60 lat temu prawie 900 mieszkańców – cała populacja małej górniczej osady Silvertjärn – zniknęło bez śladu. Do tej pory nikt nie wie, co się wydarzyło: tajemniczy kataklizm, zbiorowe szaleństwo czy masowe samobójstwo…


Osada
Alice jest młodą dokumentalistką, która od dzieciństwa słyszała opowieści swojej babci o Silvertjärn. Zafascynowana tymi wydarzeniami postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę zniknięcia mieszkańców osady.

Wraz z niewielką ekipą spędzi pięć dni w odizolowanym i opuszczonym miasteczku, kręcąc dokument o jego tajemnicach.

Jednak na miejscu okazuje się, że przeszłość nadal rzuca swój złowieszczy cień na Silvertjärn, a poszukiwania prawdy szybko przeradzają się w walkę o przetrwanie…

 
Camilla Sten
Osada
Przekład: Maciej Muszalski
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 22 października 2019
 
 

Osada


Wstęp
19.08.1959

Tego sierpniowego popołudnia panował tak ciężki upał, że bryza wpadająca do samochodu przez opuszczone szyby przynosiła tylko niewielką ulgę. Albin zdjął czapkę z daszkiem i wystawił rękę za drzwi, uważając, żeby nie oparzyć dłoni o karoserię.
— Daleko jeszcze? — zapytał znowu.
Gustaf tylko chrząknął w odpowiedzi. Albin wywnioskował z tego, ze sam ma zerknąć na mapę, skoro tak bardzo chce wiedzieć. Już to zrobił. Nigdy wcześniej nie był w mieście, do którego jechali — tak małym, że nie miało własnego szpitala, czy choćby komisariatu. W zasadzie nie było większe od wioski.
Silvertjärn. Kto wtedy słyszał o Silvertjärn?
Już miał zapytać Gustafa, czy kiedykolwiek tam był, ale rozmyślił się, zanim otworzył usta. Wiedział, że Gustaf nigdy nie jest zbyt rozmowny. Pracowali razem od prawie dwóch lat, a Albin jeszcze nie wydobył z niego więcej niż kilka słów za jednym razem.
Gustaf trochę zwolnił i popatrzył na leżącą pomiędzy nimi mapę, a potem ostro skręcił w lewo, na żwirową ścieżkę. Albin ledwo ją zauważył pomiędzy drzewami. Rzuciło nim do przodu, a jego czapka z daszkiem prawie wypadła z samochodu.
— Myślisz, że coś tam znajdziemy? — zapytał. Ku jego zdziwieniu Gustaf odpowiedział.
— Diabli wiedzą.
Zachęcony, Albin mówił dalej:
— Nie, to brzmiało raczej jak dwóch cymbałów, którzy za dużo wypili. Chyba niepotrzebnie zawracamy sobie głowę tym wyjazdem.
Droga była wąska i nierówna — Albin musiał się trzymać, żeby nie podskakiwać na siedzeniu. Po obu stronach samochodu wznosiły się wysokie pnie drzew. Niewielki skrawek nieba, który dało się dostrzec, lśnił takim błękitem, że aż szczypało w oczy. Zdawało się, że podróż trwa wieki.
Nagle las zaczął się przerzedzać.
Miasto wyglądało identycznie jak mała kolonia fabryczna, w której Albin dorastał. Z pewnością mieściła się tu jakaś kopalnia lub fabryka, gdzie pracował każdy mieszkaniec. To było miłe, niepozorne miejsce z uroczymi domami w równych rzędach, rzeczką wijącą się pomiędzy zabudowaniami i otynkowanym na biało kościołem, który górował nad dachami i błyszczał w sierpniowym słońcu.
Gustaf nagle zahamował, samochód się zatrzymał.
Albin popatrzył na niego.
Kolega siedział z mocno zmarszczonym czołem. Niedbale ogolone policzki zwisały z rezygnacją.
— Słyszysz? — zapytał.
Coś w jego głosie sprawiło, że Albin znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.
— Czy co słyszę? — odparł. Docierał do niego tylko pomruk silnika.
Stali na środku skrzyżowania. Nie było tam nic szczególnego. Żółty dom na prawo od nich, z na wpół zwiędniętymi kwiatami na schodach, a po lewej prawie identyczny czerwony dom z białymi narożami.
