Opowiadania znanego serbskiego pisarza to proza podszyta czarnym humorem, pełna nieprzewidywalnych zdarzeń i zaskakujących konkluzji. Wszystko to sprawia, że lektura „Letniego przesilenia” przypomina rozwiązywanie fascynującej łamigłówki.


Letnie przesilenieProzaik serbski Svetislav Basara ogłosił debiutancki tom opowiadań Priče u nesajanju (Opowiadania w zaniku, 1982), mając niecałe lat trzydzieści, najnowszy tom – w 2016 roku.

Forma opowiadania jest stale obecna w jego twórczości, a krytyka serbska nazywa go mistrzem gatunku. Nie bez racji podkreśla się też pokrewieństwo prozy Basary z dziełami Gombrowicza, zwłaszcza z Kursem filozofii w sześć godzin i kwadrans.

Na pozór lekkie i swobodne, utwory serbskiego pisarza są dość wyraźnie podszyte filozofią. Jego utwory przetłumaczono m.in. na język angielski, francuski, włoski, niemiecki i węgierski.

„Postmodernistyczną” prozę Basary przenika pomysłowy humor, bywa ona groteskowa i satyryczna, absurd spotyka się w niej z mistyfikacją; autor zabawnie potrafi kpić z konwencji literackich, a właściwie z wszelkich konwencji, a czyni to przybierając rozmaite miny („gęby”).

Nie ma u niego pozy, broń Boże wzniosłości, nawet ukrytego dydaktyzmu, za to w jego dziełach znaleźć można wiele humoru czy drwiny. Basara nie jest przy tym wesołkiem, przeciwnie – jest najzupełniej poważny.

Svetislav Basara
Letnie przesilenie
Przekład: Danuta Cirlić-Straszyńska
seria: „Bałkańskie Klimaty”
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 29 lipca 2019
 
 

