W „Zorzy polarnej” poznajemy Lyrę Belacquę, sierotę z równoległego świata, w którym nauka, teologia i magia splatają się ze sobą.


Zorza polarnaLyra i jej dajmon w zwierzęcej postaci mieszkają – na wpół dzicy i beztroscy – wśród akademików oksfordzkiego Kolegium Jordana.

Kiedy Lyra wyruszy na poszukiwanie uprowadzonego przyjaciela, odkryje złowieszczą intrygę, w której główną rolę odkrywają porwane dzieci, a jej wyprawa przeobrazi się w pogoń za zrozumieniem tajemniczego zjawiska zwanego „Prochem”.

Los zawiedzie ją na skute lodem ziemie Arktyki, gdzie władzę sprawują klany wiedźm, a niedźwiedzie polarne toczą wojny.

Niezwykła podróż Lyry będzie miała poważne konsekwencje wykraczające daleko poza granice świata, który zamieszkuje.

„Bez tego dziecka wszyscy zginiemy”.

Philip Pullman (ur. 19 października 1946) – brytyjski pisarz i wykładowca.
Po kilku nieprzynoszących sukcesów próbach pisania dla dorosłych zdobył sławę kierowaną do młodzieży trylogią fantastyczną “Mroczne materie”. W krajach anglojęzycznych stała się pozycją klasyczną i trafiła na pierwsze miejsca list bestsellerów.
Inspirowana esejem Heinricha von Kleista „O teatrze marionetek”, wierszami Williama Blake’a i Rajem utraconym Johna Miltona, wychodzi poza ramy powieści dla dzieci. Pullman ukazał rozterki moralne, zdradę, miłość i tragizm wyborów, poruszył także takie tematy jak metafizyka, filozofia i teologia.

Philip Pullman
Zorza polarna
Przekład: Wojciech Szypuła
Seria: „Mroczne Materie”, tom 1
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 4 września 2019
 
 

Zorza polarna


W głąb tej otchłani dzikiej, co Natury
Łonem jest, mogąc być także jej grobem,
Gdyż morza, brzegów, powietrza ni ognia
Tam nie ma, wszystkie są one w zarodku
Zmieszane, walcząc ze sobą wiekuiście,
Chyba że Stwórca Wszechmogący zechce
Z materii mrocznych tworzyć nowe światy;
W głąb tej otchłani dzikiej Wróg przemyślny
Spoglądał chwilę, stojąc na krawędzi
Piekieł i podróż rozważając swoją (…)

John Milton, Raj utracony, księga II
(przeł. Maciej Słomczyński)

