziesiąta czwarta rocznica powstania. Hołd oddany kilkunastu tysiącom powstańców i blisko dwustu tysiącom cywilów, którzy zginęli w bezsensownym, skazanym na klęskę zrywie. Solski podziwiał bohaterstwo tych, którzy postanowili w tamtych dniach walczyć, ale ich ofiarę uważał za niepotrzebną. Zbiorowe samobójstwo. Idąc przez newsroom, przypomniał sobie cytowane często przy tej okazji słowa generała Władysława Andersa: „Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy się, kto ponosi za to odpowiedzialność?”. Odpowiedzialność. Solski nie myślał już o powstaniu. Teraz najważniejsza była bitwa, którą miał za chwilę rozpocząć.
 
 
– Witam państwa, Ludwik Tokarczyk. To specjalne wydanie Raportu Dnia. – Blondyn z nienagannym przedziałkiem, o zniewalającym uśmiechu, z błyszczącymi białymi zębami i jakby tego było mało, obdarzony znakomitym głosem, rozpoczął swój show. Łączenia z reporterami, materiały okolicznościowe, fragmenty wystąpień polityków to jedynie dodatki do retorycznych popisów Tokarczyka. Na monitorach pojawił się premier Andrzejewski.
– Potrzebujemy silniejszego i sprawniejszego państwa, by realizować ideały powstańców – mówił szef rządu.
Pierdolisz. Solski prawie prychnął, usłyszawszy słowa premiera. Powstrzymał się jednak i powoli ruszył w kierunku podestu, na którym ustawiony był stół prowadzącego. Tokarczyk o czymś perorował, patrząc w kamerę, ale Artur tego nie słyszał. Szum w uszach i wzrok skupiony na celu. Jebać to, ikken hissatsu. Pięć metrów, cztery, dwa, jeden. Stanął obok zdumionego Tokarczyka. Nikt nie reagował. Żadnego ruchu czy słowa. Zebrane w newsroomie osoby jak zahipnotyzowane czekały na to, co się stanie. Solski rozpiął swoją wojskową kurtkę i rozejrzał się. We wszystkich oczach widział strach. Nie trzeba być ekspertem, by rozpoznać pas szahida. W przypadku Artura był to nie tyle pas, ile kamizelka. Dwadzieścia kilogramów materiału wybuchowego uzupełnione dla lepszego efektu śrubami, gwoździami i kulkami z łożysk. W lewej dłoni Solski trzymał detonator. Tokarczyk zbladł i zaczął się jąkać.
– Szszsz…anowni ppp…aństwo, wygląda nnn…a to, że mmm…musimy przerwać program.
Po tych słowach ktoś nerwowy w reżyserce zdjął program z wizji, a w jego miejsce pojawiła się kolorowa plansza. Obraz kontrolny. Solski zerknął na monitory podglądowe. – Wracamy na wizję, bo zaraz wszystkich nas wyślę na orbitę okołoziemską.
Kolorowe paski zniknęły, a w ich miejsce widzowie ponownie zobaczyli przerażonego Ludwika Tokarczyka i stojącego za nim łysola ubranego w wybuchową kamizelkę. Show time. Telewizja na żywo w nieznanym do tej pory wymiarze.
– Przepraszamy państwa za chwilowe problemy techniczne. Wydanie specjalne dopiero się rozpoczyna – powiedział Artur, patrząc prosto w kamerę, do której mówił przed chwilą Ludwik. – Nazywam się Artur Solski i radzę zostać z nami. Naprawdę warto.
Po tych słowach nachylił się do ucha Tokarczyka. Każdy mięsień na twarzy prowadzącego był napięty. Szczękę miał tak mocno zaciśniętą, że na jego szyi pojawiły się nabrzmiałe żyły.
– Wyluzuj, Ludwik, bo ci pikawa stanie – szepnął Artur. – A przecież musisz poprowadzić ten program do końca.


PROLOG


 
Sikanie w kajdankach i ze skutymi nogami jest czynnością z gatunku ekwilibrystycznych. Jednak zgodnie z procedurami szczególnie niebezpieczni więźniowie przebywający poza celą nie mogą liczyć w tej sprawie na inne traktowanie. Pisuar, fiut w ręku i balansowanie ciałem tak, by nie osikać łańcucha łączącego skute ręce i nogi. To ważne, bo w przeciwnym razie na czerwonym więziennym drelichu pojawią się ciemne plamy. A przecież nikt nie chce wyglądać, jakby się posikał ze strachu przed wysokim sądem. Szczególnie w dniu ogłaszania wyroku byłby to żałosny widok. Oddawanie moczu w warunkach ograniczonej swobody ruchów wymagało zatem wprawy. Więzień radził sobie z tym całkiem nieźle. Lewą dłonią na ile mógł odciągał łańcuch prowadzący od pasa do stóp, prawą trzymał penisa i sikał w bok, nie przejmując się tym, czy trafia do pisuaru. Najważniejsze były suche spodnie. Jego wyczynom z wyraźnym rozbawieniem przyglądało się trzech postawnych mężczyzn. Zachowywali się niczym jury Mam talent!
