„Doktor Bianko” to cykl kilkunastu krótkich, momentami wyjątkowo zabawnych, przeważnie jednak gorzkich opowieści o zwykłych ludziach, których charaktery, nawyki i doświadczenia wydają się czytelnikowi zaskakująco bliskie.


Doktor Bianko i inne opowiadania„Doktor Bianko” to druga książka Maćka Bielawskiego, autora, który dotąd publikował między innymi w magazynie „Ha!art” oraz w „Wysokich Obcasach” (wyróżnienie w konkursie na opowiadanie „Moja droga”).

Oszczędna w środkach, pozbawiona sentymentalizmu narracja stopniowo odsłania portrety kolejnych bohaterów: dorosłego syna, który nie spełnił oczekiwań rodziców, dziewczyny marzącej o karierze modelki czy rodziny skrycie podziwiającej lepsze życie poznanego na wakacjach mężczyzny.

Jędrny, precyzyjny, na pozór prosty, niekiedy subtelnie stylizowany język sprawia, że lektura “Doktora Bianko” będzie z jednej strony prawdziwą przyjemnością, z drugiej zaś niełatwą konfrontacją z sytuacjami, w których sami nie chcielibyśmy być ukazani.

***

Jego opowiadania to małe, świetne wglądy w codzienną rzeczywistość.
Olga Tokarczuk

O tym, że potrafi mądrze i bez znieczulenia pisać o prozie życia, Maciek Bielawski przekonał czytelników już w «Twardych parapetach», historii dojrzewania spędzonego w wyśpiewanych przez Martynę Jakubowicz „domach z betonu”. W nowych dziewiętnastu opowiadaniach Bielawski raz jeszcze udowadnia, że jego utwory – niewymuszone, pozbawione fajerwerków, choć czasem odrobinę nierzeczywiste – to ciekawa, skłaniająca do refleksji literatura. często bolesna, ale wzięta z przytłaczającej nas codzienności, ze zbyt rzadkich wzruszeń, z licznych porażek i zawodów. W opowiadaniach Bielawskiego jest każdy z nas. Prawdziwy, bez filtrów.
Michał Nogaś

Maciek Bielawski
Doktor Bianko i inne opowiadania
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 28 czerwca 2019
 
 