Część pierwsza
Oksford

1
Karafka tokaju

Lyra i jej dajmon trzymali się blisko ściany pogrążającej się w ciemnościach auli, żeby nie było ich widać z kuchni. Trzy ogromne stoły, ciągnące się przez całą długość pomieszczenia, były już nakryte. Szkło i srebro skrzyły się w resztkach dziennego światła. Przygotowano też długie ławy, na których mieli zasiadać goście. Pod ścianami wisiały ginące w półmroku portrety dawnych mistrzów.
Dotarłszy do podwyższenia, Lyra obejrzała się na otwarte drzwi kuchni, po czym – nie zobaczywszy tam nikogo – podeszła do głównego stołu. Tutaj zastawa była nie srebrna, lecz złota; dla czternaściorga gości zamiast zwykłych ław przyszykowano tapicerowane aksamitem mahoniowe fotele.
Lyra stanęła obok fotela mistrza i leciutko stuknęła paznokciem w największy kieliszek. Dźwięczna nuta poniosła się echem po auli.
– Jesteś niepoważna – szepnął jej dajmon. – Zachowuj się.
Dajmon miał na imię Pantalaimon i w tej chwili występował pod postacią ciemnobrązowej ćmy, która zupełnie ginęła w półmroku auli.
– W kuchni panuje za duży zgiełk, żeby cokolwiek usłyszeli – odparła również szeptem Lyra. – A kamerdyner nie przyjdzie przed pierwszym dzwonkiem. Nie panikuj.
Mimo to nakryła dźwięczący kryształ dłonią. Pantalaimon zatrzepotał skrzydłami i przez uchylone drzwi na drugim krańcu podwyższenia wleciał do palarni. Chwilę później wyfrunął z powrotem.
– Nikogo nie ma – poinformował Lyrę szeptem – ale musimy się pośpieszyć.
Pochylona Lyra przemknęła pod osłoną stołu do palarni, gdzie wyprostowała się i rozejrzała. Jedyne źródło światła stanowił kominek, w którym stos płonących polan właśnie się osunął i strzelił skrami w głąb komina. Lyra spędziła w kolegium większość życia, a mimo to nigdy przedtem nie była w palarni, do której wstęp mieli tylko akademicy i ich goście – i to wyłącznie płci męskiej. Palarnia pozostawała zamknięta nawet dla pokojówek. Utrzymywanie w niej porządku było wyłącznym przywilejem majordoma.
Pantalaimon przysiadł jej na ramieniu.
– Zadowolona? – spytał szeptem. – Możemy już iść?
– Nie wygłupiaj się! Chcę się rozejrzeć.
Środek sporego pomieszczenia zajmował wykończony na wysoki połysk owalny stół z różanego drewna. Na blacie stały przeróżne karafki i kieliszki, a także srebrny przybornik palacza i stojak na fajki. Obok, na niskim kredensie znajdował się podgrzewacz z małym kociołkiem i kosz pełen makówek.
– Nie żałują sobie, co, Pan? – mruknęła półgłosem Lyra.
Przysiadła na jednym z obitych zieloną skórą foteli i zapadła się weń tak głęboko, że niemal położyła się na wznak. Wyprostowała się i, podkuliwszy nogi, powiodła wzrokiem po zawieszonych na ścianach portretach. Domyślała się, że przedstawiają dawnych akademików. Posępni brodacze w długich togach spoglądali na nią z powagą i dezaprobatą.
– Jak myślisz, o czym tu rozmawiają? – zapytała Lyra, a właściwie zamierzała zapytać, bo zanim dokończyła pytanie, usłyszała dobiegające zza drzwi głosy.
– Za fotel! – szepnął naglącym tonem Pantalaimon. – Szybko!
Lyra w okamgnieniu zeskoczyła z fotela i przykucnęła za jego oparciem. Nie była to najlepsza kryjówka – fotel stał na samym środku pokoju i jeżeli Lyra nie będzie siedzieć jak mysz pod miotłą…
Drzwi się otworzyły i oświetlenie pomieszczenia uległo zmianie – jeden z wchodzących przyniósł lampę i postawił ją na kredensie. Lyra widziała jego nogi odziane w ciemnozielone spodnie i wyglansowane czarne buty. Ktoś ze służby.