– Trzymaj bestię krótko, bo się wyrwie.
– Balans, balansuj. Liczy się praca ciałem.
– Nie po ścianie!
Kwestiom tym obowiązkowo towarzyszył rechot, który miał być potwierdzeniem jakości serwowanych dowcipów. Trzej mężczyźni nie wyglądali jednak na grupę kabaretową. Ich strój mocno kontrastował ze swawolnym zachowaniem.
Każdy miał na sobie czarny kombinezon ochronny z nomeksu – specjalnej niepalnej tkaniny. Do tego dochodziły kamizelka kuloodporna, kamizelka taktyczna, kevlarowy hełm, gogle, rękawiczki i kominiarka. Jeśli o kimś można było powiedzieć, że jest uzbrojony po zęby, to na pewno o tej trójce. Pistolety, karabiny, ładownice z amunicją, granaty hukowe i łzawiące. W sumie ponad dwadzieścia kilogramów wyposażenia na osobę. Odpowiadali między innymi za to, by w toalecie na drugim piętrze budynku Sądu Okręgowego w Warszawie nie stało się nic, co uniemożliwiłoby udział więźnia w kończącym się procesie. Facet, który z takim przejęciem próbował właśnie trafić strugą moczu do pisuaru, musiał bezpiecznie dotrzeć przed oblicze sądu, a później z powrotem do aresztu. Obsikany czy nie, to nie miało znaczenia.
– Dalej, redaktor, idziemy, sędzia już czeka! – Wydana głośno, jak na ćwiczeniach, komenda zbiegła się idealnie w czasie z zapięciem rozporka.
Artur Solski odwrócił się i uśmiechnął do swojego anioła stróża stojącego z gotowym do strzału karabinem automatycznym HK416. Typowa broń jednostek antyterrorystycznych. Sprawny operator jest w stanie oddać z niej nawet sto strzałów na minutę, wliczając w to wymianę magazynków.
– Już skończyłem – zameldował Solski, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Może chcecie sprawdzić, czy nie ukryłem tam niczego poza moją pałą? – Ogolony na łyso, za to z kilkudniowym rudobrązowym zarostem Artur wskazał na krocze.
– Przestań się szczerzyć i lepiej uważaj, żebyś się nie poślizgnął na schodach – wycedził jeden z zamaskowanych policjantów.
Ruszyli do drzwi, za którymi czekało na nich kolejnych trzech antyterrorystów. Poszli w prawo, w kierunku sali 252 znajdującej się za rogiem długiego, pustego korytarza. Solski pamiętał tę część gmachu jeszcze z czasów, gdy przychodził tu jako dziennikarz śledczy. Te same pożółkłe ściany, wytarta wykładzina i ciemnobrązowa boazeria. Dobrze pamiętał też salę 252, bo to właśnie w niej ogłaszano zazwyczaj wyroki w najgłośniejszych kryminalnych procesach. Już z daleka słychać było narastający szum, jakby zbliżali się do wodospadu. Artur wiedział, co za chwilę zobaczy. Przed drzwiami kłębił się tłum dziennikarzy, fotoreporterów i operatorów kamer. Zobaczyli go i harmider stał się jeszcze głośniejszy, jeden po drugim błyskały flesze. Sępy wyczuły padlinę. Gdyby nie policyjna taśma na stojakach i kilkunastu funkcjonariuszy pilnujących, by nikt jej nie przekroczył, rzuciliby się na niego i przekrzykując się, zadawali te same, powtarzane od miesięcy pytania.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Światło lamp prosto w oczy. – Czy czujesz się winny? – Obiektyw kamery niemal dotyka twarzy. – Co masz do powiedzenia bliskim ofiar? – Kordon mikrofonów dookoła, oskarżony, skazany, osaczony jak zwierzę.
Media nie żyły niczym innym i Artur to rozumiał. Był bohaterem procesu stulecia, a kto wie – może nawet tysiąclecia. Już za kilkanaście minut były dziennikarz DTV miał usłyszeć wyrok wydany przez sędziego. Przez opinię publiczną i byłych kolegów już dawno został skazany. Z jego ręki zginęli szef Biura Antyterrorystycznego Dariusz Wyrwicki oraz biznesmen Leonard Bielak, do którego należały m.in. telewizja DTV, koncern metalurgiczny B-Steel Group oraz firma naftowa B-Eagle Resources of Iraq. Młody prokurator o twarzy prymusa i oczach natchnionego pogromcy zła nie miał wątpliwości. Domagał się dla Artura Solskiego dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności bez prawa ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.
