Fascynująca powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć harmonię wewnętrzną oraz spokój serca i umysłu.


Ciężar atramentuOsadzona w Londynie lat 60. XVII wieku oraz współcześnie, powieść „Ciężar atramentu” splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.

Helen poznajemy, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę XVII-wiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu. Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”.

Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…

Powieść uhonorowano nagrodą National Jewish Book Award.

Rachel Kadish
Ciężar atramentu
Przekład: Aleksandra Wolnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 listopada 2019
 
 

Ciężar atramentu


8 czerwca 1691 roku
11. dzień miesiąca siwan2 5451 roku kalendarza żydowskiego
Richmond w hrabstwie Surrey

Zacznę od początku. Może tym razem uda mi się wyznać prawdę, ponieważ zbyt długo plamiłam swoją mowę kłamstwem. Kłamstwem jest bowiem przejmujące milczenie atramentu na papierze – tam gdzie prawda winna przemawiać bez lęku, ze śmiało podniesioną głową.
Nie mam nic na swoją obronę. Lecz choć serce moje nie odczuwa skruchy, tym oto stronicom spowiadam się ze swych występków. Niech to będzie mój ostatni hołd dla tego, którego niegdyś zdradziłam.
W ciszy domostwa pióro i atrament nie stawiają oporu mej dłoni, papier się nie wzdraga. Niech karty te poznają w końcu prawdę, choć nikt jej nie przeczyta.