— Nic — oznajmił Gustaf. Stanowczy ton sprawił, że Albin zrozumiał, co miał na myśli.
Nie chodziło o to, że nic nie słyszał.
Tylko o to, że słyszał „nic”.
Wokół panowała absolutna cisza.
Była środa, godzina szesnasta trzydzieści. Późne lato w małym, leśnym miasteczku. Dlaczego w ogrodach nie bawiły się dzieci? Dlaczego na schodach ganków nie siedziały wachlujące się kobiety o spoconych czołach i oklapniętych lokach?
Albin przesunął wzrokiem po schludnych rzędach domów, rozciągających się po obu stronach samochodu. Każdy z nich był elegancki i zadbany. Wszystkie drzwi były zamknięte.
Gdziekolwiek spojrzał, nie widział ani żywej duszy.
— Gdzie są wszyscy? — zapytał.
Miasto nie mogło przecież być całkiem puste. Gdzieś musieli przebywać ludzie.
Gustaf pokręcił głową i ponownie dodał gazu.
— Miej oczy otwarte — przykazał.
Albin głośno przełknął ślinę i poczuł drapanie w gardle — nagle wysuszonym i spuchniętym. Wyprostował się mocniej na fotelu i wcisnął czapkę na głowę.
Kiedy jechali drogą, cisza wydawała się równie przygniatająca jak upał. Pot perlił mu się na karku. Kiedy otworzył się przed nimi rynek, Albin poczuł przypływ ulgi. Wskazał figurę na samym środku.
— Popatrz, Gustaf! Tam ktoś jest.
Może Gustaf miał bystrzejsze oczy od niego. Albo liczne, długie lata pracy w policji wyposażyły go w instynkty, których Albinowi nie udało się wykształcić. W każdym razie zatrzymał samochód tuż przed wybrukowanym rynkiem, otworzył drzwi i wysiadł.
Albin siedział nadal w samochodzie i kawałek po kawałku analizował, co widzi. Najpierw pomyślał: „To ktoś bardzo wysoki”.
Potem: „Nie, nie wysoki. Ten ktoś stoi i obejmuje latarnię. Jakie to dziwne”.
Wszystkie kawałki układanki trafiły na swoje miejsca dopiero, gdy do samochodu przez opuszczone szyby dostał się odór. Albin otworzył drzwiczki i wytoczył się na zewnątrz, żeby go uniknąć, ale na dworze był jeszcze bardziej wyczuwalny. Słodki, przejrzały, ohydny, jak mięso, które pozostawione samo sobie gnije i fermentuje na słońcu przez długie, wolno mijające godziny.
Nie był to człowiek obejmujący latarnię. To było ciało, przywiązane do grubo ciosanego pala. Długie, przetłuszczone włosy zwisały na twarz i ją zasłaniały — w drobnym akcie łaski — ale po nabrzmiałych rękach i nogach chodziły spasione muchy. Sznury, którymi ciało było przywiązane do pala, wrzynały się w miękką gąbczastą tkankę. Stopy były czarne. Nie dało się stwierdzić, czy w wyniku rozkładu, czy była to po prostu krew, która wyciekła i zakrzepła w wielkich kałużach wokół pala.
Albin przeszedł nie więcej niż kilka kroków, potem nagle się zgiął i zwymiotował obiad na bruk.
Kiedy z powrotem się wyprostował, spostrzegł, że Gustaf pokonał prawie cały odcinek dzielący go od ciała, a teraz stoi zaledwie dwa metry dalej i na nie patrzy.
Po chwili się odwrócił i spojrzał na niego. Albin otarł usta. W głębokich zmarszczkach, które otaczały usta kolegi i przywodziły na myśl psa myśliwskiego, widać było blady strach połączony z obrzydzeniem.
— Co tu się dzieje, na Boga? — zapytał Gustaf tonem najbardziej zbliżonym do podziwu.
Albin nie znał odpowiedzi. Oddał głos ciszy pustego miasta.
Nagle jednak coś usłyszał. Coś odległego i słabego, ale jednoznacznego. Miał czworo młodszego rodzeństwa, musieli dzielić przestrzeń w piątkę. Rozpoznałby to wszędzie.
— Co, do… — mruknął Gustaf i odwrócił wzrok na budynek szkoły po drugiej stronie rynku. Jedno z okien na pierwszym piętrze było otwarte.
— To chyba dziecko — stwierdził Albin. — Noworodek.
Chwilę później odór wygrał i Albin zwymiotował po raz drugi.