Ćwierć wieku za kratkami. Artura przerażała myśl, że wyjdzie na wolność w wieku 62 lat. Będzie starym, przegranym człowiekiem, złamanym przez tych, którzy skrywali tajemnice o spisku tak ogromnym, że w jego istnienie nikt w prokuraturze nie chciał wierzyć, a on nie miał dowodów na potwierdzenie swych słów. Zresztą czasami nawet on się zastanawiał, czy tego wszystkiego nie stworzyła jego pokręcona, żywiona przez lata tonami leków psychotropowych i pojona alkoholem wyobraźnia. Dlatego wbrew radom obrońcy wycofał zeznania i odmówił składania dalszych. Nie odpowiadał także na pytania sądu. Zamknął się w sobie. Zamachy, zabójstwa, szpiedzy, tajne akta – wydarzenia z ostatnich dwóch lat krążyły mu po głowie, przypominając sen wariata, z którego nie można się obudzić. Były jak mamidła osaczające człowieka, który powoli przestaje odróżniać prawdę od fikcji. Co gorsza, te wizje wywoływały poczucie winy. Artur zrozumiał, że gdyby nie zaczął prywatnego śledztwa, sprawy nie zakończyłyby się tak krwawo i tragicznie. Uruchomił lawinę, która pociągnęła w przepaść wiele przypadkowych osób. Żałował swojej dociekliwości i przywiązania do zasad, które dla dzisiejszych mediów nic już nie znaczą. Odgrywał ostatniego sprawiedliwego w czasach, w których w superbohaterów wierzą wyłącznie dzieci. Nikt nie potrzebował prawdziwych śledczych psów wyczulonych na smród afer, przekrętów i politycznych układów. Sukces odnosili ci pokorni, znający swoje miejsce w szeregu i z uśmiechem wchodzący aż po zelówki butów w tyłki szefom, wpływowym biznesmenom i politykom.
Trzydziestosiedmioletni były dziennikarz miał poczucie zmarnowanego życia. Mimo to wolał je spędzić na wolności. Nie bał się więzienia jako takiego. Historie o bójkach i gwałtach nie robiły na nim wrażenia, ale myśl o zamknięciu, wciśnięciu do klitki nazywanej celą wywoływała klaustrofobiczną panikę. Przedsmakiem tego, co go czeka, był kilkumiesięczny pobyt w izolatce na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Nie przemawiały do niego słowa Platona, że człowieka prawdziwie wolnego nie można zniewolić, bo nawet w więzieniu będzie wolny. Filozoficzne pierdoły. Jako dziecko Solski nie lubił chodzić do zoo. Choć nie potrafił wytłumaczyć dlaczego, widok dzikich zwierząt zamkniętych w klatkach napawał go lękiem i smutkiem. Pamiętał też kary wymierzane przez ojca, który zamykał go w ciemnej piwnicy, gdzie krążyły dziecięce demony o twarzach tak strasznych i oczach tak przerażających, że jedno ich spojrzenie paraliżowało. Stał bezbronny, czując ich lepki dotyk i palący oddech. Przeżycia z dzieciństwa musiały mieć duży wpływ na psychikę Solskiego, który nerwowo, niemal agresywnie reagował na wszelkie próby ograniczania jego życiowej wolności czy dziennikarskiej niezależności. Był pyskatym, bezczelnym reporterem kwestionującym decyzje szefów, gdy tylko uważał, że ktoś próbuje nim kierować i czegoś mu zakazywać. Nawet jeśli nie miał racji, walczył, spotykając się z krytyką i niezrozumieniem kolegów. Momentami przypominał rozkapryszoną primadonnę. Teraz jednak wiedział, że opór nic nie da. Wróci do ciemnej piwnicy z dziecięcego koszmaru. Po miesiącach spędzonych w psychiatryku Artur Solski został uznany za poczytalnego, co oznaczało, że może odpowiadać za swoje czyny jak każdy normalny człowiek. Dwadzieścia pięć lat za kratkami.
Wchodząc na salę rozpraw, nie odezwał się do dziennikarzy. Ich wykrzykiwane jednocześnie pytania zlały się w jeden jazgot. Przez moment wydawało mu się, że w tym tłumie dostrzegł gniewnie wykrzywioną twarz ojca. Niemal czuł jego śmierdzący nieprzetrawionym alkoholem oddech. „Marsz, gnoju, do piwnicy!” Kopniak i uderzenia paskiem po plecach. Łzy płynące po policzkach. „Nie rycz, ty jebany bachorze”. Kolejne ciosy. Nikt nie przyjdzie z pomocą. Wyjście z ciasnego mieszkania, na klatce schodowej czuć smród starej, gnijącej kamienicy, skrzypiące drzwi, a za nimi długie schody prowadzące prosto w czarną piwniczną otchłań. Byle się nie potknąć i głośno nie zapłakać. Bo Zły to usłyszy i będzie bardziej bolało. Jeszcze kilka kroków, otwarcie kłódki i ostatni kopniak wpychający go do ciemnej, wilgotnej pakamery, w której przechowują ziemniaki, rowery i słoiki z przetworami mamy, zapas na całą zimę.
Ojciec odwiedził go w szpitalu tylko raz. Siedzieli naprzeciwko siebie, milcząc jak dwóch obcych sobie ludzi.
– Przyniosłeś wstyd rodzinie. Matka przewraca się w grobie.