Letnie przesilenie


Fatalna domówka

Wszystko stało się błyskawicznie. Ktoś przypadkiem dotknął Bobby’ego zapalonym papierosem: w powietrzu zasyczało i z Bobby’ego, wygłaszającego właśnie monolog o najnowszych wydarzeniach w Londynie, uszło powietrze. Leżał w kącie dwuwymiarowy, jakby ze ściany odpadł plakat. Niczym jednak nie okazywał, że go to niepokoi, tylko z pogardą patrzył na niezgrabę, który spuścił z niego powietrze.
Grało Duran Duran.
Tanja zawołała:
– Co to się stało z Bobbym?!
Z przejęcia coś się w niej poprzestawiało. Ruszyła do kąta, gdzie leżał Bobby, zrobiła parę kroków i zawróciła. Znów zawołała:
– Co się stało z Bobbym?
Zrobiła parę kroków i zawróciła. I tak ze dwadzieścia razy.
Dopiero gdy gospodarz domówki trzepnął ją pięścią w plecy, zaskoczyła. Ale cień pozostał: widać było, że Tanję spotka coś strasznego.
Grało The Clash.
Kilka dziewczyn przyłożyło tymczasem końce papierosów do ciała. Uszło z nich powietrze i leżały teraz w kącie obok Bobby’ego. Tak powstawała moda: spuścić z siebie powietrze i leżeć w kącie z Bobbym. Mężczyźni z zarozumialstwa ociągali się, niektórzy nawet zwiększyli ciśnienie do dwóch i pół atmosfer. Wiadomo jednak było, że czas pompowania minął bezpowrotnie. Pierwszy przełamał lody niejaki Voja Zub: poszedł do kąta i wyjął sobie zatyczkę. Upadając i tracąc powietrze, powiedział:
– Ciao, Bobby!
Grali Simple Minds.
Reszta ścigała się, kto pierwszy i kto bardziej spektakularnie spuści z siebie powietrze. W euforii nikt nie zauważył, że Tanję ogarnęły płomienie. Na spłaszczonym Bobbym leżały dwie dziewczyny, pierwsze, które się odpowietrzyły, z błogim uśmiechem na twarzy.
Nagle ktoś zawołał:
– Tanja się pali!
Gospodarz zadzwonił na 993. W pokoju pojawił się ostry zapach spalonego celuloidu.
Grało The Police.
– Tanja nie miała szczęścia – powiedział podpity typ. – To przypadek. Gdyby zapaliła się, zanim z Bobby’ego uszło powietrze, wszyscy prędzej czy później poszliby w jej ślady. Powstałaby moda na to, by płonąć jak Tanja: z zimną krwią, bez okazywania, że chodzi o własne ciało. Ale to Bobby był pierwszy.
Nazajutrz setki odpowietrzonych chłopaków leżały w bramach, na schodach i w dyskotekach. I tak będzie, dopóki nie wybuchnie coś nowego.
Tanja paliła się nadal.
Grało Madness.
Na korytarzu płakała jakaś dziewczyna. Spytałem, o co chodzi. Odpowiedziała, że nie może spuścić z siebie powietrza, bo ma za niskie ciśnienie. Wytłumaczyłem jej, że nie jest to takie trudne, trzeba tylko najpierw nabrać powietrza i się nadmuchać.
Tanję wciąż ogarniały jaskrawe płomienie, ale jakby nigdy nic siedziała w fotelu, kartkując marcowy numer „Playboya”. Na stertę leżących w kącie osobników bez powietrza nawet nie spojrzała.
Grali Talking Heads.
Papić chodził w kółko i pstrykał to, co najbardziej interesujące. Na jednej z fotografii widać Bobby’ego i jego odpowietrzone towarzystwo; na drugiej Tanja siedzi w płomieniach, z „Playboyem” w ręku; na trzeciej ja zapisuję w notesie: „Historia to długa opowieść o tym, jak ludzki ród oddalał się od Boga, a zbliżał się do małpy”; na czwartej znowu ja – przedzieram na pół tę kartkę z notesu, zapalam ją od Tanji i gaszę w popielniczce; na piątej także ja – na wystawiony język kładę bibułkę nasączoną LSD, jestem po prostu nadęty, napompowany na trzy atmosfery.
Grali Idoli.
– Mam na imię Ana – powiedziała dziewczyna, która płakała w poprzednich passusach. – Czemu tylko ja miałabym być nieodpowietrzona, staroświecka, nie zauważana przez nikogo? Myślę, że potrafię wypuścić z siebie powietrze.
– Na pewno – odparłem. – O tym decyduje nasza wola.
I pomyślałem: „Nie jest to takie złe. W tej nowej modzie nie brak metafizyki. Chyba warto się odpowietrzyć i leżeć spokojnie w swoim kącie. Bez zarozumialstwa. Beznamiętnie”.
Grało Deutsch Amerikanische Freundschaft.
Tanja dopalała się.
– Moglibyśmy odpowietrzyć się razem – zaproponowała Ana. – We dwoje wszystko idzie dwa razy prędzej.
„Czemu nie”, pomyślałem, chociaż jej naiwnie euklidesowska wiedza matematyczna wydawała mi się wątpliwa. „Najlepiej byłoby spuścić powietrze z całej planety. Wszystko by się spłaszczyło i zostało sprowadzone do właściwego wymiaru”.
Grało Tom Tom Club.
Strażacy wchodzili przez okna. Choć udawała, że jej to nie dotyczy, Tanja była uradowana. Zupełnie ją rozumiałem. Trzymając mnie za rękę, czubkiem papierosa wypaliła sobie dziurkę na grzbiecie dłoni. Ciśnienie zaczęło jej spadać.
– Czy będziemy szczęśliwi? – spytała, już w połowie spłaszczona.
– Wystarczy – powiedziałem, wbijając sobie scyzoryk w udo – wystarczy, że tego zapragniesz.