Opis projektu:
Miasto to serial dokumentalny o Silvertjärn, jedynym szwedzkim mieście duchów. Zamierzamy wyprodukować sześć odcinków i uzupełnić je blogiem na temat pracy na planie i tego, co udało nam się przy okazji odkryć. Silvertjärn jest kolonią fabryczną w środkowej części prowincji Norrland, w dużym stopniu nietkniętą od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy prawie cała licząca niemal dziewięćset osób społeczność zniknęła w niejasnych okolicznościach.

Pomysłodawczynią i producentką jest Alice Lindstedt, której babcia wychowywała się w Silvertjärn:
„Kiedy byłam mała, babcia zawsze opowiadała mi o Silvertjärn i zaginięciu. Kiedy to się wydarzyło, nie mieszkała już w mieście, ale wśród zaginionych byli jej rodzice i młodsza siostra. Historia Silvertjärn od zawsze mnie fascynowała. Ma w sobie tak wiele pozornie niepasujących do siebie elementów. Jakim sposobem wszyscy mieszkańcy miasta mogą zniknąć bez śladu z dnia na dzień? Co tak naprawdę się stało? To właśnie pytanie, na które chcemy znaleźć odpowiedź”.
Plan zakładał początkowo spędzenie sześciu dni na początku kwietnia w Silvertjärn, żeby na próbę nagrać i zbadać miasto. Jako sponsor będziesz mieć dostęp do materiałów, które wtedy powstaną, zarówno do zdjęć, jak i do filmików! Zbadamy kilka teorii zaginięcia — wszystkie od wycieku gazu, który miałby wywołać masową psychozę i dezorientację, aż po starożytną klątwę Samów.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ekipa powróci do Silvertjärn w sierpniu, żeby dokument mógł zostać nagrany mniej więcej o tej porze roku, w której doszło do zniknięcia ludzi.
Co otrzymasz jako sponsor?
• Natychmiastowy dostęp do materiałów nagranych w kwietniu w Silvertjärn
• Nieograniczony dostęp do profili społecznościowych ekipy produkcyjnej
• Regularne mailowe sprawozdania z naszych postępów
• Możliwość obejrzenia pierwszej, dłuższej wersji ukończonego dokumentu, zanim zostanie skrócony w montażu i wysłany do odbiorców
• Możliwość odwiedzenia Silvertjärn z naszą ekipą przy okazji premiery serii i promocji bloga
Cel:
150 000 koron
Osiągnięto:
33 450 koron
KLIKNIJ TUTAJ, ABY WESPRZEĆ PROJEKT I STAĆ SIĘ JEGO CZĘŚCIĄ!
 