To były jedyne słowa, jakie wtedy usłyszał. Nie odpowiedział, nie czuł strachu ani gniewu. Było mu obojętne, co sądzi o nim ten zgarbiony, pomarszczony facet ze strąkami przetłuszczonych włosów opadających na twarz. Dawca spermy. Nic ich nie łączyło, dzieliło wszystko. Ojciec wyszedł, zostawiając na stole zdjęcie matki Artura. Miało mu pewnie przypominać, jak złym synem się okazał. Dopiero teraz dotarł do niego głos sędziego.
– Wyrok w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Trzeciego grudnia 2009 roku Sąd Okręgowy w Warszawie, VIII Wydział Karny w składzie… – Artur rozejrzał się po sali. Znał dobrze twarze wszystkich obecnych. Po jego prawej za masywnym drewnianym stołem siedziało trzech sędziów, naprzeciwko pod ścianą stał prokurator, w ławie przed nim, odwrócona tyłem, tkwiła Klara Zegert, jego obrońca. – …po rozpoznaniu sprawy Artura Solskiego, syna Bogusława i Danuty z domu Rudzkiej… – Przewodniczący składu sędziowskiego odczytywał wyrok mechanicznie, nie odrywając wzroku od kartki, którą trzymał w rękach. – …oskarżonego o to, że w dniu 1 sierpnia 2008 roku w Warszawie, działając z zamiarem pozbawienia życia Leonarda Bielaka i Dariusza Wyrwickiego, zwabił ich podstępnie do studia telewizyjnego, gdzie przy użyciu pistoletu typu Glock oddał dwa strzały, trafiając obie ofiary w głowę, co spowodowało śmiertelne obrażenia. W trakcie popełniania zarzucanych mu czynów podsądny był poczytalny i w pełni kontrolował swoje zachowanie… – Artur zacisnął pięści. Słuchał kolejnych paragrafów wymienianych przez sędziego. Wyliczanka się skończyła. – …oskarżonego Artura Solskiego uznaje za winnego zarzucanych mu czynów. Przyjmując za podstawę wymiaru kary artykuł 148 paragraf 2 kodeksu karnego, skazuje oskarżonego Artura Solskiego na karę dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności… – Dopiero w tym momencie sędzia spojrzał mu w twarz. Patrzył złowrogo, po czym nagle zaczął się diabolicznie śmiać, wyciągając w jego stronę zakrzywione niczym szpony palce.
Krzyk, przyspieszone oddech i tętno. Serce bije tak szybko, jakby miało eksplodować i rozsadzić klatkę piersiową. To koniec. Głos grzęźnie mu w gardle, charczy jak ktoś śmiertelnie ranny. Otwiera oczy. To tylko sen, zły sen. Od miesięcy miał podobne, bardzo realistyczne koszmary.
Leży i patrzy na dobrze mu znany szarobiały sufit i dwie zawieszone na nim świetlówki. Początkowo nie mógł się przyzwyczaić do ich charakterystycznego pobrzękiwania i migotania przypominającego światło stroboskopowe. Jednak w połączeniu z podawanym w zastrzykach silnym neuroleptykiem to było jak trans. Czas przestawał istnieć, a bezbarwny szpitalny sufit zmieniał się w ruchome, tętniące barwami i dźwiękami sklepienie. Oddycha głośno, z czoła ściekają mu krople potu. Słychać dźwięk otwieranych drzwi.
– Jak się czuje nasz pacjent? – rozlega się znajomy głos doktora Sumińskiego.
Artur Solski nienawidzi, gdy ktoś mówi do niego w trzeciej osobie, ale teraz nie ma to dla niego znaczenia.
– Świetnie – odpowiada krótko i zamyka oczy. Znowu jest u siebie, w sali numer 25 na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego w Choroszczy. Tu czuje się bezpiecznie.

1

2.10.1919, środa
pociąg relacji Moskwa–Piotrogród
godzina 10.30


 
Silny deszcz właściwie uniemożliwiał dostrzeżenie czegokolwiek za oknem. Strugi wody na szybach rozmazywały świat, sprowadzając go do niewyraźnych konturów i plam, w których uważny obserwator mógł co jakiś czas dostrzec budynki i drzewa. Wyprodukowana jeszcze za cara w petersburskich Zakładach Putiłowskich lokomotywa dawała z siebie wszystko. Czarny parowóz klasy U oddychał ciężko, ale miarowo, wyrzucając w górę kłęby dymu. Jego smuga momentami oplatała cały skład, jeszcze bardziej przesłaniając podróżnym widok. Lokomotywa ciągnęła trzy wagony pasażerskie, w tym carską salonkę, oraz jeden wagon pancerny z otworami strzelniczymi niczym puste czarne oczodoły i dwiema wieżyczkami, z których wystawały potężne lufy ciężkich karabinów maszynowych. Ten specjalny pociąg, który nie był uwzględniony w żadnym rozkładzie jazdy, pędził dwutorową magistralą Nikołajewską ponad sto kilometrów na godzinę. Po opuszczeniu Moskwy nie zatrzymał się nigdzie, do przejechania miał prawie siedmiusetkilometrową trasę.