Część 1

1

2 listopada 2000 roku
Londyn

Siedziała przy biurku w swoim gabinecie.
Było ładne popołudnie, lecz ją przygnębiał zimny blask słońca za oknem. Za młodu pewnie odważyłaby się pójść na spacer, wbrew rozsądkowi licząc na odrobinę ciepła.
Nadzieja wbrew rozsądkowi: narkotyk, z którego dawno zrezygnowała.
Powoli przeglądała zaścielające biurko woluminy. Miała przed sobą zakurzone, dwujęzyczne wydanie Consolação Usquego. Przesunęła palec w dół strony, po czym ostrożnie zamknęła księgę.
Wybiło wpół do drugiej, tymczasem Amerykanin nawet nie zadzwonił. Rażący brak profesjonalizmu, zwłaszcza w kontekście znaleziska tej rangi. Darcy zapewniał co prawda, że to jego najzdolniejszy doktorant, a Darcy’emu akurat ufała, chyba jako jedynemu ze swoich kolegów po fachu.
– Levy pomoże ci z tymi papierami – oznajmił jej przez telefon. – Z przyjemnością wypożyczę ci go na jakiś czas. Typowy z niego Amerykanin: jest tak ambitny, że to aż zabawne. Wierzy, że historia może zmienić świat. Ale nawet ty wytrzymasz z nim przez trzy dni.
Helen niemal zachichotała na wspomnienie ich rozmowy. „Nawet ty”. Brawo, Darcy. Najwyraźniej wciąż uważał, że warto jej się postawić.
Naturalnie owe trzy dni to tyle co nic, jeśli chodzi o rzetelną ekspertyzę manuskryptów. Jednak zawsze było to coś, a na pewno więcej, niż Helen miała prawo oczekiwać. Wyłącznie ignorancji Eastonów w zakresie przyjętych procedur zawdzięczała fakt, że jej nie wyśmiali i nie przegonili z domu na wieść, że domaga się dalszego dostępu do dokumentów. Siedząc przy stole z ciemnego drewna naprzeciwko Iana oraz Bridgette Eastonów, nie ośmieliła się prosić o więcej. Wpadające do środka promienie słońca kładły się ukośnie na zadbanych dłoniach obojga małżonków, kolumienki wysokich arkadowych okien rzucały długie cienie w powodzi romboidalnych plam światła, a myśli Helen krążyły wokół tego, co przed chwilą zobaczyła.
Konsultacje takie jak ta wczorajsza nie stanowiły rzecz jasna rzadkości – ludzie stale znajdowali pożółkłe papierzyska, na przykład na strychu albo na dnie odziedziczonego po przodkach kufra, i, jeżeli wcześniej nie przyszło im do głowy skontaktować się z antykwariuszem, dzwonili na uniwersytet i prosili o połączenie z wydziałem historii. Tyle że tym razem telefonujący chciał rozmawiać konkretnie z Helen Watt. Ian Easton. Nazwisko nic jej nie mówiło, chociaż mężczyzna twierdził, że był kiedyś jej studentem.
– Wie pani, moja żona odziedziczyła pewną nieruchomość… – w słuchawce brzmiał przepraszający ton Eastona; Helen miała prawo zapomnieć, jakim był studentem, lecz on najwyraźniej dobrze to pamiętał. – Dom należał do jej ciotki i został wybudowany u schyłku siedemnastego wieku. Zamierzaliśmy go wyremontować, a następnie otworzyć galerię sztuki. Pomysł wyszedł naturalnie od mojej żony – z nas dwojga to ona jest obdarzona zmysłem estetycznym. Od razu pojęła, jak korzystne może być zestawienie sztuki nowoczesnej z siedemnastowiecznymi wnętrzami. Niestety – tu Easton zawiesił głos, po czym kontynuował, starannie dobierając słowa – doszło do opóźnienia. Dokładnie dwuletniego. Pozwolenie na remont zabytkowego budynku jest w najlepszym razie trudne do uzyskania. – W tym miejscu rozległ się pełen skrępowania śmiech, jakby rozmówca za żadne skarby nie chciał urazić Helen. – Oczywiście nie sugeruję, że ostrożność miejscowego konserwatora zabytków była nieuzasadniona. Ostatecznie tacy jak on wykonują tylko swoją pracę. Jednak pechowo dla nas okazało się, że ciotka żony zdołała za życia zadrzeć ze wszystkimi okolicznymi instytucjami zajmującymi się ochroną zabytków. Kiedy wreszcie otrzymaliśmy niezbędne zgody, wynajęliśmy elektryka, aby poprowadził przewody elektryczne we wnęce pod starymi, rzeźbionymi schodami. Facet zmył się po kwadransie. Zadzwonił i oznajmił mi, że