Zeruya Shalev, jedna z najpoczytniejszych współczesnych pisarek izraelskich, po mistrzowsku penetruje sferę ludzkich emocji. Jej powieść to saga rodzinna, opowieść o bliskości, tęsknocie i rozgoryczeniu, o odchodzeniu i uwalnianiu się od przeszłości.


Co nam zostałoJerozolima. Mały pokój z oknami na arabską wioskę. Chemda odchodzi, wie, że to ostatnie dni jej życia. Czuwają przy niej Dina i Awner – córka, której nigdy nie umiała pokochać, i syn, którego kochała zbyt mocno.

Chemda wspomina: dzieciństwo w kibucu, surowego ojca, jezioro, nad które zawsze uciekała, by schować się przed światem. Dina nie chciała powtórzyć błędów matki, starała się dać swojej córce wszystko, czego sama nigdy nie miała.

Co zrobi, gdy Nican zacznie się od niej oddalać? Awner jest sfrustrowany i nieszczęśliwy. Gdy pewnego dnia zobaczy w szpitalu starszą kobietę czule opiekującą się umierającym mężem, postanawia zrobić wszystko, by ją poznać.

Zeruya Shalev – pisarka izraelska. W 1988 roku zadebiutowała tomem poezji, a w 1993 roku opublikowała powieść “Tańcząc, stojąc”. W 1997 roku wydała książkę “Życie miłosne”, która przyniosła jej międzynarodowy sukces i liczne nagrody. Została przełożona na ponad dwadzieścia języków oraz powstała na jej podstawie adaptacja filmowa. Jej kolejna książka, wydana w 2000 roku powieść “Mąż i żona”, nagrodzona została niemiecką nagrodą Corine Internationaler Buchpreis. W 2005 roku wydała kolejną książkę “Po rozstaniu”, która jest trzecią częścią trylogii.
Zeruya Shalev otrzymała za swoją twórczość liczne nagrody, m.in. trzykrotnie izraelską nagrodę ACUM Prize (1997, 2003, 2005), Golden Book Prize przyznawaną przez stowarzyszenie izraelskich wydawców, francuską Prix Fémina w 2002 oraz Amphi Award w 2003.

Zeruya Shalev
Co nam zostało
Przekład: Anna Halbersztat, Bartosz Kocejko
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 listopada 2019
 
 

Co nam zostało

Rozdział pierwszy

Czy to pokój zrobił się większy, czy ona się skurczyła? A przecież jest to najmniejszy pokój w mieszkaniu, malutkim jak chusteczka do nosa, i teraz, kiedy od rana do wieczora leży w łóżku, wymiary pokoju zdają się rosnąć, a dojście do okna wymaga kilkuset kroków, kilkudziesięciu godzin, kto wie, czy życia jej na to starczy. Reszta życia, czy raczej ostatnia prosta, w czasie, jaki był jej dany, jawiła się jako coś absurdalnie wiecznego, bo takie istnienie pozbawione jakiegokolwiek ruchu mogło trwać bez końca. To prawda, że jest wychudzona i mizerna, lekka jak zjawa, to prawda, że byle podmuch mógłby ją strącić z łóżka, najwidoczniej jedynie ciężar kołdry sprawia, że nie unosi się w powietrzu, nie dryfuje po całym pokoju, to prawda, że byle podmuch może zerwać ostatnią nić, która łączy ją z życiem, ale kto w ogóle zada sobie trud, by dmuchnąć w jej stronę.
Tak, jeszcze przez lata będzie leżeć tu, pod ciężką kołdrą, patrzeć, jak jej dzieci starzeją się, a wnuki dorastają i wychodzą na ludzi. Tak, z gorzką obojętnością skażą ją na życie wieczne, bo, jak przyszło jej nagle do głowy, umieranie także wymaga wiele wysiłku, niemałej żywotności od przyszłego zmarłego i jego otoczenia, wymaga osobistego zaangażowania i mnóstwa zachodu, jak przy urządzaniu przyjęcia urodzinowego. Aby umrzeć, potrzeba też pewnej dozy miłości. A być może ona nie była wystarczająco kochana, być może sama nie kochała dość mocno. Nawet by się to stało.
