„Wieczna wojna” to powieść wojenna, ale i… pacyfistyczna, w której walka z wrogiem przeradza się w walkę o człowieczeństwo.
Znakomita powieść należąca do kanonu literatury SF. Łączy pełen rozmachu obraz przyszłego konfliktu z wizjonerskim i ponadczasowym spojrzeniem na człowieka i zmiany wywołane przez wojnę.
Wojna to piekło i William Mandella przekonuje się o tym na własnej skórze, walcząc z Taurańczykami.
Towarzyszymy mu przez całą służbę, obserwując jego oczami okrucieństwa, ogrom cierpień i absurdy walk… a także przemiany na Ziemi, która w ciągu jego życia – na skutek efektów relatywistycznych – starzeje się o kilkaset lat.
Powieść zdobyła nagrody Hugo, Nebula, Locus.
Nazwanie Wiecznej wojny najlepszą powieścią wojenną SF byłoby krzywdzącym niedopowiedzeniem. Oprócz błyskotliwego technologicznego i społecznego wizjonerstwa jest ona tak dobrą i przejmującą powieścią wojenną jak żadna z tych, które czytałem.
William Gibson, autor Neuromancera
Joe Haldeman (ur. 1943) to jeden z najsłynniejszych autorów science fiction, weteran wojny wietnamskiej. Napisał kilka zbiorów opowiadań i blisko 30 powieści, m.in. głośną „Wieczną wojnę”, uhonorowaną najważniejszymi nagrodami literatury SF i będącą podstawą doskonałej powieści graficznej narysowanej przez Marvano. Haldeman zdobył nagrody Hugo, Nebula, Locus, Campbella, World Fantasy Award i James Tiptree Jr. Award. Wybrany został do Science Fiction Hall of Fame, uhonorowany jako Wielki Mistrz SFWA.
Wieczna wojna
Przekład: Zbigniew A. Królicki
seria: Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 12 lutego 2020
Wieczna wojna
SZEREGOWY MANDELLA
Rozdział 1
Dzisiaj pokażemy wam osiem sposobów bezgłośnego zabijania ludzi.
Mówiący to mężczyzna był sierżantem, który nie wyglądał na starszego o pięć lat ode mnie. Tak więc jeśli kiedykolwiek zabił człowieka w walce, bezgłośnie czy nie, musiał to zrobić w kołysce.
Znałem już osiemdziesiąt sposobów zabijania ludzi, ale większość z nich była dość hałaśliwa. Wyprostowałem się na krześle, przywołałem na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania i zasnąłem z otwartymi oczami. Wszyscy pozostali zrobili to samo. Nauczyliśmy się, że na tych wieczornych wykładach nigdy nie mówią niczego ważnego.
Obudził mnie szmer projektora. Pokazali krótki film demonstrujący „osiem cichych sposobów zabijania”. Niektórzy aktorzy musieli być po praniu mózgu, ponieważ naprawdę ich zabito.
Po filmie dziewczyna siedząca w przednim rzędzie podniosła rękę. Sierżant skinął na nią, więc wstała i wystąpiła naprzód. Całkiem niezła, tylko o trochę zbyt masywnej szyi i barkach. Każdy tak wygląda po kilku miesiącach noszenia ciężkiego plecaka.
– Sir. – Aż do promocji musieliśmy się zwracać do sierżantów „sir”. – Większość tych sposobów wyglądała… dość głupio.
– Na przykład?
– Weźmy zabijanie kogoś ciosem saperki w nery. Chcę powiedzieć, że chyba nigdy nie jest tak, żeby ktoś był uzbrojony tylko w saperkę, a nie miał pistoletu czy noża. I czy nie lepiej po prostu walnąć go w łeb?
– Może mieć na głowie hełm – odparł sierżant rezolutnie.
– Ponadto Taurańczycy pewnie nawet nie mają nerek!
Wzruszył ramionami.
– Zapewne nie mają.
Był rok 1997 i nikt nigdy nie widział Taurańczyka. Nie znaleziono choćby kawałka większego od przysmażonego chromosomu.
– Jednak ich fizjologia jest zbliżona do naszej, więc musimy założyć, że są równie skomplikowanymi organizmami jak my. Muszą mieć jakieś słabe punkty, czułe miejsca. Musicie je znaleźć. To ważne – rzekł, wskazując palcem na ekran. – Tych ośmiu skazańców zarżnięto dla was, ponieważ musicie się dowiedzieć, jak zabijać Taurańczyków, i umieć to robić zarówno megawatowym laserem, jak i tarczą szlifierską.
Kobieta usiadła niezbyt przekonana.
– Są jakieś pytania?
Nikt nie podniósł ręki.
– Dobra. Baa-czność!
Leniwie podnieśliśmy się z krzeseł, a on spojrzał na nas wyczekująco.
– Pieprz się, sir – ryknął znużony chór.
– Głośniej!
– PIEPRZ SIĘ, SIR!
Jeden z głupszych wojskowych sposobów podbudowywania morale.
– Już lepiej. Nie zapomnijcie, jutro przed świtem manewry. Pobudka o 3.30, wymarsz o 4.00. Każdy przyłapany w łóżku o 3.40 straci jedną belkę. Rozejść się.
Zapiąłem uniform i poszedłem po śniegu do kantyny na filiżankę wywaru z soi i skręta. Zawsze wystarczało mi pięć czy sześć godzin snu i to były jedyne chwile, jakie miałem tylko dla siebie, przez moment daleko od armii. Kilka minut czytałem wiadomości odbierane przez faks. Załatwili kolejny statek, gdzieś w rejonie Aldebarana. To było jakieś cztery lata temu. Szykowano karną ekspedycję, ale lot do celu zajmie flocie kolejne cztery lata. Do tej pory Taurańczycy obsadzą wszystkie planety przejścia.