znalazł stertę papierów po arabsku i budynek powinien zostać przeszukany jako potencjalna kryjówka ukrywających się imamów czy innych terrorystów, jak to raczył ująć. Tak czy inaczej, zagroził, że jeśli sprawa nie zostanie szybko wyjaśniona, przyjmie inne zlecenie. W całym tym zamieszaniu nie zauważył chyba, że odkryte przez niego dokumenty pochodzą sprzed ponad trzystu lat. Przejrzałem je i wydaje mi się, że rozpoznaję alfabet hebrajski. Reszta, chyba po hiszpańsku, jest adresowana do jakiegoś rabina. Dlatego… – Ian Easton urwał niezręcznie. – Dlatego właśnie – dodał po chwili – do pani dzwonię.
Helen, ze słuchawką przyciśniętą do ucha, pozwoliła ciszy wybrzmieć. Spojrzała na otwarty plik komputerowy, na kursor migający niestrudzenie od godziny w tym samym miejscu w połowie akapitu, który tak bardzo jej się nie podobał. Nie mogła sobie przypomnieć, aby praca kiedykolwiek ją nudziła. Ostatnio jednak to, co dawniej ekscytowało, coraz mniej ją obchodziło. Od czasu do czasu umysł Helen rozbłyskał fajerwerkami iskier, jak po uderzeniu młotem w kowadło. Frapujące okruchy wspomnień: stłumiony stukot drzwi baraku, zatrzaskujących się w pustynnym upale, zapachy wypełniające nozdrza na jeden przyprawiający o zawrót głowy ułamek sekundy… Iskry szczęśliwie gasły, zanim zdążyły wzniecić pożar.
Wyrównała niską stertę książek.
– Może w poniedziałek – powiedziała wreszcie.
– Rzecz w tym – w głosie Iana Eastona dało się wyczuć nutę zdenerwowania – że zależałoby nam, aby odwiedziła nas pani jeszcze dzisiaj. Sporo czasu zajęło nam ściągnięcie tego elektryka. Nie chcemy, żeby przyjął inne zlecenie. A te manuskrypty wyglądają na bardzo delikatne. Uznałem, że nie należy ich ruszać.
Prawdę mówiąc, śmiało mogła poświęcić mu tych parę godzin. Przez cały dzień właściwie nie posunęła się naprzód z robotą, a to, co w tej chwili pisała, było w gruncie rzeczy czynnością czysto porządkową – czymś, co obiecała sobie skończyć przed przejściem na emeryturę. Zestawieniem nielicznych dostępnych faktów na temat żydowskiej społeczności w Londynie zdziesiątkowanej podczas epidemii dżumy w latach 1665–1666: sprowadzony z zagranicy rabin czmychnął z Anglii w momencie wybuchu zarazy, a co zamożniejsi członkowie gminy salwowali się ucieczką na wieś.
W miejskich archiwach w zasadzie brak było późniejszych wzmianek o londyńskich Żydach – do czasu, gdy po kilku latach gmina uformowała się na nowo, już pod innym przywództwem. Słowem, nie było to nic, czego żal byłoby zostawić na jedno popołudnie.
Mimo to Helen wciąż się wahała, wypytując Iana Eastona o kolejne szczegóły z historii domu. Kiedy wreszcie przystała na jego prośbę, zrobiła to takim tonem, żeby przypadkiem nie obudzić w nim żadnych romantycznych nadziei dotyczących znalezionego pod schodami pliku starych papierzysk.
Czekała ją teraz krótka przejażdżka do Richmond w celu wykonania ekspertyzy. Podjęła się zadania z niejasnym poczuciem, że powinna częściej wychodzić: korzystać z ładnej pogody, z dala od biura, dopóki jeszcze może.
Kiedy wsiadała do samochodu, kluczyki latały jej w ręku tak, że musiała oburącz przytrzymać cały pęk, zanim udało jej się wybrać ten właściwy. Potem potrzebowała aż trzech prób, żeby trafić nim do stacyjki. Najwyraźniej znów miała gorszy dzień. Trzeba będzie mieć to na uwadze.
Dwadzieścia minut później zaparkowała auto w Richmond i ruszyła pod górę na wpół zarośniętą kamienną ścieżką. Na widok domu zwolniła kroku. Ian Easton uprzedził ją co prawda przez telefon, że budynek pochodzi z końca XVII wieku, lecz aż do tej pory Helen uważała to za mało prawdopodobne – w okolicy nie było wielu siedemnastowiecznych budowli, te zaś, które się zachowały, zostały skrupulatnie zabezpieczone i zinwentaryzowane do ostatniej spłowiałej cegły.