Pogoda i miarowy stukot kół działały usypiająco na pasażerów. Stiepan Kazimierowicz Gil, niewysoki, drobny mężczyzna po trzydziestce, poprawił kaszkiet, który zsuwał mu się na oczy, co dodatkowo zachęcało do drzemki, tym bardziej że siedział w głębokim, miękkim fotelu. Na sen jednak nie mógł sobie pozwolić, nie w tych okolicznościach. Spojrzał w bogato zdobione lustro, jakby chciał się upewnić, że on, syn prostego robotnika z moskiewskich zakładów Michelsona, naprawdę jedzie w salonce przygotowanej dla carskiej rodziny. Potarł pękaty czerwony nos, wstał i przeciągnął się, wydając cichy pomruk. Poprawił marynarkę, choć dobrze wiedział, że i tak nic jej nie pomoże. Była stara i mocno znoszona, zresztą tak jak spodnie i buty. W tym stroju wyglądał na złodzieja, który wkradł się do pałacu, albo na żebraka, który przez kuchenne drzwi zajrzał na pańskie salony.
Za ścianą, obitą pluszem i błyszczącym złotobordowym materiałem, spał Lenin. Stiepan, jego osobisty kierowca i ochroniarz, czuwał, by nic nie przerwało drzemki wodza. Od czasu zamachu, który w fabryce jego ojca przeprowadziła szalona Żydówka Fanny Kapłan, nie odstępował Lenina na krok. Żydowska suka. Stiepan nie rozumiał, jak można chcieć śmierci kogoś, kto tworzył pierwsze na świecie państwo robotników i chłopów. Wydarzenia sprzed ponad roku tak mocno utrwaliły się w jego pamięci, jakby to było wczoraj. Lenin stojący na samochodowej platformie grzmiał: „Weźmy taką Amerykę. Rządzi tam grupka nawet nie milionerów, ale miliarderów, a reszta narodu jest u nich w niewoli. Tam, gdzie rządzą demokraci, tam zawsze jest zniewalany i okradany lud pracujący”.
Jego wystąpienie przyjęto owacyjnie. Duże moskiewskie fabryki, w tym Michelson, były matecznikami bolszewików. Tu robotnicy kochali Włodzimierza Iljicza Lenina i wspierali rewolucję. Dlatego na takich spotkaniach Lenin pojawiał się bez większej ochrony. Stiepan czekał na wodza przy samochodzie przed fabryką, widział, jak idzie w jego kierunku otoczony rozentuzjazmowanymi ludźmi. Każdy chciał zamienić z nim choćby słowo. Akurat rozmawiał z pielęgniarkami, które skarżyły się na problemy z zaopatrzeniem. Lenin potakiwał. Nagle padły trzy strzały i wszystko ucichło – tłum, odgłosy ulicy, dźwięki pracującej fabryki. Jakby czas na sekundę się zatrzymał. Twarz Lenina wykrzywił grymas bólu, wyciągnął rękę w kierunku Stiepana, zachwiał się i przewrócił. Już później, w szpitalu, okazało się, że wódz rewolucji został trafiony dwiema kulami. Jedna zraniła go w ramię, nie czyniąc większych szkód, ale druga przeszyła płuco. Lenin jeszcze kilka miesięcy po zamachu dochodził do zdrowia. Wówczas to Stiepan Kazimierowicz Gil przysiągł sobie, że nie odstąpi go na krok. Nie mógł sobie darować, że wtedy, po wiecu, nie był przy nim.
Poprawił pistolet, który nosił za paskiem, upewniając się, że jest na swoim miejscu. Śmierć białej zarazie. Był gotowy oddać życie za Lenina i ślepo wykonać każdy jego rozkaz. Czasy nadal były niespokojne. Choć od wybuchu rewolucji październikowej minęły prawie dwa lata, Rosją wciąż targała wojna domowa. Budowany z wielkim trudem Kraj Rad krwawił od ciosów, jakie zadawali mu kontrrewolucjoniści, zwolennicy caratu i kapitaliści. Z tego powodu w podróży Leninowi towarzyszył oddział czerwonych strzelców łotewskich, najwierniejszych z wiernych pretorianów rewolucji. To ich działania przeciwko politycznym wrogom w lipcu 1918 roku utrzymały bolszewicką władzę w Moskwie. Lenin zdawał sobie z tego sprawę i był im wdzięczny. Dlatego dowódca pułku strzelców łotewskich został mianowany głównodowodzącym powstającej Armii Czerwonej i dlatego to strzelcy łotewscy stanowili ochronę Lenina. Gdyby to zależało od Stiepana, nie pozwoliłby na tak ryzykowną wyprawę. Ale wódz się uparł, koniecznie chciał się spotkać z Iwanem Pawłowem. Stiepan nie rozumiał, po co jadą do Piotrogrodu do jakiegoś naukowca, który bada psy. Oczekujący ich w Piotrogrodzie akademik Pawłow też się nad tym zastanawiał.