Polub nas i zacznij obserwować w mediach społecznościowych!
Instagram:@dokumentarstaden
Facebook: Dokumentär Staden
(http://www.facebook.com/dokumentar‍-staden)
Twitter:@dokumentarstaden
#dokumentarstaden #silvertjarn

WTOREK

Teraz

Budzi mnie trzeszczący, rozdzierający dźwięk. Nie wiem, co się dzieje.
Kiedy prostuję plecy i zaczynam mrugać, spostrzegam, że Tone sięga po radio i je wyłącza. Trzaski cichną natychmiast — zastępują je głuchy warkot silnika i cisza zamknięta w samochodzie.
— Co to było? — pytam i przeczesuję włosy palcami.
— Radio szwankowało przez kilka kilometrów — wyjaśnia Tone. — Klasyczny rock zamienił się w taneczne szlagiery, a potem pojawiły się zakłócenia.
— To musiał być początek martwej strefy — mówię i z ekscytacji czuję mrowienie w brzuchu.
Wyciągam komórkę z kieszeni i jednocześnie stwierdzam, że jest później, niż myślałam.
— Nadal mam zasięg, ale już ledwo, ledwo — zwracam się do Tone. — Spróbuję po raz ostatni przekazać naszym kanałom świeże informacje, zanim zaniknie zupełnie.
Wchodzę na Instagram i robię szybkie zdjęcie drogi, która rozciąga się przed nami, skąpana w złotym świetle zmierzchu.
— Jak ci się to podoba jako podpis? — pytam. — „Dojeżdżamy! Już niedługo w martwej strefie. Do usłyszenia za pięć dni, o ile nie porwą nas duchy…”.
Tone się krzywi.
— Chyba lekka przesada.
— Spodoba im się — odpowiadam, wrzucam post, upewniam się, że zostaje udostępniony także na Twitterze i Facebooku, po czym chowam telefon z powrotem do kieszeni. — Nasi fani lubią takie rzeczy. Duchy, horrory i takie pierdoły. To nasz najlepszy USP.
— Nasi fani — powtarza Tone. — Wszystkich jedenastu.
Przewracam oczami. Nie potrafię ukryć, że to sprawia mi ból. W jej słowach jest trochę za dużo prawdy, by obrócić je w żart.
Tone tego nie widzi. Wpatruje się w drogę. Pustą, anonimową, równą autostradę, bez zakrętów i zawijasów. Wysokie, nieprzeniknione, iglaste drzewa otaczają nas z obu stron, a przed nami, po lewej, na krwistoczerwonym niebie zachodzi płonące słońce. Las i my jesteśmy skąpani w jego świetle.
— Już wkrótce powinniśmy dotrzeć do zjazdu — informuje Tone. — Powoli się zbliżamy.
— Mam cię zmienić? — pytam ją. — Nie chciałam spać. Nie wiem, co się stało.
Tone uśmiecha się krzywo, nie pokazując zębów.
— Nic dziwnego, skoro siedziałaś do czwartej, żeby wszystko posprawdzać — mówi i tym samym unika odpowiedzi na pytanie, która z nas ma prowadzić.
Nie potrafię ocenić, czy to miała być reprymenda.
— W sumie — zgadzam się. — Może i tak.
Mimo wszystko jestem zdziwiona. Myślałam, że mrowienie gorączkowego podniecenia, które nie dawało mi zasnąć przez ostatnie noce, powstrzyma mnie także przed drzemką w samochodzie.
Rzucam okiem w lusterko i widzę, że drugi van, z Emmy i technikiem, jedzie tuż za nami. Jako ostatnie w korowodzie da się dostrzec niebieskie volvo Maxa.
Czy ruchy w żołądku to oznaka napięcia, czy niepokoju?