Nie, żeby nie przychodzili, niemal codziennie ktoś z nich do niej wpada, siada w fotelu naprzeciwko, niby interesuje się jej samopoczuciem, ale ona wyczuwa starą urazę, dostrzega zerkanie na zegarek, słyszy westchnienie ulgi, kiedy zaczyna dzwonić ich komórka. Od razu zmienia się ich głos, staje się energiczny, pełen życia, a z gardeł dobywa się śmiech, jestem u mamy, informują w końcu rozmówcę, obłudnie przewracając oczami, zadzwonię, jak wyjdę, z powrotem poświęcają jej swoją udawaną uwagę, łaskawie o coś pytają, nie słuchając odpowiedzi, więc ona odwdzięcza się im nużącymi odpowiedziami, relacjonuje ze szczegółami to, co powiedział doktor, wymienia nazwy wszystkich lekarstw. Kto kogo bardziej odrzuca, ja ich czy oni mnie, zastanawia się, łącząc w jeden byt dwójkę swych dzieci tak od siebie różnych, widać dopiero teraz udało im się zjednoczyć, dopiero tu, przy łóżku matki-staruszki, która leży od rana do wieczora w swym pokoiku, odcięta od świata przez siłę ciążenia.
Kwadratowy, ciasny pokój, jedyne okno wychodzi na arabską wioskę, po północnej stronie stoi stare biurko, a po południowej szafa, w której schowane są jej ubrania, te kolorowe ubrania, których już nigdy nie włoży. Zawsze pociągały ją żywe kolory, krój nie miał dla niej znaczenia, mogła to być długa i szeroka tunika, wąska w pasie sukienka albo plisowana spódnica, do dziś zresztą nie wie, w czym wygląda najlepiej. I już się nie dowie. Jej wzrok pada na okrągły stolik do kawy, do kupna którego przed wieloma laty zmusiła ją córka, rozpłakała się w sklepie, choć była już dużą dziewczynką. Zmusiliście mnie, żebym się przeprowadziła do tego okropnego mieszkania, i na dodatek daliście mi najmniejszy pokój, więc kupcie mi przynajmniej meble, które mi się podobają. Przestań płakać, zbeształa ją, wszyscy na ciebie patrzą, ale oczywiście uległa i razem wniosły ten, jak się okazało, wyjątkowo ciężki stolik schodami na górę, do tego właśnie pokoju, który był wówczas pokojem córki, postawiły go na samym środku, gdzie swoim chełpliwym blaskiem podkreślał tylko nędzę pozostałych mebli.
A teraz i on miał już swoje lata, czas odcisnął na nim swe piętno i stolik wyblakł, zresztą opakowania lekarstw i tak całkowicie przykryły jego ciężki, bukowy blat. Leki, które zlikwidowały stan zapalny, ale spowodowały alergię, tabletki na alergię, proszki na serce, środki przeciwbólowe, pigułki na obniżenie ciśnienia krwi, które osłabiły ją tak bardzo, że aż upadła i potłukła się, od tego czasu ma problem z chodzeniem. Czasem ma ochotę ułożyć je w kolorowe kupki, usypać na swoim łóżku kolorowe grządki z tabletek, posegregować je według barw i ułożyć z nich mały domek z czerwonym dachem i białymi ścianami, zieloną trawę, tatę i mamę oraz dwójkę dzieci.