2

3.01.2009, sobota
Warszawa, siedziba Agencji Wywiadu
godzina 9.00


 
Rzadko noszony mundur nie leżał na nim dobrze, pewnie dlatego, że on sam czuł się w nim głupio i sztywno. Uważał, że w mundurze powinni się pokazywać tylko ci wysportowani i szczupli, a nie tacy jak on, przez lata zajmujący się hodowlą mięśnia piwnego. Nie był specjalnie gruby, ale brzuch wyraźnie odznaczał się w opiętym mundurze. Nawet przy wdechu widać było, że siłownia nie jest miejscem, które regularnie odwiedza. Jego aktywność sprowadzała się głównie do spacerów na trasie dom–pub i z powrotem. Żona przekonała go jednak, że oficer wywiadu musi trzymać fason do końca, dlatego jeszcze ten jeden, ostatni raz wcisnął się w mundur. Lata spędzone w służbie ojczyźnie, która po drodze zgubiła przydomek „Ludowa”, kończyły się katastrofą. Szambo eksplodowało, a on stał w pierwszym rzędzie, na który spadło gówno. Po samobójczej śmierci generała Pietkiewicza i zabójstwie pułkownika Wyrwickiego to on tymczasowo był dowódcą i jednocześnie likwidatorem tajnej jednostki, o której wiedzieli tylko premierzy i szefowie wywiadu. Byli niczym widma, fantomy, o których nic nie wiadomo i których istnienie wydaje się nieprawdopodobne nawet ludziom z branży. Sekcja „1” przez dziesięciolecia zajmowała się rozwiązywaniem nierozwiązywalnych problemów za pomocą wszelkich dostępnych metod. Sprzątała po tych, którzy nie powinni i nie chcieli brudzić sobie rąk. Działała w imieniu ludzi władzy, którzy czekali na efekty, ale nie interesowali się szczegółami każdej operacji. Naprawiała błędy, pozbywała się kłopotów, usuwała przeszkody. Najważniejszy był cel, nie środki. Sekcja „1” funkcjonowała ponad prawem i bez jakiejkolwiek politycznej kontroli. Oficjalnie nie istniała.
Major Stefan Jędrzejczyk, lekko łysiejący, niepozorny mężczyzna po pięćdziesiątce, znał wiele śmierdzących sekretów, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. W ciągu ponad trzydziestu lat pracy w wywiadzie większość czasu spędził w Sekcji „1”. Był jednym z kilku „kasjerów”. Tak nazywano agentów, którzy zajmowali się przede wszystkim zdobywaniem lewych funduszy niezbędnych do przeprowadzenia nieautoryzowanych operacji. Działania wywiadowcze kosztują, a oficjalny budżet wywiadu nie był imponujący, do tego podlegał zewnętrznym audytom. Nadgorliwy urzędas albo zbyt dociekliwy poseł z Sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych mogli narobić wiele szkód. Szukając kasy, Jędrzejczyk dobrze poznał Afrykę, a szczególnie te jej zakątki, które bogate są w diamenty, złoto, miedź i metale rzadkie. Kilka razy otarł się o śmierć, co akurat w tej branży nie jest niczym niezwykłym. Wreszcie po latach tułaczki na własną prośbę trafił do Iraku, gdzie przez dwa lata był oficerem kontaktowym przy amerykańskim dowództwie w Bagdadzie. Pobyt w tak zwanej Zielonej Strefie mimo zdarzających się ostrzałów moździerzowych był niczym urlop. Zajmował się głównie pisaniem raportów, żadnych niebezpiecznych akcji w terenie. Zamiast tego klimatyzowany pokój, knajpy, a nawet basen. Wrócił do kraju, by pomóc pułkownikowi Wyrwickiemu opanować sytuację po nagłej i niespodziewanej śmierci generała Pietkiewicza. Wszystko było dokładnie zaplanowane, jednak wydarzenia wymknęły się spod kontroli. I to w momencie, gdy wydawało się, że są ustawieni do końca życia. Iracki kontrakt na ropę miał być ich funduszem emerytalnym, mieli przejść do biznesu, a wywiadowczą robotę zostawić młodszym, wciąż wierzącym w służbę ojczyźnie. Teraz był gotowy na pokazowy proces, co oczywiście nie było aż takie złe, szczególnie w porównaniu z Wyrwickim, który skończył z kulką w czole.
– Major Stefan Jędrzejczyk. – Słowa odbiły się echem w pustym korytarzu. Strażnik pilnujący wejścia do sali odpraw zasalutował. – Bardzo proszę, panie majorze, komisja już czeka.
 
 
Jędrzejczyk uchylił ciężkie drewniane drzwi, za którymi znajdowała się przeszklona śluza bezpieczeństwa. Do jednej z otwartych metalowych kaset włożył telefon, innych elektronicznych urządzeń przy sobie nie miał. Rozległ się pisk i dźwięk zwolnionego zamka magnetycznego przypominający głuche puknięcie. Major pchnął kolejne drzwi i wszedł do sali odpraw, którą ze względu na kolisty kształt oraz stojący pośrodku duży okrągły stół ze szkła i stali nazywano Kamelotem. Jak zwykle panował tu półmrok, ale bez trudu rozpoznał siedzące przed nim postaci. Światła punktowych halogenów, odbijając się od szklanej tafli, podświetlały od dołu twarze członków komisji, co sprawiło, że poczuł się jak na planie filmowym, na którym miały się rozpocząć zdjęcia do horroru o współczesnej świętej inkwizycji. Wielki Likwidator uwielbiał takie klimaty, uważał, że to dodaje powagi całemu przedsięwzięciu.