Jednak w tym wypadku nie ulegało wątpliwości, że dom pochodzi właśnie z tej epoki. Majaczył przed nią w zmierzchu chłodnego popołudnia, tak niepodobny do sąsiednich budynków, że wydawał się pogrążony w niemej rozmowie sam ze sobą. Zdobiony okap dachu, fasada z cegieł o zaokrąglonych kantach, umieszczone w połowie jej wysokości nisze z kamiennymi płaskorzeźbami, nawet wiodąca do drzwi frontowych ścieżka wyłożona drobnymi okrąglakami – tego nie dało się pomylić z żadną inną epoką. Architektura budynku stanowiła odbicie nielicznych ocalałych w okolicy siedemnastowiecznych rezydencji, choć on sam nie był aż tak okazały. Mimo to wzniesiono go niewątpliwie w tym samym czasie, na polecenie kogoś o znacznym majątku i wysokich aspiracjach. Łatwo było też dostrzec, dlaczego pod względem splendoru odstawał od współczesnych mu budowli i nie cieszył się podobną renomą. W XVII wieku mógł olśniewać, lecz obecnie zachował tylko resztki dawnej chwały, a to za sprawą wielowiekowych zaniedbań i – co gorsza – nieudolnych prób modernizacji: niepasująca do całości dobudówka na lewo od głównego wejścia była bardziej wiktoriańska niż barokowa w stylu; po krytym łupkiem dachu przeciągnięto rynnę z podłej jakości aluminium, zapewne aby uporać się przed laty z jakimś przeciekiem; ceglane mury oplatała pajęczyna kabli telefonicznych i elektrycznych, które przecinały równe pionowe linie arkadowych okien.
Helen podeszła do drzwi, opierając się na swojej lasce, której końcówka ślizgała się po nierównych kamieniach ścieżki. Nienawykła do wysiłku, szybko się zasapała i musiała zwolnić, żeby wyrównać oddech. W szybie sąsiadującego z drzwiami wąskiego okna zamajaczyła jej zgarbiona sylwetka. Kiedy Helen podeszła bliżej, sylwetka zafalowała niczym odbicie w ciemnej tafli strumienia: blada, starzejąca się profesorka w niemodnej garsonce. Przechylona w bok i wsparta na lasce.
Z wahaniem przytknęła dłoń do chłodnej cegły przy oknie i zajrzała do środka jak zwykły włamywacz. Szyba zaparowała od jej oddechu, a kiedy znów stała się przejrzysta, Helen ujrzała rozległy ciemny przedsionek. Dopiero po chwili jej wzrok zdołał wyłowić z półmroku poszczególne detale i Helen Watt aż się zachłysnęła. Nadproże wewnętrznych drzwi zdobiły rzeźbione w drewnie cherubiny. Inne otaczały kręgiem szczyt wygasłego kominka. Podobnymi cherubinami udekorowano połowę z zachowanych w Surrey siedemnastowiecznych rezydencji i pałaców, choć nazwisko mistrza, którego wizytówkę stanowiły, przepadło w mrokach dziejów.
Helen wyprostowała się i ujęła w dłoń zimną żelazną kołatkę. Zarówno gładki, ciężki metal, jak i wychudła, drżąca ręka pozostawały nieczułe na ciepło promieni słonecznych, hojnie oblewających wszystko dookoła: drzwi frontowe, marmurowy próg, rękawy wełnianego płaszcza. Uderzenia kołatki o grube drewno wybrzmiały głucho i umilkły. W ciszy, jaka zapadła – niedającej się z niczym pomylić ciszy starego domu – na ułamek sekundy Helen ogarnęło dobrze znane uczucie: przeszywający na wskroś ból obcowania twarzą w twarz z kawałkiem historii. Zupełnie jakby coś wewnątrz niej rozpoczęło swobodny spadek. Albo jakby stanął przed nią kochanek sprzed lat. Niegdyś znał każdy centymetr jej ciała, teraz nie chciał się do niej przyznać…
Drzwi otworzył jej wysoki, starannie uczesany blondyn.
– Pani profesor Watt! Nie sposób wyrazić, jak bardzo jesteśmy pani wdzięczni. Naprawdę.
Ian Easton gestem zaprosił Helen do środka. Wygłoszone sztucznym tonem powitanie odbiło się echem w przepastnym, tonącym w półmroku pomieszczeniu, lecz Helen właściwie go nie zarejestrowała. Jej uwagę przykuły ciężkie drewniane rzeźby, wysokie sklepienie z galeryjką na trzeciej kondygnacji budynku oraz rzędy kartonowych pudeł na posadzce wypełnione dziełami sztuki. Zapach świeżej farby.
Ian ciągnął ze zmarszczonymi brwiami:
– Przed laty studiowałem u pani profesor, choć naturalnie nie może mnie pani pamiętać. – Był przynajmniej na tyle dobrze wychowany, aby oszczędzić jej konieczności potwierdzenia tego oczywistego faktu. Poprowadził ją przez przedsionek, dopasowując krok do jej ślimaczego tempa. – Bardzo mi przykro, że musieliśmy panią fatygować. Z pewnością ma pani znacznie ciekawsze zajęcia.
Helen przystanęła. Ponad nią znajdowało się szerokie nadproże z rzeźbionymi cherubinami upozowanymi na pełniących wartę strażników.
Ian także się zatrzymał, lecz po pełnej szacunku pauzie podjął wyjaśnienia: na widok pisma, które uznał za hebrajskie, od razu przypomniał sobie, że Helen jest wybitną specjalistką w tej dziedzinie. Gdyby więc była tak uprzejma i doradziła im, co zrobić z tymi papierami, byłby jej niezmiernie wdzięczny, ponieważ…
Nawet pod warstewką kurzu gładkie twarze cherubinów jaśniały wyrazem dziecinnej mądrości.
Ian mówił dalej, lecz dom przemawiał głośniej – niemal ją ogłuszał. Helen pojęła, że od tego, jak ułożą się jej relacje z byłym studentem, może faktycznie wiele zależeć.
Zmusiła się więc, aby skupić uwagę na swobodnie, lecz starannie ubranym mężczyźnie obok siebie. Pochylał głowę, jakby nadal zależało mu na aprobacie swojej dawnej wykładowczyni.
– Rzecz w tym – tłumaczył – że wystarczająco ciężko było otrzymać odpowiednie zezwolenia. Dalsza zwłoka na tym etapie…
Zająknął się pod bacznym wzrokiem Helen. Pozostawiając resztę niedopowiedzianą, powiódł ją ku szerokim schodom. Miała dość czasu, aby chłonąć przepych wypolerowanych stopni, masywnych poręczy, bogato zdobionych paneli bocznych przy każdym schodku i jeszcze bogatszych rzeźbień pokrywających ściany podestu tam, gdzie schody skręcały na pierwsze piętro. Ian minął je i zaprowadził Helen do pomieszczenia wyłożonego zwykłą boazerią, dalej od drzwi frontowych.
Tam, na niedużym stoliku karcianym pod oknem, spoczywał pojedynczy wolumin oprawiony w popękaną skórę. Obok leżały dwie luźne kartki, o których Ian wspomniał jej przez telefon: dokumenty, które po odkryciu skrytki elektryk wydobył spod schodów jako pierwsze.
Helen przez moment po prostu na nie patrzyła, napawając się widokiem grubych, mięsistych arkuszy, których nie miała śmiałości dotknąć. Uderzyło ją, że na jednej stronie zestawiono ze sobą dwa alfabety: portugalskie słowa biegły od lewej do prawej, wśród nich zaś rozrzucono tu i ówdzie hebrajskie zdania, nakreślone w przeciwnym kierunku.
Powoli zaczęła czytać. Raz, drugi, trzeci.
Zza jej pleców dobiegł głos Iana.
– Tam – powiedział, wskazując jej kierunek.
Podniosła wzrok. U podnóża schodów, w ciemnym kącie, nietkniętym oślepiającym światłem padającym z okna na podeście, majaczył niewielki otwór po usuniętym panelu.
Ignorując nieśmiałą propozycję pomocy Iana, Helen podeszła bliżej. Ostrożnie osunęła się na podłogę, czując, jak laska drży pod jej ciężarem, i uklękła przed skrytką niczym skruszony penitent.
Tkwiła w tej pozycji dłuższy czas, z dłońmi przyciśniętymi do chłodnej posadzki, czując, że przygniata ją wielkie brzemię, jakby przeżyte dotąd lata przybrały naraz fizyczny kształt. Przez dłuższą chwilę, ciężko oddychając, wpatrywała się w zapełnione półki. W końcu, wiedząc, że nie powinna tego robić, wyciągnęła drżącą rękę, żeby wyjąć pojedynczą kartkę.
To był moment. Arkusz w zadziwiająco dobrym stanie spoczywał na jej rozpostartych dłoniach niczym ptak, który postanowił tam przysiąść tylko na chwilę.
– Tutaj jesteście! – zabrzmiał dźwięczny okrzyk. Wysoka, smukła kobieta przeszła szybko po kamiennej posadzce, stukając obcasami.
– Moja żona Bridgette – przedstawił ją Ian.
Helen zmusiła się, żeby wstać z podłogi i uścisnąć gładką, upierścienioną dłoń, którą podała jej Bridgette Easton.