Zadaje sobie pytanie: czym to wszystko było, nie dlaczego było takie a nie inne i jaki miało sens, ale właśnie: czym w istocie było? Jak upłynęły dni, zanim znalazła się w tym pokoju, w tym łóżku, czym wypełnione były te dziesiątki tysięcy dni, które oblazły jej ciało jak mrówki pień drzewa, przecież powinna pamiętać, choć nie pamięta. Nawet jeśli wytęży pamięć i pozbiera wszystkie swoje wspomnienia jak stare notatki, ułoży je ciasno obok siebie, będzie tego ledwie kilka tygodni, a gdzie cała reszta, gdzie te wszystkie lata, przecież to, czego sobie nie przypomni, przestanie istnieć, a być może nigdy nie istniało.
Jak po wielkiej tragedii musi teraz, kiedy jest u kresu życia, walczyć z zapomnieniem, jakby była stróżem zmarłych i zaginionych. Kiedy po raz kolejny patrzy w stronę okna, ma wrażenie, że ono tam na nią czeka, to jezioro, które wysychało na jej oczach, spowite mgłą jezioro otoczone miękkimi, parującymi mokradłami, porośniętymi trzciną wyższą od człowieka, z płochliwymi ptakami, które wzbijają się w górę z trzepotem skrzydeł. Tam właśnie znajduje się jej jezioro, w sercu doliny, która rozciąga się od zbocza góry Hermon aż po góry Galilei, w dolinie wypełnionej grudkami zastygłej lawy. Gdyby tylko udało się jej wstać z łóżka i podejść do okna, mogłaby zobaczyć je raz jeszcze, próbuje więc usiąść prosto, wzrokiem szacuje odległość, spojrzenie wędruje pomiędzy oknem a jej obolałymi nogami. Odkąd upadła, czuje strach przed chodzeniem, ale ono tam jest, czeka na jej spojrzenie, martwi się o nią, wstawaj, Chemdale, słyszy głos ojca dodającego jej odwagi, jeszcze tylko krok, jeden mały krok.
Była pierwszym dzieckiem urodzonym w kibucu i wszyscy zebrali się w stołówce, aby zobaczyć, jak stawia pierwsze kroki. Zdaje się, że wszyscy ci ludzie, którzy tęsknili za swoim młodszym rodzeństwem pozostawionym na obczyźnie, za dzieciństwem, od którego zostali odcięci przez surową ideologię, za miłością rodziców, których nie widzieli, odkąd stamtąd wyjechali, niektórzy w gniewie, inni ze złamanym sercem, wszyscy zebrali się w tej dopiero co wybudowanej stołówce. Z błyskiem w oczach wpatrują się w nią, zachęcają ją do postawienia kroku, aby zrobiła to dla nich samych, dla ich starych rodziców, dla ich młodszych sióstr i dorosłych już wówczas braci, którzy za kilka lat mieli zginąć, a ona jest wystraszona, ale gotowa spełnić ich życzenie, staje na chwiejnych nogach, trzyma ojca za rękę, czy jego palce miały już wtedy zapach ryby, czy dopiero później, kiedy przenieśli się do nowego kibucu nad jeziorem i mokradłami, do kibucu, który założono, by osuszyć to jezioro i te mokradła, tak więc stawia pierwszy niepewny krok i właśnie wtedy ojciec puszcza jej rękę, ludzie zgromadzeni wokół klaszczą na jej cześć, jest straszny hałas, a ona upada na plecy i zalewa się łzami. Ojciec patrzy na nią swymi upartymi, jasnoniebieskimi oczami i chce, żeby wstała i spróbowała jeszcze raz, pokazała wszystkim, że potrafi, choć jeden mały krok, ale ona leży na plecach i wie, że nie da rady go zrobić, nawet dla niego, i że on nigdy jej tego nie wybaczy.