Okoliczności

Sam, dokoła nicość, w pomieszczeniu bez przeszłości i teraźniejszości. Z prawej strony okno, z lewej stół i parę książek. To hipotezy. Poza nimi nie istnieje nic. Wszystko, co widzę, to zaokrąglona projekcja, którą wymyśliłem tylko po to, żeby mieć przestrzeń, w której będę cierpiał. W której umrę. Nikt mi niczym nie zawinił. Zresztą ilu takich jak ja wegetuje w jeszcze gorszych okolicznościach, ilu jest bliższych śmierci, a ilu w ogóle istnieje. Mnóstwo nieistniejących, niemożliwych stworzeń zagląda przez okno. Za słabo istnieję, by zważać na widma, a zanadto, by zwracać uwagę na to, co naprawdę istnieje. Wystarczy, że zamknę oczy, a projekcja stapia się z okoliczną nicością. Oszukany! Życie jest pojęciem tak bardzo względnym. W odróżnieniu od śmierci. Dotykam swego ciała, przekłuwam ręce igłami, biję głową w ścianę, ale nie dowodzę niczego poza tym, że istnieje dotyk i ból. A mnie nie można udowodnić. Choćby nie wiem jak odbierało to odwagę – TO nie jestem ja.
Po to, aby nie być sobą, aby w końcu umrzeć z gorzkim uczuciem, że zostałem oszukany, musiałem się urodzić, a żebym się urodził, musiała urodzić się osoba, która urodziła mnie, a żeby urodziła się ona, pewien człowiek musiał zginąć na pewnej wojnie. I w ogóle tyle musiało się stać ze względu na coś tak kruchego, bezsensownego i chorego jak moje istnienie w pomieszczeniu bez przeszłości i teraźniejszości, w którym czas mija powoli, nie jak w innych przestrzeniach, tak że nawet tego, co mówię, wciąż jeszcze nie mówię. Wypowiedzenie tych słów nastąpi w dalekiej przyszłości. Wątpię, abym jej dożył w przypuszczalnym świecie, w którym śmierć to tylko ostateczna konsekwencja szeregu poprzedzających ją śmierci. Ja, zaimek osobowy pierwszej osoby liczby pojedynczej, zgwałcony przed urodzeniem, we wnętrznościach matki, oszukany, pozostawiony na łaskę i niełaskę nieprzewidywalnego toku myśli i rozumu, który znajduje tysiące argumentów przeciw samobójstwu. I nic się nie dzieje. Dwie negacje dają afirmację – przeczytałem w jakiejś książce – i w końcu nic się nie dzieje. A co mogłoby się zdarzyć przed śmiercią? I co ja w ogóle mogę o sobie powiedzieć? I czy w ogóle TO mówię ja, czy TO mówi mnie? I dlaczego w ogóle mówię? Nie mam wyjścia, muszę mówić. Mówić byle co, bo wszystko, co wypowiadam, rozsypuje się i znika.
I nieustannie muszę myśleć o olbrzymich blokach marmuru, wymyślać nieprzeniknione stalowe płyty, aby we wszechogarniającym chaosie niestałości istniało przywidzenie kilku mocnych i trwałych przedmiotów, których rozpaczliwie mógłbym się chwytać, gdy będę tonął.