Intensywne światło nadaje mojemu białemu swetrowi barwę ognia i podkreśla profil Tone. Należy do kobiet, które ładniej wyglądają z boku niż en face — ma budzącą zazdrość linię żuchwy i prosty rzymski nos. Nigdy nie widziałam jej umalowanej. Czuję się przez to głupia i przesadnie próżna. Umówiłam się na balejaż, bo chciałam wydobyć zimny połyskujący blond w miejsce naturalnej matowej szarości, która wygląda jak brudna woda. Mimo że kosztowało to dziewięćset koron, których nie miałam, i że nawet się nie pojawię w materiałach, które będziemy nagrywać przez najbliższych pięć dni.
Zrobiłam to dla siebie. Żeby ukoić nerwy. Poza tym musimy zrobić zdjęcia: na Instagram, profil na Facebooku, Twitterze i na bloga. Dać naszym nielicznym, lecz pełnym entuzjazmu fanom i sponsorom coś, co podtrzyma zainteresowanie i nie pozwoli projektowi wygasnąć.
Po drzemce mam nieprzyjemny posmak w ustach. W uchwycie dostrzegam kubek Tone ze stacji benzynowej.
— Co w nim jest? — pytam.
— Cola. Możesz się napić, jeśli chcesz — odpowiada Tone i zanim zdążam zapytać, dodaje: — Zero.
Podnoszę ciepły kubek i wypijam odgazowany napój dużymi łykami. Nie jest zbyt odświeżający, ale jestem bardziej spragniona, niż myślałam.
— Tam — mówi nagle Tone i zwalnia.
Starego zjazdu nie ma na mapie satelitarnej — odkryłyśmy to, kiedy próbowałyśmy zaplanować trasę. Oparłyśmy się na starych mapach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, na wszelki wypadek porównałyśmy je z archiwum urzędu do spraw transportu Trafikverket i sprawdziłyśmy, którędy przebiegały szyny, kiedy pociągi jeszcze wtaczały się do miasta dwa razy w tygodniu. Max jest specjalistą od map i zarzekał się, że droga powinna tu być. Jednak ja nabieram tej pewności, dopiero kiedy Tone zwalnia do żółwiego tempa i zbliża się do małego, prawie całkiem zarośniętego zjazdu, który kiedyś był jedyną szosą w mieście.
Van podjeżdża, a potem całkiem się zatrzymuje. Spoglądam zdumiona na Tone.
— O co chodzi? — pytam.
Jest bledsza niż zwykle, jej usta przypominają kreskę, piegi lśnią na jasnym tle skóry. Jej dłonie mocno, bardzo mocno ściskają kierownicę.
— Tone? — pytam nieco ciszej.
Ona najpierw nic nie mówi. Milczy, wpatrując się w drzewa.
— Po prostu nie sądziłam, że kiedykolwiek to zobaczę — mówi cicho.
Kładę jej dłoń na ramieniu. Pod cienkim materiałem koszulki z długim rękawem czuję mięśnie, napięte jak struny.
— Mam prowadzić? — pytam.
Pozostali też stanęli. Drugi van za nami, a Max dalej z tyłu.
Tone puszcza kierownicę i lekko się odchyla.
— Może tak będzie lepiej — oznajmia. Nie patrzy na mnie. Odpina tylko pas bezpieczeństwa i otwiera drzwi, żeby wyskoczyć.
Idę za jej przykładem, wyskakuję i okrążam samochód. Powietrze na zewnątrz wywołuje szok — jest czyste, rześkie i bardzo zimne. Chociaż nie ma wiatru, na wskroś przenika mój gruby sweter.
Tone jest już przypięta pasem, kiedy wskakuję za kierownicę. Czekam, aż coś powie, ale ona milczy. Naciskam więc delikatnie pedał gazu i zaczynamy się staczać po na wpół zarośniętej drodze.
W samochodzie zapada wręcz nabożna cisza. Kiedy drzewa nas pochłaniają i zaczynają wyglądać jak pochylone nad wąską drogą, z nagłego półmroku dobiega głos Tone, aż podskakuję.
— Lepiej, żebyś ty wjechała do miasta. To twój projekt. Sama chciałaś tu przyjechać. Prawda?