– Dzień dobry, panie majorze, proszę usiąść. – Siedzący w środku mężczyzna wskazał obrotowe krzesło na wprost dziewięcioosobowej komisji.
Jędrzejczyk usiadł tyłem do wejścia.
– Uprzedzam pana, że przesłuchanie jest nagrywane – odezwał się ten sam mężczyzna, Emil Fiedorczyk nazywany Wielkim Likwidatorem. Jędrzejczyk tylko skinął głową; dobrze znał procedurę, gdyż był już przesłuchiwany. – Przed komisją weryfikacyjną stanął major Stefan Jędrzejczyk, oficer Agencji Wywiadu, ostatni przydział służbowy Biuro Studiów i Prognoz. Panie majorze, czy wie pan, dlaczego został tu wezwany i jaki jest cel pracy naszej komisji? – spytał Fiedorczyk.
– Chcecie pogrzebać w archiwach i rozwalić polski wywiad? – odpowiedział pytaniem Jędrzejczyk, sam siebie zaskakując własną stanowczością. Odwaga czy brawura?
Po drugiej stronie stołu rozległ się szmer niezadowolenia. Fiedorczyk pogładził sumiaste wąsy i niewzruszony kontynuował:
– Na mocy specjalnej uchwały sejmowej z 30 września 2008 roku zostaliśmy wyznaczeni do przeprowadzenia weryfikacji funkcjonariuszy i pracowników Agencji Wywiadu oraz wyjaśnienia wszystkich okoliczności związanych z wydarzeniami, do których doszło 1 sierpnia 2008 roku w siedzibie telewizji DTV, a które zakończyły się śmiercią pułkownika Dariusza Wyrwickiego, szefa Biura Antyterrorystycznego, oraz Leonarda Bielaka, prezesa DTV. Zgodnie z tą samą uchwałą komisja weryfikacyjna ma zbadać nieprawidłowości dotyczące planowania i realizacji operacji „Nabucco” oraz „Gilgamesz” – Wielki Likwidator z namaszczeniem wygłaszał przygotowaną wcześniej oficjalną formułkę, od której rozpoczynało się każde przesłuchanie. – Przypominam panu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i jednocześnie informuję, iż ma pan prawo do odmowy składania zeznań, jeśli mogą one narazić pana lub osoby panu najbliższe na odpowiedzialność karną. Czy zrozumiał pan wszystko?
W sali odpraw zamienionej na pokój przesłuchań zapanowała cisza.
– Tak – odparł Stefan Jędrzejczyk, poprawiając się na krześle.
– W takim razie zaczynamy – zakomenderował Fiedorczyk i rozejrzał się. – Proszę bardzo, najpierw profesor Krystyna Ignaciuk. – Wskazał wysuszoną siwą kobietę, która na co dzień pracowała w Instytucie Pamięci Narodowej i uchodziła za ekspertkę w kwestii PRL-owskiego wywiadu.
Profesor poprawiła okulary i odgarnęła opadające na czoło włosy. Jej pomarszczone dłonie i twarz wyglądały trupio blado w odbitym świetle halogenu.
– Co panu wiadomo o tak zwanym archiwum Saddama przywiezionym do Polski w październiku 2007 roku? – Zadając pytanie, Ignaciuk nie patrzyła na przesłuchiwanego. Była skupiona na swoich notatkach.
– Nie znam żadnych konkretów, wszystkie informacje, jakie posiadam na ten temat, są ogólnikowe i pochodzą z drugiej ręki – odpowiedział Stefan Jędrzejczyk, wzruszając ramionami. – Wiem tyle co państwo.
– I chce pan powiedzieć, że pułkownik Wyrwicki nie zostawił panu choćby najmniejszej wskazówki co do tego, gdzie zostało ukryte archiwum Saddama? – dopytywała profesor, wciąż wpatrując się w leżące przed nią papiery.
– Dokładnie tak. Nie mam pojęcia, gdzie jest archiwum ani co dokładnie zawiera – odparł Jędrzejczyk.
Krystyna Ignaciuk po raz pierwszy spojrzała majorowi prosto w oczy. Poczuł się dziwnie. Stara wiedźma.
Kobieta nieznacznie się uśmiechnęła, jak belfer, który przyłapał ucznia na kłamstwie.
– Dobrze, zaraz do tego wrócimy, panie majorze. Może pan po prostu nie wie, że coś wie – powiedziała i ponownie zagłębiła się w swoich notatkach.