Doktor Bianko i inne opowiadania


Kontynuacja stanu


Jest tak: stoisz w sklepie przy kasie, wyciągasz z koszyka trzy piwa, ustawiasz je równo na taśmie, a przed tobą matka z dzieckiem i ojciec tego dziecka. Mają inne zakupy, chleb mają, masło, sery, jogurty i różne produkty, które zwykle kupuje twoja żona, a teraz, gdy myślisz o niej, zastanawiasz się, co by powiedziała, widząc ciebie z tymi trzema równo ustawionymi piwami. Co by powiedziała, widząc, jak wpatrujesz się w dziewczynkę, dziecko tych ludzi przed tobą, rozmyślając o swoich córkach. Co czułyby one, gdyby stały tu z tobą, z tymi trzema piwami. O czym byście rozmawiali? Zwracasz uwagę na ojca dziewczynki, na to, jak udaje obrażonego, kiedy córka nie chce mu pomóc pakować rzeczy do koszyka.
– Nie chciałaś, to teraz ja sam je spakuję, a ty nie dostaniesz jogurtu – mówi mężczyzna.
I widzisz łzy w jej oczach, i myślisz, że ty byś się nie obraził, gdyby córki nie pomogły ci pakować tego piwa do koszyka, bo przecież wolałbyś, żeby tam z tobą nie stały, chyba że do zakupów dołożyłbyś chleb, masło, sery i jogurty.
A potem wychodzisz ze sklepu i wsiadasz do samochodu, stawiasz torbę z piwami na przednim siedzeniu. Nie, nigdy nie pojechałbyś samochodem po piwie, możesz je wypić dopiero w domu, gdzie poczujesz się wolny, włączysz muzykę głośniej niż zwykle, głośniej niż wtedy, gdy one są z tobą. Nie będziesz się w ogóle martwił dźwiękiem, bo sąsiadki z dołu nie ma, a górą nie zawracasz sobie głowy, bo bas idzie w dół, tak ci się przynajmniej wydaje. Siadasz z tym piwem na sofie, sięgasz po książkę, bo czytasz książki, wiesz, że powinieneś czytać, gdyż coraz mniej ludzi czyta, a coraz więcej pisze, więc trzeba wspierać piszących, ale po kilku zdaniach nie masz już ochoty na czytanie, masz ochotę na szybką informację z komórki, więc przerzucasz bez emocji newsy o lekarzach, politykach i innych gównach, które cię w ogóle nie interesują, i już nawet nie zerkasz na książkę, nie składasz sobie żadnych obietnic, że przeczytasz, bo do książki należy podchodzić na trzeźwo, a ty przecież pijesz piwo, więc książka wędruje w kąt, a ty patrzysz na ekran komórki i zastanawiasz się, co takiego jest w tych krótkich formach, że tak cię wciągają, choć nie ma w nich niczego godnego uwagi.
Marzyłeś o gramofonie, chciałeś wrócić do czasów, gdy czarna płyta już wychodziła z obiegu, a ty wciąż miałeś dwa kartony winyli, które potem ktoś zostawił na pastwę losu przed drzwiami do pokoju w akademiku. Opowiadasz tę historię przy każdej winylowej rozmowie, a smutek po kupionym za dwa złote Winobraniu Namysłowskiego i białych singlach Depeche Mode za dwadzieścia niemieckich marek tuszujesz luzacką beztroską, bo przecież jesteś beztroski, jesteś luzakiem, choć masz na karku prawie czterdzieści lat, ale mentalnie dalej jesteś trzydziestolatkiem i chcesz wrócić do tamtego czasu, bo dźwięk z czarnej płyty jest lepszy, głębszy jest, i już masz gramofon kupiony ci przez rodzinę na urodziny, masz kilkadziesiąt płyt, wiele z nich zabrałeś od zmarłego wujka, kupę starej muzyki ze wszystkimi obiektami latającymi Breakoutu na czele. Ale gdy już jesteś sam i możesz ich wreszcie posłuchać, tracisz na to ochotę, bo wałkujesz sprawdzone płyty CD, w tym zlepki tego, co zostało ci z wesela, te wszystkie składanki, które robiłeś, żeby nie grała orkiestra, bo nie lubisz orkiestr weselnych, nie lubisz tej przaśnej polskości wylewającej się zza przepoconych koszul weselników, nie lubisz tych grubych brzuchów, choć sam masz brzuch coraz większy i gdy zdejmujesz koszulkę, zawsze go wciągasz, choć jesteś przecież sam i nikt cię nie zobaczy, ale masz jeszcze na tyle przyzwoitości przed samym sobą, że maskujesz swoją objętość, siedząc w niewygodnej pozycji z piwem w jednej i komórką w drugiej dłoni.