Zerkam na Tone, a jednocześnie próbuję się skupić na manewrowaniu niezgrabnym vanem po kamieniach i poskręcanych korzeniach.
— Tak mi się wydaje — odpowiadam.
Na szczęście wypożyczając samochody, poprosiłyśmy o ubezpieczenie. Z całą pewnością nie są dostosowane do takiego terenu. Potrzebowałyśmy jednak vanów, żeby przewieźć sprzęt, a dobowe opłaty za wypożyczenie bardziej terenowego auta kompletnie rozsadziłyby nasz budżet.
Jedziemy w ciszy. Minuty mijają, wjeżdżamy coraz głębiej w las, a mnie coraz mocniej uderza myśl, jak bardzo odizolowana musiała być ta mała osada. Babcia opowiadała, że niewielu mieszkańców miało samochód. Do cywilizacji docierało się pociągiem, który kursował dwa razy w tygodniu. Skoro dojazd samochodem zajmuje nam aż tyle czasu, to w czasach, gdy jedyną możliwością było pokonanie całego odcinka na piechotę, musiał to być zupełnie inny świat.
Mijamy małą, krętą ścieżkę wiodącą do lasu. W pierwszej chwili nie jestem pewna, czy właśnie nią powinnyśmy pojechać, ale w końcu dochodzę do wniosku, że to musi być droga do kopalni. Jadę jednak dalej prosto, powoli pokonuję chaszcze i opadłe gałęzie. Van stęka z wysiłku, ale dzielnie prze do przodu.
Dokładnie w chwili, gdy zaczynam się martwić, że popełniłyśmy błąd, bo to tylko leśna ścieżka, pieszy szlak, a my będziemy jechały coraz głębiej i głębiej w las, aż w końcu utkniemy z naszymi samochodami, sprzętem, całą głupotą i ambicjami, drzewa rozstępują się przed nami jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— Tam — mówię szeptem, bardziej do siebie niż do Tone.
Postanawiam zaryzykować i przyśpieszam, ale tylko trochę. Czuję, jak krew zaczyna szumieć w żyłach, gdy rozpościera się przed nami coraz większy fragment rozżarzonego kwietniowego nieba.
W końcu wyjeżdżamy z zagajnika na polanę. Widzimy go, jest położony w dolinie, która bardziej przypomina małą nieckę.
Kościół góruje nad małymi domkami na wschodnim krańcu miasta. Dumną iglicę wieńczy cienki krzyż. Połyskuje w świetle zachodzącego słońca, niewiarygodnie przejrzystym. Z perspektywy kościoła domki wyglądają, jakby wyrosły niczym małe grzybki, po czym runęły i zbutwiały, zamieniając się w opadające ku rzece ściany i kontury. Rzeka migocze miedzianymi refleksami, płynąc przez osadę i wpadając do jeziora, któremu miasto zawdzięcza swoją nazwę. Kiedyś może i miało srebrną barwę, ale teraz jest czarne i błyszczące, jak sekret z odległej przeszłości. W raportach przedsiębiorstwa górniczego można przeczytać, że jego przedstawiciele nie badali jeziora i nie znaleźli żadnych informacji na temat jego głębokości. Może sięgało aż do wód gruntowych. Było bezdenne.
Nie zastanawiając się, odpinam pas bezpieczeństwa i otwieram drzwi, zeskakuję na miękką, mokrą wiosenną glebę i ogarniam spojrzeniem miasto. Jest pogrążone w kompletnej ciszy. Słychać tylko cichy, jednostajny pomruk silnika i delikatne westchnienia szepczącego nad nim wiatru.
Słyszę, że również Tone wysiada z samochodu. Nic nie mówi, nawet nie zamyka za sobą drzwi.
Ja wydaję westchnienie ulgi. Niczym modlitwę lub zaklęcie wypowiadam oczekiwane słowo:
— Silvertjärn.

 
Wesprzyj nas