Jędrzejczyk odpowiadał już wcześniej na pytania o archiwum Saddama i za każdym razem mówił to samo. Poszukiwania dziesięciu wielkich metalowych skrzyń, które Sekcja „1” przemyciła z Iraku do Polski, trwały od pięciu miesięcy. Gdy tylko zginął pułkownik Wyrwicki, do Agencji Wywiadu wkroczyli ludzie Emila Fiedorczyka. Oficjalnie mieli przygotować i przeprowadzić weryfikację. Jak mawiał Wielki Likwidator: „Trzeba raz na zawsze oczyścić służby niepodległej Polski z esbeckich pomiotów i pachołków Kremla”. Jednak prowadząc swoją krucjatę, Fiedorczyk – co absolutnie zrozumiałe – równolegle poszukiwał skarbów irackiego dyktatora. Dziesięć metalowych skrzyń wypełnionych było starożytnymi dziełami sztuki ukradzionymi z bagdadzkich muzeów, złotem i szlachetnymi kamieniami, ale nie to było w nich najbardziej wartościowe. Nie po to zabito w sfingowanym zamachu polskiego ambasadora i niemal całą jego ochronę, nie dla świecidełek zawiązano spisek, za którym stali ludzie z Sekcji „1”. Skrzynie z Bagdadu zawierały coś o wiele cenniejszego – informacje. Teczki zbierane i kompletowane na polecenie Saddama przez irackie służby specjalne były niczym broń masowego rażenia. To była esencja tajnej wiedzy, jaką dysponował nieżyjący dyktator. Marzenie każdej służby wywiadowczej na świecie. W archiwum Saddama znajdowały się nazwiska najważniejszych światowych polityków i ludzi biznesu, a wszyscy oni mieli poważne grzechy na sumieniu i woleli, by nikt się o nich nie dowiedział. Były tam też nazwiska z Polski. Znakomite narzędzie szantażu i nacisku, bezcenne w dyplomacji, interesach i walce o władzę.
– Pożartowaliśmy sobie, panie Jędrzejczyk, i wystarczy – powiedział Emil Fiedorczyk, odkładając na stół druciane okulary. – Tylko idiota uwierzy, że nic pan nie wie o archiwum Saddama. Może i wyglądamy panu na bandę niedorozwojów, ale tym razem się pan zdziwi.
Jędrzejczyk pokręcił głową i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy w ogóle odpowiadać na słowa Wielkiego Likwidatora.
– Panie przewodniczący, nie mam bladego pojęcia, gdzie obecnie znajduje się archiwum. Po przetransportowaniu go do Polski zostało przewiezione, jak państwo wiedzą, do ośrodka wywiadu w Kiejkutach, tam gdzie Wujek Sam przesłuchiwał swoich więźniów. Co stało się z nim później, nie wiem. – Major zachowywał spokój.
– To może o pomoc poprosimy wróżkę albo jasnowidza? – Fiedorczyk wyraźnie podniósł głos.
– Albo Kruka… – zaproponował Jędrzejczyk, patrząc prosto w rozpalone jak w gorączce oczy Wielkiego Likwidatora.
– Kruka? – spytał Fiedorczyk, jakby nie dosłyszał.
Major nie potrafił ocenić, czy to słowo zrobiło na Wielkim Likwidatorze jakiekolwiek wrażenie.
– Tak, Kruka. Rosyjskiego agenta ulokowanego w naszych strukturach rządowych. Trafiliśmy na jego ślad tuż przed tymi… tymi tragicznymi wydarzeniami. – Mówił bez emocji, ale nikt z komisji nie wyglądał na zainteresowanego jego rewelacjami. Więcej życia było w figurach woskowych z muzeum Madame Tussaud w Londynie.
W sali rozległ się chichot Emila Fiedorczyka szybko podłapany przez pozostałych członków komisji weryfikacyjnej. Śmiali się coraz głośniej, chcąc okazać przewodniczącemu swoją lojalność i oddanie. Pacynki. Wykrzywione w sztucznych grymasach twarze podskakiwały w światłach halogenów.
– Naprawdę? A może ma pan także jakieś informacje na temat lądującego w stolicy UFO? – Fiedorczyk uśmiechał się pobłażliwie. Jednak po chwili zacisnął usta i wycedził: – Zakładaliśmy, że coś takiego się wydarzy. Podobne gierki prowadzili z nami cwaniacy z WSI. – Rozejrzał się po członkach komisji, choć dobrze wiedział, że z ich strony nie czeka go żadna niemiła niespodzianka. Wraz z nim przy stole zasiadali sprawdzeni, odpowiednio wyselekcjonowani śledczy, a on był ich przewodnikiem po ciemnych, cuchnących zaułkach świata postkomunistycznych służb specjalnych. – Dziwię się, że dopiero teraz próbujecie odpalić tę ubecką prowokację. Nikt się na to nie złapie, wasze czasy się kończą, pieprzeni zdrajcy! – wykrzyczał teatralnie i uderzył dłonią w stół. Ze względu na szklany blat efekt nie był tak imponujący jak przy uderzeniu w klasyczny drewniany. – No, chyba że tu i teraz przedstawi pan niezbite dowody na swoje słowa.

 
Wesprzyj nas