– Czy lord Asriel już przybył? – zadudnił czyjś bas.
To był głos mistrza. Wstrzymując oddech, Lyra patrzyła, jak dajmon służącego (pies; dajmony służby najczęściej przybierały postać psów) wbiega do pokoju i kładzie się u jego stóp, a chwilę później zobaczyła także stopy mistrza, obute w te same co zawsze sfatygowane czarne półbuty.
– Nie, mistrzu – odparł majordom. – Nie ma też żadnych nowin z aeroportu.
– Spodziewam się, że kiedy się zjawi, będzie głodny. Zaprowadź go prosto do auli, dobrze?
– Tak zrobię, mistrzu.
– Dekantowałeś dla niego ten wyjątkowy tokaj?
– Tak, mistrzu, rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy, zgodnie z pańskim poleceniem. Pamiętam, że jego lordowska mość ma do niego szczególne upodobanie.
– Doskonale. A teraz zostaw mnie samego.
– Będzie pan potrzebował lampy, mistrzu?
– Tak, ją też zostaw. Potem, podczas kolacji, zajrzysz tu i przytniesz knot.
Majordom skłonił się lekko i wyszedł. Jego dajmon posłusznie potruchtał za nim. Ze swojej nie najlepszej kryjówki Lyra śledziła ruchy mistrza, który podszedł do ogromnej dębowej szafy w kącie, zdjął z wieszaka togę i założył ją z mozołem. Dawniej dysponował niepospolitą siłą, dziś jednak był już po siedemdziesiątce i jego ruchy stały się sztywne i powolne. Jego dajmon – kruk – odczekał do momentu, gdy mistrz się odzieje, po czym sfrunął ze szczytu szafy wprost na jego prawe ramię, jak na dobrze znajomą grzędę.
Lyra zdawała sobie sprawę, że Pantalaimon się denerwuje, nie wydał jednak żadnego dźwięku. Ona sama odczuwała po prostu przyjemną ekscytację. Zapowiedziany przez mistrza gość, lord Asriel, był jej stryjem i budził w niej jednocześnie wielki lęk i wcale nie mniejszy podziw. Powiadano, że jest zamieszany w politykę na szczytach władzy, a także że uczestniczy w tajnych wyprawach odkrywczych i walczy w wojnach toczonych w odległych krainach. Zawsze zjawiał się bez zapowiedzi i potrafił być bardzo srogi. Gdyby zdybał Lyrę w palarni, zostałaby surowo ukarana. Uznała jednak, że może z tym żyć.
Scena, której stała się świadkiem chwilę później, zmieniła wszystko.
Mistrz wyjął z kieszeni złożony arkusik papieru i położył go na stole. Następnie wyciągnął korek z karafki zawierającej intensywnie złocisty płyn, rozłożył arkusik, wsypał zeń do naczynia strużkę białego proszku, a potem zmiął papier w dłoni i cisnął go w ogień. Wyjętym z kieszeni ołówkiem zamieszał wino, aż proszek całkowicie się rozpuścił, po czym na powrót zakorkował karafkę.
Jego dajmon skrzeknął krótko. Mistrz odpowiedział coś półgłosem, powiódł dookoła chmurnym spojrzeniem półprzymkniętych oczu i wyszedł tymi samymi drzwiami, przez które przed chwilą wszedł.
– Widziałeś to, Pan? – spytała szeptem Lyra.
– Oczywiście, że widziałem! A teraz się pośpiesz, zanim przyjdzie kamerdyner!
Ledwie wybrzmiały te słowa, z drugiego końca auli dobiegł dźwięk dzwonka.
– To dzwonek kamerdynera – powiedziała Lyra. – Myślałam, że będziemy mieli więcej czasu.
Pantalaimon szybko podfrunął do drzwi i równie szybko wrócił.
– Kamerdyner już tu idzie – oznajmił – a drugimi drzwiami się nie wymkniesz…