Przez następne dwa lata w ogóle nie chciała chodzić, do trzeciego roku życia noszono ją na rękach, jakby była kaleką, mimo że badania niczego nie wykazały, rozważano już wizytę u specjalisty w dalekim Wiedniu, małe dzieci, które urodziły się po niej, już biegają, tylko ona leży na plecach w dziecięcym kojcu i wpatruje się w czubek drzewa pieprzowego. Jego gałęzie przystrojone są podobnymi do pigułek czerwonymi kuleczkami, które szeleszczą nad nią, a ona się do nich uśmiecha. Tylko one jej nie poganiają, tylko one akceptują jej nieruchome istnienie. Co innego ojciec, czując się winny, nosi ją w swych ramionach od lekarza do lekarza, zastanawia się, czy może w czasie tamtego upadku nie doszło do uszkodzenia mózgu, aż w końcu pewien specjalista w Tel Awiwie orzekł, że nie ma żadnych problemów z głową, że ona po prostu boi się chodzić, trzeba tylko wymyślić coś, co wystraszy ją jeszcze bardziej.
Dlaczego mam wystraszyć ją jeszcze bardziej, zapytał ojciec, a lekarz odpowiedział, że nie ma wyjścia, jeśli chcesz, żeby zaczęła chodzić, musisz sprawić, żeby większy strach czuła przed tobą niż przed chodzeniem. Odtąd jej przystojny, postawny ojciec obwiązywał jej tułów ręcznikiem, trzymał ją za tę uprząż i próbował prowadzić przed sobą, wymierzał jej gwałtowne klapsy za każdym razem, kiedy stawiała opór. Robię to dla ciebie, Chemdale, mówił ze ściśniętym gardłem, patrząc w jej opuchniętą od łez twarz. To po to, żebyś była jak wszystkie inne dzieci, żebyś przestała się bać, i wyglądało na to, że rada doktora poskutkowała, bo po paru tygodniach była już w stanie stąpać, kołysząc się, z ciałem palącym od jego uderzeń, jej świadomość skamieniała, jak świadomość zwierzątka poddanego brutalnej tresurze, była gdzieś bardzo daleko, daleko od radości, rozumiała podświadomie, że nawet jeśli uda jej się iść, uda jej się biec, i tak nie będzie miała dokąd.
Daleko od radości, gdzieś poza zasięgiem, ale tego poranka wydawało jej się, że jednak ma dokąd iść. Do okna, Chemdo, zobacz swoje jezioro, ono szepcze do ciebie. Skoro przyszedłem do ciebie, szepcze jezioro, skoro zebrałem wszystkie swoje zielonkawe wody, wszystkie ryby, rośliny i ptaki wędrowne, skoro z ogromnym trudem udało mi się uformować na nowo, w tym górzystym mieście, pod twoim oknem, czy nie wstaniesz z łóżka i nie podejdziesz do okna, aby na mnie popatrzeć? A ona odpowiada mu, wzdychając, jeszcze tylko kilka tygodni i powolutku pokonam cały dystans, dlaczego wtedy nie przyjdziesz? Dlaczego przychodzisz właśnie teraz, po tym kiedy upadłam, i nie tylko ty, dlaczego wszystko przychodzi zbyt późno albo za wcześnie. Ale jezioro śle jej wilgotny powiew, już od kilkudziesięciu lat zbieram kroplę do kropli, gałąź do gałęzi, skrzydło do skrzydła, a wszystko po to, żeby znów objawić się przed tobą, żeby cię zobaczyć, podejdź do mnie, Chemdale, podejdź do okna, a ona kiwa głową z niedowierzaniem, czym były te wszystkie lata, czym były, skoro nie pozostawiły po sobie nawet śladu, skoro na samym końcu i tak pozostała małą dziewczynką, która marzy o tym, aby wykąpać się nago w swoim jeziorze.