Wstęp do schizofrenii

Nie chciałem, żeby mama za wiele o mnie myślała. Czułem się okropnie w szarzyźnie masy jej wielkiego mózgu, zależnie od nastroju przedstawiany jako typ pełen zalet albo niepoprawnie występny. Wszędzie dawał się wyczuć wstyd niewiadomego pochodzenia, o którym Sigmund Freud, przypadkowo obecny dzięki temu, że czytałem właśnie Wstęp do psychoanalizy, nie powiedział nic kompetentnego. Mama nieustannie marzyła, abym został lekarzem, chirurgiem, i często widywała w snach, jak przeprowadzam skomplikowane operacje, wcale się natomiast nie przejmowała moim strachem przed krwią i wstrętem do mięsa. Jedyną korzyścią z tego było, że doskonale opanowałem język łaciński i posługiwałem się nim, gdy chciałem sam dla siebie być niezrozumiałym. Ale to nie wszystko.
Gdzieś w płacie czołowym mama prowadziła bufet. Pojawiały się tu szalone idee, postacie z jej wspomnień, nieznani bułgarscy podporucznicy z przestrzeloną skronią, i nie tylko. Bufet skądinąd nie przynosił znaczniejszych dochodów. Mama prowadziła go zresztą nie tyle dla zarobku, ile pod wpływem złudzenia, że zajmuje się czymś pożytecznym. Wówczas nie nadawała się już do niczego, nawet do jedzenia. Prześladowana sobą sprzed obłędu, była racjonalną mamą, która usiłowała zapanować nad swoim schizofrenicznym sobowtórem i gubiła się w zawiłych rachunkach z księgi wyimaginowanych długów. Myślę, że było to chytre posunięcie. Przed obłędem mama nigdy nie przekroczyła progu podejrzanego lokalu, gdzie występowały jej wspomnienia, a ja spędzałem tam najwięcej czasu, daremnie usiłując oszaleć. Jeżeli w myślach czułem się okropnie, to tutaj czułem się OKROPNIE.
Symulowałem obłęd, aby nie różnić się od otoczenia, wahałem się między prawdziwym stanem rzeczy i halucynacjami, a kiedy wszystko mi dojadło, wpełzałem nerwem ocznym mamy do ośrodka wzroku i oglądałem tam odbicia świata zewnętrznego. Nieraz zwracałem uwagę na jakąś dziewczynę i pragnąłem, żeby ona też mnie zauważyła, ale było to niemożliwe. Choćby ktoś nie wiem jak wpatrywał się w źrenice mamy, nie mógłby zobaczyć nic prócz otępienia charakterystycznego dla oczu psychicznie chorych. Zdanie to usunąłem, a potem znowu przywróciłem, żeby podkreślić niemożność kontaktu między tym, co INTRA, a tym, co EXTRA. Długo zastanawiałem się, czy je pozostawić w ostatecznej wersji tekstu. Mój przyjaciel M. Knežević, zwany „Calcium Sandoz”, powiedział, że ten dylemat nie ma sensu, bo wszystko to są tylko odbicia, impulsy elektryczne, ruch energii, i że my istniejemy dla TEGO, a nie TO dla nas.
Tymczasem ojciec się zepsuł i musieliśmy go wyrzucić. Stał się przeszłością. Czułem, że nie powinienem się tym niepokoić. Gdy coś staje się przeszłością, nie znaczy to, że skończyło się na zawsze. Dzieje się to nadal, wstecz, staje się przeszłością przeszłości, i tak aż do końca, który jest nowym początkiem. Wszedłem na trzecie piętro, a potem zszedłem tyłem na sam parter. W ten sposób udowodniłem wszystko, o czym była mowa. Bum, bum, buuum! – rozlegały się dokoła detonacje. Mama miała serce zdrowe jak dzwon. Jeszcze ciągle. Dobrze odróżniałem bicie serca zdrowego jak dzwon od bicia na trwogę. Zdrowe serce to jakby szereg wystrzałów. Prawie seria. W takich sytuacjach dawniej ją tłukłem, ale im bliższy byłem obłędu, tym lepiej pojmowałem, że mama pracuje na mnie, abym skończył medycynę, na którą nie miałem zamiaru nawet się zapisać. A ona harowała od świtu do nocy, kiedy zgodnie z prawem bufety się zamykają, i udawała, że serce ma jak dzwon, by ktoś nie pomyślał, że jest chora, co mogłoby odstręczyć i tak rzadkich klientów.
Mama wariowała zdecydowanie szybciej niż ja i nie rozumiała, że ja też wariuję – w porównaniu z nią wydawałem się normalny – i że nigdy nie skończę studiów. Szklanki spadały ze stołu na podłogę, gdzie czekała je niechybna śmierć, szafa trzeszczała, krzesła szczekały, a drzwi otwierały się i zamykały same. Nic dziwnego, obłęd w naszej rodzinie jest dziedziczny. Istnieją różne teorie na temat takich zjawisk, lecz ja wiem na pewno, że to psychoza sprzętów. Wszystkie one przecierpiały więcej, niż mógłby znieść człowiek. W najcięższym stanie była szafa z nieuleczalną schizofrenią. Rozszczepiła się na dwie osobne komody. Kładłem jej na półki tabletki stilnoxu, ale bez skutku. Istnieje jednak różnica między psychiką martwych przedmiotów a psychiką człowieka.