Po kolejnym piwie wydaje ci się, że muzyka gra za cicho, choć głośno gra, i gdyby była żona z dziećmi za ścianą, musiałbyś ściszyć, ale jednak pogłaśniasz, więc jest już tak głośno, że nie rozumiesz śpiewanych słów, głośniki charczą, i podejrzewasz, że muzyka może jednak dotrzeć do sąsiadów z góry, więc zakładasz słuchawki, zamykasz oczy, wracasz do tamtego czasu, odtwarzasz sytuacje, ludzi sobie odtwarzasz, wracasz do wesela, a potem zmieniasz płytę, bo musisz posłuchać czegoś ambitniejszego, czegoś, co jest awangardą, bo przecież wyrosłeś na awangardzie, na muzyce ambitnej, i już masz w słuchawkach Can, które brzmi mętnie, brzmi nie tak, jak za pierwszym razem, gdy odkrywałeś krautrocka, i myślisz, że to nie jest dobry moment na Can, więc zmieniasz płytę i słyszysz własnej roboty składankę Niemena, zatytułowałeś ją Obok nas i rozdawałeś przyjaciołom, a wszyscy, którzy ją dostali, uwielbiali Porno Koterskiego i tę scenę z prywatki z tytułową piosenką, więc słuchasz kilku kawałków i zastanawiasz się, co zostało z was, z ludzi, którzy kiedyś oglądali ten film, i wyłączasz Niemena z obrzydzeniem, zrywasz się z łóżka, wyłączasz muzykę, zmieniasz na radio, bo potrzebujesz głosu, żeby mówił, porządkujesz blat w kuchni, szczególnie masło, żeby nie stopniało, kładziesz się niedbale, bo nie chce ci się ścielić, i znowu zmieniasz płytę.
Masz swoich idoli, masz Davida Bowiego, na którego koncert pojechałeś do Berlina ze znajomymi, więc teraz opowiadasz na lewo i prawo, jak na bramce zabrali ci aparat i jak się martwiłeś, że już go nie odzyskasz, że szlag trafił zdjęcia starego trabanta na wschodnich tablicach, ale po koncercie wszedłeś do pomieszczenia, w którym były dziesiątki aparatów i ochroniarz po kilku sekundach oddał ci sprzęt, a potem spaliście na squacie, gotowaliście bigos w ramach podziękowania za gościnę i zostawiliście na noc otwarte okno, żeby wywietrzyć zapach kapusty, a następnego dnia dostaliście reprymendę, że ogrzewanie kosztuje. Cieszysz się, gdy córka oświadcza, że kupiłaby ci na urodziny koszulkę z Davidem Bowiem, bo przylgnął do ciebie przez te wszystkie lata, i zastanawiasz się, co sprawiło, że dotąd nie zrobiłeś jej składanki ze swoimi ulubionymi piosenkami Bowiego, choć myślałeś o tym, gdy miała się urodzić, i już miałeś gotową listę, ale nie zdążyłeś, a teraz pozwalasz, by słuchała przypadkowych piosenek, hitów przedszkolaka z discopolowym bitem na płytach dostarczanych hurtowo przez babcię. Jedyny moment, kiedy puszczasz córkom muzykę, to jazda samochodem. Pytasz wtedy, jako świadomy ojciec, czy im się podoba, i cieszysz się, że twoja ulubiona piosenka Johna Lennona je również zachwyca, ale gdy zerkasz w lusterko, nie widzisz na ich twarzach tego entuzjazmu, który pojawia się, gdy słuchają babcinego disco polo.
Mimo to wiesz, że babcia jest dobrym człowiekiem, że kocha całą rodzinę, wnuczki kocha nad życie, nieba im przychyla i przez to jej niebiańskie dobro wkraczasz z babcią na wojenną ścieżkę, za tę muzykę, za te modlitwy przed jedzeniem, za wizję kochającej Bozi i za zło czające się w każdym rogu świata, budujesz front przeciwko babci, żeby nie wprowadzać własnych dzieci w ten system, który sam jednak podtrzymujesz, bo przecież ochrzciłeś swoje córki, mimo że masz już z Kościołem niewiele wspólnego i od lat zapewniasz, że wystąpisz z tego systemu, ale wciąż padasz jego ofiarą, bo nie masz świadectwa chrztu, więc czekasz, kiedy nadarzy się okazja, żeby je zdobyć, bo gdyby można było to zrobić przez Internet, dawno już byś był poza strukturami, i wydaje ci się, że jesteś już prawie wolny, a wolność tę widzisz poprzez nieposyłanie córek na religię, poprzez nieposyłanie córek do komunii, bo nie jesteś przecież hipokrytą, sam nie chodzisz do kościoła, więc dlaczego masz tam ciągnąć swoje dzieci. Ale gdy siadasz do rodzinnego obiadu z teściami, a babcia, zwracając się do twoich dzieci, intonuje: „Mój Jezusku, moje słonko, pobłogosław to jedzonko, o mój Boże, moje życie, pobłogosław i to picie”, spuszczasz pokornie głowę, bo nie chcesz awantur, i jesz w milczeniu. I ci smakuje.