Wykręconymi palcami próbuje zsunąć nocną koszulę, którą swego czasu niechętnie przyjęła w prezencie od córki, zawsze grymasiła, kiedy dostawała od niej prezenty, chociaż były piękne i hojne, zawsze raniła swoją córkę właśnie wtedy, kiedy ta chciała jej zrobić przyjemność. Rozpakuj, mamo, ponaglała ją córka, godzinami biegałam po sklepach, nim znalazłam coś, co ci się spodoba, no rozpakuj wreszcie i przymierz, podoba ci się? A ona rozrywała eleganckie opakowanie, podejrzliwie dotykała materiału, bo jego miękki dotyk, jego obcy zapach, obraz, jaki krył się za nim, obraz córki, która chodzi gdzieś bez niej, wszystko to budziło w niej nagły gniew, mamrotała podziękowania, doprawdy, Dino, niepotrzebnie, zgniatała puste opakowanie, sama zaskoczona swoim niezadowoleniem. Czy każdy drobny podarunek wywołuje wielki żal, żądanie daru ostatecznego, bezgranicznego? Chciała jej powiedzieć: weź mnie ze sobą, zamiast przynosić mi jakieś upominki ze swojego osobnego życia, a Dina wpatrywała się w nią urażona, nie podoba ci się, mamo?
Podoba się, podoba aż nazbyt, tak mogła brzmieć właściwa odpowiedź, nigdy niewypowiedziana, podoba za bardzo albo nie dość, za późno albo za wcześnie. Wówczas z powrotem pakowała materiał i chowała go w szafie, dopiero po długim czasie, kiedy zniewaga zapada głęboko i jest już za późno, by ją naprawić, poirytowana wkłada na siebie ten niezapomniany prezent, sweter, szal, nocną koszulę w szare kwiaty, kto kiedykolwiek widział szary kwiat, próbuje wyswobodzić ramię z rękawa, jej wzrok niespodziewanie pada na nagie piersi, szare kwiaty sutków chylące się na skraju jej spłaszczonego biustu, szare kwiaty, pomarszczone, zwiędłe. Jej palce podejrzliwie dotykają fałd skóry, przypomina sobie swojego wnuczka, jak posadzono go na jej kolanach w czasie świątecznej kolacji kilka miesięcy temu, a on natychmiast wylał na siebie szklankę wody. Kiedy zdejmowała z niego koszulę, wyciągnął szybko swoje nagie ramię i przyglądał się mu w zadziwieniu, jakby zauważył je po raz pierwszy, poruszał nim w górę i w dół, dotykał i lizał, następnie zaczął gwałtownie ściskać miękką skórę swojego brzucha, ciesząc się jej dotykiem. Był to taniec czystej miłości, hymn samouwielbienia, gdyby tak mogła zyskać tę niemowlęcą świadomość, gdyby mogła odzyskać władzę nad swoim wyniszczonym ciałem. Nie, wciąż wydawało jej się, że to nie starość, lecz brud, który przylgnął do niej przez te wszystkie lata, że to tylko przejściowa choroba, jakiś rodzaj trądu, i kiedy tylko zanurzy się w wodzie jeziora, uleczy swoje ciało, tak jak wódz wojsk aramejskich, który siedem razy obmył się w rzece Jordan i uwolnił się od trądu.
Chodź, Chemdo, postaw stopę na podłodze i oprzyj się o ścianę, obok łóżka czeka twoja laska, ale ty jej nie potrzebujesz, ty potrzebujesz tylko mnie, tak jak wtedy, gdy byłaś wędrowną czaplą i szukałaś schronienia w falujących trzcinach. Pamiętasz, jak zimą pływałaś nago, nurkowałaś w lodowatej wodzie, aż zachorowałaś i twój ojciec zabronił ci tu wracać, lecz ty od czasu do czasu wciąż zakradałaś się i zrzucałaś ubrania na plaży, aż pewnego razu przyszedł on, zastał cię w wodzie i rozkazał wyjść, a kiedy naga stanęłaś na brzegu, ojciec uciekł i już nigdy więcej cię tu nie szukał, zostaliśmy tylko we dwoje, ale odtąd zawsze czegoś nam brakowało.