Krzesła, powiadam, szczekały, szarpały się, usiłowały zerwać łańcuchy i niewątpliwie by się to udało, gdyby łańcuchy nie były tylko przypuszczeniem. Wiem, że krzesła raczej nie szczekają, lecz jestem taki roztargniony… ciągle o tym zapominam. Psy mają cztery nogi i krzesła mają cztery nogi. Ponieważ zapomniałem o logice, ta analogia wystarczyła, by krzesła zaszczekały. Wyprowadziłem też paralelę: cztery nogi – krzesła – psy – psychozy. Ściągnąłem mocniej łańcuchy, uchwyciłem jasny wątek i wyszedłem. W chwilach, gdy byłem zmuszony myśleć według miejskiego rozkładu jazdy (to się czasem zdarzało, bo nie zawsze można zachować świadomość własnego nieistnienia) i musiałem pogodzić się z sobą jako z faktem czasowo niezaprzeczalnym, udawałem, że ja to nie ja, ale ktoś inny, obojętne kto. Tylko tak mogłem iść ulicą. Wszystkie oczy były utkwione we mnie, wszystkie wargi szeptały: „To ten, którego krzesła szczekają”.
Szedłem dokądś, szedłem niechętnie, i nagle, w pewnej chwili, zobaczyłem dziewczynę. Była nieznajoma, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, skąd jej nie znam. Niedwuznacznie okazywała, że ktoś jej się podoba. Potrzebowałem dobrych stu metrów, aby zrozumieć, że ten ktoś to ja, więc w końcu zawróciłem, lecz tu pojawił się problem. Wśród wielu nieznanych dziewczyn ledwie rozpoznałem tę prawdziwą – po tym, że była dla mnie nieznajoma w bliski sposób. Zdarzenia nadal się komplikowały: udawałem, że jestem kimś innym, a nawet KIMŚ INNYM, bo ona chciała kogoś innego. I kropka. Jakoś jednak porozumieliśmy się i umówili, że spotkamy się o trzeciej po południu.
Natychmiast udałem się do bufetu, ponieważ świetnie mi się rymowało: w bufecie o trzeciej. W bufecie siedzieli: M. Knežević, czyli Calcium Sandoz, i niejaki G.V.F.X. Półpijani, co bardzo mnie zdziwiło: M. Knežević nigdy nie pił, bo ukończył romanistykę. Z miejsca oświadczyłem, że wyrzekam się obłędu, że zamierzam się ożenić, ukończyć medycynę, podjąć pracę, spłodzić kilkoro dzieci, żyć długo i szczęśliwie, że po pewnym czasie, naturalnie, rozczaruję się, zacznę ukradkiem popijać i… nie ma kropki. To ich nie zaskoczyło. Przeczytali już w „New York Timesie”, że jestem nicponiem bez charakteru. Mama domagała się, żebym się najpierw usamodzielnił, ale nie traktowałem jej poważnie. Tego dnia czas płynął strasznie powoli. Co sześć godzin kropla. Jakoś doczekałem do czternastej trzydzieści, po czym z powodu spraw rzekomo niecierpiących zwłoki spóźniłem się dwadzieścia minut na spotkanie. Zależało mi na nim, cofnąłem więc wskazówkę o pół godziny i czekałem. Nie przyszła o trzeciej. Po upływie kilku minut zdecydowałem, że nigdy jej tego nie daruję. Usiadłem, aby skończyć opowiadanie. Ołówki były okropnie tępe, a przy tym miałem nieprzyjemne uczucie, że nie wykorzystałem tematu. M. Knežević pocieszał mnie:
– Nie rozpaczaj! Kobiety to tylko rzeczowniki zbiorowe. Spójrz na to czysto gramatycznie.
„What was he talking about?”, zacząłem rozmyślać po angielsku, ale ponieważ większość obecnych znała ten język, przeszedłem na staroegipski i usiłowałem śledzić tok tego, co się nie zdarzyło. W rzeczywistości nie spotkaliśmy się, ale w sferze przypuszczeń nadal prowadziliśmy szare życie obywateli kraju rozwijającego się bez przeszkód.
G.V.F.X. twierdził, że będzie ze mnie filozof. Nie wiedziałem, czy mu wierzyć, bo był podpity. Mama się sprzeciwiła:
– Najpierw musi skończyć studia. Primum vivere, deinde philosophari.