Drugie drzwi – te, przez które wszedł i wyszedł mistrz – prowadziły do uczęszczanego korytarza łączącego bibliotekę z klubem akademików. O tej porze roiło się tam od mężczyzn przywdziewających przed kolacją togi albo w pośpiechu porzucających w klubie dokumenty i aktówki, by już bez nich udać się do auli. Lyra zamierzała wyjść tą samą drogą, którą tu trafiła. Liczyła na to, że do przybycia kamerdynera zostało jeszcze kilka minut.
I gdyby nie zobaczyła, jak mistrz dosypuje tajemniczego proszku do wina, teraz zaryzykowałaby zapewne gniew kamerdynera albo żywiła nadzieję, że przemknie niezauważona w tłumie na korytarzu. Jednakże zdezorientowana sceną, której była świadkiem, przez chwilę nie wiedziała, co robić.
Ciężkie kroki zadudniły na podwyższeniu w auli: to kamerdyner szedł sprawdzić, czy palarnia jest gotowa na przyjęcie akademików, którzy po kolacji przyjdą tu rozkoszować się makiem i winem. Lyra rzuciła się w stronę dębowej szafy, otworzyła ją, wskoczyła do środka i przymknęła od wewnątrz drzwi w tej samej chwili, gdy kamerdyner wszedł do pokoju. Nie martwiła się o Pantalaimona: ściany w palarni miały ciemny, posępny odcień, a poza tym zawsze mógł przecież wpełznąć pod fotel.
Usłyszała wysilony, świszczący oddech kamerdynera i przez szparę w niedomkniętych drzwiach patrzyła, jak poprawia umieszczone na stojaku fajki i krytycznym spojrzeniem obrzuca karafki i kieliszki. Przygładził palcami włosy nad uszami i powiedział coś do swojego dajmona. Jak każdy służący, miał dajmona-psa, ale ponieważ był nie byle jakim służącym, jego pies również był nieprzeciętny: czujny rudy seter rozglądał się i węszył podejrzliwie, jakby instynktownie wyczuwał obecność intruza. Na szczęście nie podszedł do szafy, co Lyra przyjęła z ogromną ulgą. Bała się kamerdynera. W przeszłości dwa razy ją zbił.
Usłyszała cichutki szept. Najwidoczniej Pantalaimon wcisnął się za nią do szafy.
– Teraz będziemy musieli tu zostać. Dlaczego mnie nie posłuchałaś?
Lyra odczekała z odpowiedzią, aż kamerdyner sobie poszedł. Do jego obowiązków należało nadzorowanie pracy kelnerów przy głównym stole, a ona słyszała, że akademicy już gromadzą się w auli. Dobiegał stamtąd szmer rozmów i szuranie stóp.
– Bardzo dobrze zrobiłam – odparła szeptem. – Gdybym cię posłuchała, nie zobaczylibyśmy, jak mistrz wsypuje truciznę do wina. Pan, to był ten tokaj, o który mistrz wcześniej pytał majordoma! Chcą otruć lorda Asriela!
– Przecież nawet nie wiesz, czy to trucizna.
– Ależ oczywiście, że tak! Zapomniałeś już, że kazał majordomowi wyjść, zanim to zrobił? Gdyby to była nieszkodliwa substancja, nie przejąłby się obecnością świadka. Poza tym ja po prostu wiem, że coś się szykuje. To jakaś sprawa polityczna, służący od kilku dni o tym gadają. Możemy zapobiec morderstwu, Pan!
– W życiu nie słyszałem gorszych bzdur – odparował krótko Pantalaimon. – Jak zamierzasz wytrzymać cztery godziny bez ruchu w takiej ciasnej szafie? Wyjrzę na korytarz, powiem ci, kiedy będziesz mogła wyjść.
Sfrunął z ramienia Lyry, która ujrzała jego mały cień na tle pionowej kreski światła w szczelinie drzwi.
– Nie warto, Pan – powiedziała. – Zostanę. Jest tu jakaś druga toga albo coś w tym rodzaju. Rozścielę ją na dnie, umoszczę sobie gniazdko… Muszę, po prostu muszę zobaczyć, co oni knują.