A gdzie była matka? To ojciec zawsze zaplatał jej warkocze swoimi szorstkimi dłońmi przesiąkniętymi zapachem ryby, to on zmuszał ją do chodzenia i do biegania, do wspinania się na dachy kibucu, tak jak robiły to pozostałe dzieci, za którymi nigdy nie mogła nadążyć, jak małpy skaczące z jednego dachu na drugi, podczas gdy ona mdlała z przerażenia i nie chciała nawet spróbować, a wtedy zjawiał się on, groźnie spoglądał na nią swoimi błękitnymi oczami i pytał: czego bardziej się boisz, skoku czy mnie, życia czy śmierci? Z trudem wspinała się na górę, przeklinając ojca, osioł jeden, prawdziwy osioł, wszystko powiem mamie.
Ale gdzie była twoja mama? Jej córka zadawała to pytanie za każdym razem, gdy słuchała tych historii, opowiadanych do znudzenia, a jednak wciąż zaskakujących i niepokojących. „Dorastałaś bez mamy!”, oświadczała z zadowoleniem i choć Chemda protestowała, nie, mylisz się, bardzo kochałam moją mamę, a ona mnie, nigdy nie wątpiłam w jej miłość, Dina nie odpuszczała, z radością wyciągając z tego stwierdzenia cały szereg wniosków, dorastałaś bez matki, nic więc dziwnego, że nie umiałaś nią być, a skoro i ja nie miałam matki, ucierpiała na tym moja córka, czy widzisz zatem, w jaki sposób nieobecność twojej matki, na którą nawet się nie złościsz, wpływa na nas wszystkie?
To zupełnie nie tak, kiwała przecząco głową, nie złościłam się na mamę, bo wiedziałam, że ciężko pracuje. Pracowała w mieście i przyjeżdżała tylko na weekend, a po jej powrocie z całorocznego wyjazdu nawet jej nie poznałam, myślałam, że to jakaś obca kobieta, która zamordowała moją mamę, ale nawet wówczas nie byłam na nią zła, wiedziałam, że musi pracować, że nie ma wyjścia. Wy i ta wasza złość, ty, Awner i całe to wasze uciśnione pokolenie, dlaczego tak się skarżycie? Ale czasami zdawało jej się, że i ona czuje złość, straszną, morderczą złość, nie tylko na rodziców, nie tylko na ojca, który na swój surowy sposób był jej oddany, albo na wiecznie zajętą matkę, ale również na nie, na swoje dzieci, a szczególnie na córkę, której włosy były już siwe.
Dopiero co zaplatała w warkocze czarne kręcone włosy córki, jej palce zanurzały się w nich głęboko, tak jak kiedyś palce ojca w jej własnych włosach, a teraz te same włosy są matowe, mają kolor stali, a ona ich nie farbuje, jak robi to większość kobiet w jej wieku, ale buńczucznie nosi siwą grzywę wokół wciąż młodzieńczej twarzy. Zdawało się jej, że nawet to było przemyślanym gestem córki wobec matki, że córka znęca się nad sobą, żeby pokazać jej, Chemdzie, że tamte dni, dni dzieciństwa, były bezpowrotnie stracone, dlatego nie dba o siebie, głodzi się, z roku na rok jest coraz bardziej koścista, córka jest nawet chudsza i mniejsza od niej. Kobiety w tej rodzinie stopniowo zanikają, jeszcze dwa lub trzy pokolenia i może nie będzie ich wcale, podczas gdy jej syn pęcznieje, czasami trudno jej rozpoznać w tym krągłym, łysym i sapiącym mężczyźnie jej pięknego syna, który odziedziczył po swym dziadku nadzwyczaj błękitne oczy, czasami patrzy na niego z przerażeniem, bo zdaje się jej, że ten mężczyzna zabił jej syna i teraz żyje jego życiem, śpi w jego łóżku i wychowuje jego dzieci, dokładnie to samo podejrzenie miała wobec tamtej obcej kobiety, która wiele lat temu wróciła z Ameryki i chciała przytulić ją i pocałować, podając się za jej matkę.

 
Wesprzyj nas