Zamknąłem oczy, żeby zniknęła, ale zapaliła światło i dlatego na dworze się ściemniło. Lepiej o tym nie mówić. Poszedłem do domu, nakarmiłem krzesła, umyślnie zabłądziłem, szukałem siebie, wołając: „Gdzie ty jesteś, to ja, gdzie jesteś, skurwysynu!” – i w końcu umarłem z nudów. Długo zastanawiałem się, czy jest sens pisać dalej po śmierci z nudów. M. Knežević, nie bez złośliwości, spytał, dlaczego w ogóle piszę. Nagle zacząłem rozmyślać, gorączkowo rozmyślać w sanskrycie, żeby nie rozumieć, jak mówi do mnie po serbsku: „Jakkolwiek bym się oszukiwał, że piszę z tego czy innego powodu, piszę tylko po to, żeby zapomnieć o samym sobie”. Czy miał rację? Nie wiem. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co do mnie mówił. Siedzieliśmy zresztą w bufecie, gdzie tylko mama mogła mieć rację. Później weszły dwie atrakcyjne kobiety i M. Knežević zaczął drżeć, podrygiwać, ponieważ – mimo dyplomu uniwersyteckiego – miał słabość do płci żeńskiej. W takich chwilach przypominał mi Calcium Carbonatum, ale to podobieństwo było czysto formalne, rzec można: fonetyczne.
– Bullshit – powiedział M. Knežević, który nie znał angielskiego. – Coś musi istnieć, jakiś Absolut. Musi istnieć Ktoś, kto wszystko nam daruje, kto przejdzie do porządku nad wszystkimi tymi świństwami.
Mówił tak tylko po to, żeby wywrzeć wrażenie na damach. Nie mógł wiedzieć, że całą tę sytuację zaplanowałem w szczegółach i właśnie trwało oczekiwanie, iż mama pomyśli o czymś takim, że wszystko pójdzie w diabły. Według antypsychiatrii aktywność seksualna to doskonały środek terapeutyczny. Przy czym o wiele łatwiej jest planować niż urzeczywistniać plany. Zasadnicza cecha planów polega na tym, że w ogóle się nie urzeczywistniają.
M. Knežević przedstawił mnie jako pisarza.
– Czytałyście jego Opowiadania w zaniku? – spytał.
Oczywiście, że nie czytały, opowiadania te jeszcze nie zostały napisane, czyli nie mogły zaniknąć, poza tym owe damy i tak by ich nie przeczytały, ponieważ interesowały je tylko szmirowate powieści miłosne, jeżeli one same w ogóle istniały i nie były jedynie fikcją literacką. Kto może być tego pewien? Kto może być pewien czegokolwiek, a zwłaszcza zainteresowań wprawdzie ładnych, lecz nie sprawdzonych postaci kobiecych w bufecie mamy? I znowu zadałem sobie pytanie: dlaczego piszę? Rezultatem były tylko nieprzyjemności. Chociaż co jest, to jest i nie jest, kropka. Ja też lubię kobiety. Są całkiem do zniesienia, jeżeli sprytnie się przygotują. Pisałem wprawdzie w sposób nieczytelny, ale M. czytał mi w myślach, więc powiedział:
– Hannibal ante portas.
On to potrafił, bo ukończył romanistykę, a zarabiał jako reżyser. Tak czy inaczej, rozebraliśmy się, zaczęliśmy wrzeszczeć, biegać za sobą, aż drzwi otworzyły się znienacka, jak w powieści, i do bufetu weszło dziesięciu fotoreporterów pism bulwarowych. Błysnęły flesze i zostaliśmy uwiecznieni na wyblakłych czarno-białych fotografiach pornograficznych, w pozach, jakie nie przystoją poważniejszemu zbiorowi opowiadań, choćby nawet opowiadania te miały na koniec zaniknąć.
– Scheisse – warknął M. Knežević, który niemieckiego też nie znał. – Naprawdę nie było nam to potrzebne. Co powie moja żona, jeśli przypadkiem gdzieś to zobaczy?
W tej samej chwili zacząłem rozmyślać po etrusku, aby powiększyć dystans między mną a wyuzdaną kreaturą, za jaką oficjalnie mnie uważano. Fotografia z kartoteki Interpolu gdzieś się zagubiła, zanikła w powszechnym zanikaniu. Mogę powiedzieć jedynie, że przedstawiała indywiduum o zabłąkanym, maniakalnym spojrzeniu. Kiedyś wystarczało zobaczyć tę fotografię, aby zrozumieć decyzję, że definitywnie się z nim rozstaję. Teraz już jest o wiele prościej, tak że w tym zdaniu czuję się jak autor cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu. Musiałem rozstać się z nim (ze mną –przyp. aut.), bo łączyła nas już tylko obsesyjna mania prześladowcza. Kto wie, do czego by to wszystko doprowadziło, gdyby mama nie zaczęła sobie przypominać tylu intymnych zdarzeń z młodości, że jako człowiek dobrze wychowany dyskretnie wyszedłem z bufetu. Stanąłem na środku ulicy i ze wstydu zapadłem się pod ziemię.

 
Wesprzyj nas