Zgłodniałeś. W lodówce masz pierogi od teściowej, od babci je masz. Wrzucasz je z perwersyjną radością na patelnię i smażysz na mahoń, nie tak jak żona, która wkłada je do wrzątku, że niby tak zdrowiej, bo o zdrowie trzeba dbać, a podstawa zdrowia to dieta: trzeba jeść zdrowo, ryby nie smażone, tylko z folii, z koperkiem, z wyciśniętą cytryną, z odrobiną masła, z brokułem. Nie, nie, nie, teraz pozwalasz sobie na skwierczący na patelni tłuszcz, pierogi polewasz śmietaną i sypiesz sól, dużo soli, i jeszcze szczyptę kostki bulionowej, żeby podkręcić smak, a wszystko oblewasz gorącym, brązowym tłuszczem, i ci smakuje, tak bardzo ci smakuje, że pozwalasz sobie na wylizanie talerza i jeszcze zgarniasz palcem z patelni resztki tłuszczu, i wiesz, że to nie było dobre, tylko pyszne, było chrupiące, treściwe, choć zbyt obfite, bo w końcu robi się późno, a ty czujesz ten ciężar w brzuchu, którego już nie wciągasz, bo masz w dupie brzuch, skoro przed chwilą oddałeś się przyjemności jedzenia spalonych pierogów, wydaje ci się, że wyłażą przetrawione przez pory skóry, i nie wątpisz, że chwilowa przyjemność będzie miała decydujące znaczenie tej nocy. Późno się robi. Piwo!
Ostatnie piwo. Nie jest jednak za późno, raptem dziesiąta. Zostawiasz je w lodówce i wychodzisz do sklepu po następne, na wszelki wypadek, pewnie nie wypijesz, przecież trzeba rano wstać do pracy, ale lepiej mieć, niż czuć niedosyt. W sklepie przed lodówką przeprowadzasz szybką kalkulację i w końcu kupujesz dwa, żeby nie chodzić trzeci raz, gdyby okazało się, że to jedno w lodówce i to drugie, po które poszedłeś, okażą się niewystarczające, zwłaszcza że nażarłeś się na tłusto, więc pragnienie może odezwać się niespodziewanie. Wracasz, dodając sobie otuchy nieobecnością żony, bo przecież gdyby była, nie wychodziłbyś po kolejne piwa, które nie są już potrzebą smaku, tylko potrzebą kontynuacji stanu, w który się nieopatrznie wprowadziłeś wcześniejszymi zakupami, wtedy gdy stałeś przy kasie i patrzyłeś z pogardą na obrażonego ojca i zapłakaną córkę, co za karę nie dostanie jogurtu.
Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce, włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć zarazem wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić łóżko, żeby nie zwiększać skali upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć prysznic, odświeżyć się. Sięgasz po komórkę, odczytujesz esemesa od kolegi, który jest w mieście i pisze, że godzina młoda. Kalkulujesz, po raz kolejny dziś, czy warto, więc warto, zamawiasz taksówkę i za kilka minut jesteś w mieście, w umówionym miejscu, dzwonisz, żeby upewnić się, że jest, ale okazuje się, że nie, że czekał, już pojechał, więc wracasz, ciesząc się, że jednak to spotkanie nie wyszło, bo mogłoby się przeciągnąć do wczesnych godzin porannych, a ty przecież musisz wstać wcześnie i być o dziewiątej w pracy, choć już wiesz, że nie, bo po południu dostałeś maila, że nie musisz, co daje ci bufor bezpieczeństwa, dzięki któremu w ogóle wylądowałeś w tym sklepie, a później w następnym, i zaczynają cię przerażać te piwne wędrówki. Wracasz do domu i nie wypijając piwa, kładziesz się spać z myślą, że w końcu się wyśpisz, bo przecież możesz spać do dziesiątej. Pamiętasz na koniec, żeby wlać w siebie przepisowy litr wody, którą wcześniej zagotowałeś, więc zdążyła już wystygnąć, choć jeszcze jest letnia, myślisz, że może to i lepiej, że nie lodowata, bo gardła szkoda. Zrywasz się kilka minut po trzeciej i biegniesz do toalety, a sikając, stwierdzasz, że właściwie jesteś już wyspany, wypoczęty jesteś, i choć w głowie się kręci, bierzesz książkę i czytasz, wciągasz się, strona za stroną, a potem ją odkładasz i zasypiasz z myślą, że wreszcie się wyśpisz, bo możesz spać do dziesiątej, ale budzik dzwoni o siódmej, bo zapomniałeś przestawić. W uszach słuchawki. Z odtwarzacza wyciągasz płytę. Hity przedszkolaka.