Do tej pory siedziała w szafie przykucnięta, teraz zaś ostrożnie wstała, po omacku szukając wieszaków, żeby ich nie potrącić i nie narobić hałasu… i nagle stwierdziła, że szafa jest znacznie większa, niż jej się początkowo wydawało. Znalazła w niej jeszcze kilka tog i kapturów; większość miała jedwabną podszewkę, niektóre były oblamowane futrem.
– Myślisz, że wszystkie należą do mistrza? – spytała szeptem. – Kiedy inne uczelnie nadają mu honorowe tytuły, może dają mu też w prezencie takie eleganckie szaty, które potem tu wiesza, żeby czasem się w nie przebierać… Pan? Naprawdę myślisz, że to nie była trucizna?
– Myślę, że była. Tak samo jak ty. Ale poza tym myślę, że to nie nasza sprawa i że byłoby to największe głupstwo ze wszystkich głupstw w twoim życiu, gdybyś postanowiła się wtrącić w rzecz, która wcale nas nie dotyczy.
– Nie żartuj sobie, nie mogę tak po prostu siedzieć tu i patrzeć, jak podają mu truciznę!
– To idź gdzie indziej.
– Jesteś tchórzem, Pan.
– Niewątpliwie. Mogę zapytać, co zamierzasz? Chcesz wyskoczyć z szafy i wytrącić mu kieliszek z drżącej dłoni? Co właściwie miałaś na myśli?
– Niczego nie miałam na myśli i dobrze o tym wiesz – odcięła się Lyra – ale po tym, jak zobaczyłam, co robi mistrz, nie mam już wyboru. Chyba wiesz, czym jest sumienie, prawda? Jak mogłabym sobie stąd pójść, siedzieć w bibliotece czy gdziekolwiek indziej i kręcić młynka palcami, wiedząc, co ma się tu wydarzyć? Czegoś takiego z pewnością nie miałam na myśli.
– Od początku to planowałaś – stwierdził po chwili dajmon. – Chciałaś się tu ukryć i ich podglądać. Dlaczego wcześniej nie zdałem sobie z tego sprawy?
– Dobrze, przyznaję, taki właśnie miałam plan. Wszyscy wiedzą, że oni coś knują, odprawiają jakieś rytuały albo coś… Chciałam się po prostu dowiedzieć, co to takiego.
– Ale to nie jest nasza sprawa! Jeżeli chcą mieć swoje małe tajemnice, powinnaś po prostu unieść się honorem i im na to pozwolić. Takie ukrywanie się i szpiegowanie to dziecinada.
– Wiedziałam, że tak powiesz. A teraz przestań mnie zadręczać.
Jakiś czas przesiedzieli w milczeniu: Lyra w niezbyt wygodnej pozycji na twardym dnie szafy, a Pantalaimon na jednej z tog na wieszaku, w słusznym oburzeniu poruszając czułkami, które chwilowo posiadał. Lyra miała mętlik w głowie. Chętnie podzieliłaby się z dajmonem dręczącymi ją sprzecznymi myślami, ale też miała swoją dumę. Być może powinna sobie to wszystko poukładać bez jego pomocy.
Naczelne miejsce wśród targających nią emocji zajmował strach. Nie bała się jednak o siebie – dostatecznie często pakowała się w przeróżne tarapaty, żeby oswoić takie lęki. Tym razem obawiała się o los lorda Asriela i martwiła się tym, co tu się właściwie działo. Stryj rzadko odwiedzał kolegium, a skoro postanowił zjawić się tu właśnie teraz, w okresie wyjątkowego politycznego wzburzenia, to raczej nie przybywał po to, żeby po prostu pojeść, popić i zapalić fajkę w towarzystwie starych kompanów. Wiedziała, że – podobnie jak mistrz – należy do Rady Gabinetowej, specjalnego ciała doradczego powołanego przy premierze, więc jego wizyta mogła się jakoś wiązać z tym faktem. Sęk w tym, że spotkania Rady odbywały się w pałacu, a nie w palarni Kolegium Jordana.
Do tego dochodziły plotki powtarzane szeptem wśród służby. Ponoć Tatarzy najechali Moskwę i napierali na północ, w kierunku Sankt Petersburga, skąd mogliby zapanować nad całym akwenem Morza Bałtyckiego, a z czasem wyprawić się na Europę Zachodnią. A lord Asriel był przecież niedawno na dalekiej północy. Kiedy ostatnim razem go widziała, przygotowywał się do ekspedycji do Laponii…