Oboje powiedli zaraz Helen do niedużego pokoju z wysokim sufitem, przylegającego do pełnego przeciągów holu. Ian zniknął na chwilę i zaraz wrócił z imbrykiem. Potem usiedli na wprost niej przy masywnym, drewnianym stole, pod trzema rozświetlonymi słońcem oknami, z których każde wysokością dorównywało niemal wzrostowi dorosłego mężczyzny. Wiekowe, nierówne szkło szybek zmieniało wąski, okolony murem dziedziniec przed domem w rozmigotany impresjonistyczny pejzaż, praktycznie oślepiając Helen.
– Oczywiście – zaczął Ian – chcemy postąpić jak należy.
Helen powoli skinęła głową.
– Nie liczyliśmy się jednak z taką niespodzianką. To kolejna przeszkoda, z którą przychodzi się nam zmierzyć.
Na moment zapadło niezręczne milczenie. Trwało ono dostatecznie długo, żeby Helen mogła się dobrze przyjrzeć Eastonom. Ian i Bridgette: dwie jasne głowy. Wyszczotkowane włosy żony opadały równą linią do ramion, włosy męża były cienkie i rzadkie. Ian i Bridgette Eastonowie: oboje ubrani z wyszukaną elegancją, po trzydziestce, z pierwszymi zmarszczkami wokół wciąż jeszcze młodych ust i oczu. Mrugający powiekami w oparach świeżej farby zmieszanych z zapachem trocin, zwróceni plecami ku otwartym drzwiom, za którymi, ledwie widoczny, majaczył ciemny zakręt schodów.
– Kiedy będzie pani mogła opróżnić genucę? Jak pani sądzi? – drążyła Bridgette.
– Genizę3 – poprawiła Helen. – Wyjaśniłam już Ianowi przez telefon, że jeszcze nie wiemy, czy na pewno o to chodzi. Wiemy tylko, że niektóre rękopisy są w języku hebrajskim. Oraz – wzięła głęboki wdech i zmusiła się do przybrania obojętnego tonu – że część dokumentów to korespondencja pomiędzy siedemnastowiecznymi rabinami.
Bridgette dźwięcznie się roześmiała.
– To fakt, że ten budynek w pierwszych latach po jego wybudowaniu zamieszkiwali Żydzi. Ciotka stale o tym mówiła, a dokumenty dodatkowo to potwierdzają. Ale żeby rabini?
Bridgette miała długie, giętkie ciało tancerki, które, jak zauważyła Helen, zwykła upozowywać na krześle, zamiast po prostu na nim siedzieć.
– Nie wiadomo jeszcze – odparła wolno Helen – czy mieszkali tutaj jacyś rabini. Papiery mogły tu trafić z innego miejsca. To, kiedy zaczniecie prace remontowe, zależy od stanu dokumentów. Niezbędna jest ekspertyza, zanim będziemy je mogli bezpiecznie przenieść.
Bridgette zdecydowanie pokręciła głową: to było dla niej nie do zaakceptowania.
– Musi pani zrozumieć jedno: w biurze konserwatora zabytków hrabstwa Richmond dobrze pamiętają, że ciotka odmówiła zgody na udostępnienie tego domu zwiedzającym w ramach organizowanych corocznie wycieczek. Od ponad roku jesteśmy gotowi do remontu, lecz oni na każdym kroku mnożą trudności. Najprostsze formalności załatwiamy z wielomiesięcznymi opóźnieniami. Nie chodzi przecież o jakieś wielkie zmiany. – Bridgette wykonała lekceważący gest palcami. – Najwyraźniej wciąż nie przeboleli tego, że w latach dwudziestych Orleans House4 został zrównany z ziemią.
– Ich ostrożność jest naturalnie zrozumiała – wtrącił Ian. – Wszyscy doceniamy wartość historyczną tej okolicy.
Bridgette, w odprasowanej białej bluzce, z węzłem cienkiej zielonej apaszki pod szyją, ściągnęła wargi i nachyliła się, żeby nalać herbaty. W ciszy pokoju bursztynowy napar wpadał do filiżanek z głośnym chlupotem.
– Ciotka mieszkała sama i poza odmalowaniem ścian nigdy niczego nie odnowiła. Żeby ten dom jako tako się prezentował, potrzeba niewyobrażalnych nakładów pracy. Na tym etapie każde dodatkowe opóźnienie byłoby… – Bridgette na moment przestała mieszać herbatę. Jej wąski nadgarstek, przyozdobiony delikatnymi bransoletkami w kolorze butelkowej zieleni, wyprężył się, łyżeczka zawisła w powietrzu, jakby kobieta chciała w jak najwłaściwszych słowach ostrzec Helen, by ta nawet nie próbowała stawać jej na drodze.
– W gruncie rzeczy godne ubolewania – dokończył za nią Ian.
Niezadowolona Bridgette posłała mężowi znaczące spojrzenie.

 
Wesprzyj nas