Pani Genowefa


Noc, walenie do drzwi. To nie wróży nic dobrego. Strach otworzyć. Kiedyś tak właśnie obudziła nas sąsiadka.
– Pali się! – krzyczała.
Ogień na klatce. Syn próbował spalić rodziców, postawił pod ich drzwiami płonącą paczkę z makulaturą. Zbierają w okolicy, kilka groszy można dorobić. Jestem więc wyczulony na ten dźwięk. Nasłuchuję pod drzwiami. Cisza. Właśnie mam zapytać „kto tam?”, gdy walenie się powtarza.
– Kto tam?
Walenie jeszcze głośniejsze. I cichy, kobiecy głos:
– Otwórz pan!
Pani Genowefa. Stoi w koszuli nocnej, wsparta o laskę. To nią tak waliła. Skóra wisi na rękach, a piersi niewyraźnie rysują się pod koszulą. Spojrzenie dzikie: znowu przyszli. Są w pokoju, mam zejść, zrobić porządek. Znam te historie, takie rzeczy często dzieją się w mieszkaniu pani Genowefy. Zazwyczaj w nocy, choć inna sąsiadka opowiadała, że i za dnia przyszli i zabrali pierścionek zaręczynowy. Żadnych śladów włamania. Zdaniem pani Genowefy do mieszkania weszli robotnicy, ci od remontu, co balkony naprawiali. Moja żona wyrasta nagle przed nami i prosi, żebym zszedł. Mam zrobić porządek. Z nimi.
Światła zapalone, łóżko rozgrzebane po spaniu. Pani Genowefa zostaje w przedpokoju, ja wchodzę. Boję się, choć wiem, że nikogo tam nie ma. Nie ma ich.
– Nikogo nie ma w domu! – wołam i przypominam sobie czechosłowacki serial o tym tytule, i robi mi się raźniej.
Nagle staję jak wryty: dłoń na plecach. To pani Genowefa – jest za mną. Czy sprawdzałem za firanką? Sprawdzam. Nikogo nie ma. Mam poczekać, aż uśnie. Siadam w fotelu i patrzę na staruszkę – taka drobna, zapada się w wersalce pod kołdrą naciągniętą pod brodę. Szary pokój. Dwa obrazki komunijne na ścianie. I ława przy łóżku zastawiona lekami, obok telefon z przyciskami szybkiego wybierania. Na jednym napis „wnuk”.
Trzeba uważać na panią Genowefę: z drugiego piętra zrzuca worki ze śmieciami. Wewnątrz klatki schodowej w kamienicy jest studnia – tak nazywamy ten szyb, może kiedyś planowali zamontować tu windę? Raz worek pękł, ćwikła na ścianach, ćwikła na posadzce.
– Niech pani nie rzuca worków – prosi żona. – Lepiej zostawiać pod drzwiami. Zawsze ktoś może zabrać.
– Na pewno? – pyta Genowefa.
– Na pewno – przytakuje żona.
W domu znajduję kartkę. Żona jest u pani Genowefy, mam do niej zejść. Drzwi uchylone. Żona obcina pani Genowefie paznokcie u nóg. Bo pani Genowefie ciężko, nie może się schylić. Pani Genowefa opowiada, że w Oświęcimiu sobie obgryzali. Wracam na górę. Wymiotuję.
Wnuk rzadko odwiedza panią Genowefę. Zabiera do lekarza, na komunię córki. Pogania na schodach, krzyczy na babcię, że wolno idzie. Słyszę to wielokrotnie, ale nigdy nie reaguję. Mieszkanie mu przepisała. Niespokojny typ. Raz, mijając wnuka pani Genowefy na schodach, patrzę mu długo w oczy, a potem jeszcze odprowadzam wzrokiem. Nie mówię „dzień dobry”.
Żona mnie budzi. Pani Genowefa przyszła. Znowu są. Mam iść i zadzwonić po wnuka. Pani Genowefa prosi, żebym został, aż wnuk przyjedzie. Ona się w tym czasie położy, mam sobie zrobić herbatę. I pamiętać, żeby wyłączyć gaz. Ona zawsze pamięta.
Wnuk nie odbiera. Wydzwaniam w nieskończoność, do skutku. W końcu się udaje – przyjedzie za pół godziny. Pani Genowefa chrapie głośniej, niż można by przypuszczać, sądząc po jej wyglądzie. Idę do drugiego pokoju, chcę obejrzeć mieszkanie. Jest pierwszą powojenną lokatorką. Sąsiedzi mówią, że nie żyje dobrze z ludźmi. Podejrzliwa…
– I nosa zadziera – żali mi się któregoś razu sąsiadka.
W konflikcie jest z tą z parteru, żoną myśliwego. Kiedyś, gdy Niemcy przyjechali obejrzeć trofea jej męża, pani Genowefa stała na klatce i wykrzykiwała złowrogo. Coś w stylu „Schweine, raus!”. Sąsiadka nie jest pewna, ale kiwa głową, że raczej tak to szło.

 
Wesprzyj nas