– Pan? – zagadnęła szeptem.
– Tak?
– Myślisz, że dojdzie do wojny?
– Na razie nie. Lord Asriel nie przyjeżdżałby do nas na kolację, gdyby za tydzień albo dwa miała wybuchnąć wojna.
– Też tak pomyślałam… A później?
– Ćśśś! Ktoś idzie!
Lyra usiadła prosto i przytknęła oko do szpary w drzwiach: to majordom przyszedł, żeby zgodnie z poleceniem mistrza przyciąć knot w lampie. Klub i biblioteka miały oświetlenie jantaryczne, w palarni zaś na życzenie akademików zachowano stare lampy naftowe, dające łagodniejsze światło, i tak miało zostać przynajmniej do końca życia mistrza.
Majordom skrócił knot, dołożył jeszcze jedno polano do kominka, po czym, nadstawiwszy przez chwilę ucha przy drzwiach prowadzących do auli, poczęstował się garścią ziela z przybornika.
Zamknął pojemnik z zielem… i aż podskoczył nerwowo, gdy klamka drugich drzwi poruszyła się pod naporem czyjejś dłoni. Lyra ledwie zdołała pohamować śmiech. Majordom pośpiesznie wepchnął ziele do kieszeni i odwrócił się do niespodziewanego gościa.
– Lord Asriel! – powiedział.
Zaskoczoną Lyrę przeszedł lodowaty dreszcz. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie widziała przybysza i z najwyższym trudem powstrzymała się od przesunięcia w dogodniejsze miejsce.
– Dobry wieczór, Wren – powiedział lord Asriel. Lyra zawsze słuchała jego chropawego głosu z mieszaniną przyjemności i lęku. – Spóźniłem się na kolację. Poczekam tutaj.
Majordom był wyraźnie zakłopotany. Goście mieli wstęp do palarni wyłącznie na osobiste zaproszenie mistrza i lord Asriel doskonale o tym wiedział, ale majordom, którego uwagi nie uszło spojrzenie lorda znacząco spoczywające na jego wypchanej kieszeni, postanowił nie protestować.
– Mam poinformować mistrza o pańskim przybyciu?
– Nie zawadzi. I podaj mi kawę.
– Służę uprzejmie.
Majordom ukłonił się i pośpiesznie wyszedł wraz z nieodstępującym go na krok dajmonem. Lord Asriel podszedł do kominka, przeciągnął się i ziewnął jak lew. Miał na sobie podróżny strój.
Na widok stryja Lyra – jak zwykle – przypomniała sobie z całą wyrazistością, jak wielkim lękiem ją napawa. Teraz nie mogło być już mowy o tym, żeby niepostrzeżenie wymknęła się z pokoju. Nie pozostało jej nic innego, jak siedzieć cicho i mieć nadzieję.
Śnieżna pantera, dajmon lorda Asriela, stanęła za jego plecami.
– Chcesz tutaj urządzić projekcję? – zapytała.
Tak. Będzie z tym mniej zamieszania niż w audytorium. Będą też chcieli obejrzeć okazy. Zaraz poślę po portiera. To dla nas ciężki czas, Stelmario.
– Powinieneś odpocząć.
Lord Asriel rozsiadł się wygodnie na jednym z foteli. Lyra nie widziała już jego twarzy.
– Wiem, wiem. Powinienem się też przebrać. Istnieje zapewne jakaś reguła z ich pradawnej etykiety, w myśl której mogą nałożyć na mnie karę tuzina butelek za przyjście tutaj w niewłaściwym stroju. Poza tym powinienem przespać ze trzy doby bez przerwy. Co nie zmienia jednak faktu, że…
Rozległo się pukanie do drzwi i do palarni wszedł majordom ze srebrną tacą, na której niósł dzbanek z kawą i filiżankę.
– Dziękuję, Wren – powiedział lord Asriel. – Dobrze widzę? To tokaj na stole?
– Mistrz kazał go dekantować specjalnie dla pana. Z rocznika dziewięćdziesiąt osiem zostały już tylko trzy tuziny butelek.

 
Wesprzyj nas