W kwaterze wszyscy już spali i główne światła były wyłączone. Cała kompania tkwiła tu, od kiedy wróciliśmy z dwutygodniowego szkolenia na Księżycu. Rzuciłem ciuchy do szafki, sprawdziłem grafik i stwierdziłem, że śpię na koi 31. Do licha, tuż pod grzejnikiem.
Najciszej jak umiałem wślizgnąłem się za zasłonę, żeby nie budzić śpiącej obok osoby. Nie widziałem, kto to, ale nic mnie to nie obchodziło. Wsunąłem się pod koc.
– Spóźniłeś się, Mandella – ziewnął ktoś.
– Przepraszam, że cię zbudziłem – szepnąłem.
– W porząsiu.
Obróciła się na bok i wtuliła we mnie. Była ciepła i dość miękka.
Poklepałem ją po biodrze, mając nadzieję, że robię to po bratersku.
– Dobranoc, Rogers.
– Dobranoc, ogierze.
Odpowiedziała takim samym gestem, tylko bardziej sugestywnym.
Dlaczego zawsze trafiasz na zmęczone, kiedy jesteś gotowy, i na chętne, kiedy ty jesteś znużony? Pogodziłem się z nieuniknionym.
Rozdział 2
Dobra, przyłóżcie się do tego, cholera! Grupa wzdłużnika! Ruszać się, ruszcie swoje przeklęte tyłki!
Około północy przyszedł ciepły front i śnieg zmienił się w błoto. Permaplastowy dźwigar ważył pięćset funtów i był piekielnie nieporęczny, nawet jeśli nie był oblodzony. We czwórkę, po dwoje na każdym końcu, nieśliśmy plastikowy dźwigar w zesztywniałych palcach. Moją partnerką była Rogers.
– Uwaga! – wrzasnął facet za mną, co oznaczało, że ciężar wymknął mu się z rąk. Chociaż nie stalowy, wzdłużnik był dostatecznie ciężki, żeby zmiażdżyć stopę. Wszyscy puścili go i odskoczyli. Padając, obryzgał nas błotnistą mazią.
– Do diabła, Petrov – powiedziała Rogers – dlaczego nie pójdziesz do Czerwonego Krzyża albo gdziekolwiek? Ta kurewska belka wcale nie jest tak kurewsko ciężka.
Większość dziewcząt wyrażała się oględniej. Rogers miała niewyparzony jęzor.
– Dobra, ruszać się, kurwa, z tymi wzdłużnikami! Grupa klejarzy! Dalej, dalej!
Nadbiegł nasz dwuosobowy zespół klejarzy, dźwigając wiadra.
– Chodźmy, Mandella. Zaraz odmrożę sobie jaja.
– Ja też – powiedziała dziewczyna z uczuciem, choć bez sensu.
– Raz, dwa, trzy!
Ponownie podnieśliśmy ciężar i chwiejnie poszliśmy w kierunku mostu. Był w trzech czwartych ukończony. Wyglądało na to, że drugi pluton nas wyprzedzi. Nie obchodziłoby mnie to, ale ten pluton, który pierwszy postawi swój most, poleci do domu. Pozostałym zostaną cztery mile błota i ani chwili wypoczynku przed capstrzykiem.
Donieśliśmy dźwigar na miejsce, rzuciliśmy go z łomotem i przymocowaliśmy uchwyty łączące go z podporami. Zanim skończyliśmy je mocować, żeńska połowa grupy klejarzy już zaczęła nakładać epoksyd. Jej partner czekał po drugiej stronie dźwigara. Grupa od nawierzchni stała przy moście; każdy trzymał nad głową, jak parasolkę, kawałek lekkiego, sprężonego permaplastu. Byli czyści i nieprzemoczeni. Głośno zastanowiłem się, czym sobie na to zasłużyli, a Rogers podsunęła kilka ciekawych, choć mało prawdopodobnych możliwości.
Zajęliśmy stanowisko przy następnym dźwigarze, kiedy szef kompanii (nazywał się Dougelstein, ale mówiliśmy na niego „Dobra”) dmuchnął w gwizdek i ryknął:
– Dobra, chłopcy i dziewczynki, dziesięć minut przerwy. Kto ma, ten pali.
Sięgnął do kieszeni i wcisnął guzik włączający ogrzewanie naszych skafandrów.
Przysiedliśmy z Rogers na naszym końcu dźwigara i wyjąłem papierośnicę. Miałem mnóstwo skrętów, ale nie wolno ich było palić do capstrzyku. Oprócz tego miałem tylko mniej więcej trzycalowy niedopałek cygara. Przypaliłem cygaro od krawędzi papierośnicy; po kilku pierwszych pociągnięciach nie było już takie złe. Rogers też pociągnęła, dla towarzystwa, ale skrzywiła się i oddała mi niedopałek.
– Byłeś na uczelni, kiedy cię powołano? – zapytała.
– Taak. Właśnie zrobiłem magisterium z fizyki. Chciałem uzyskać uprawnienia do nauczania.
Posępnie skinęła głową.
– Ja studiowałam biologię…
– Tak myślałem – wtrąciłem i uchyliłem się przed pecyną błota. – Na którym roku?
– Skończyłam sześć, włącznie z magisterium. – Pociągnęła butem po ziemi, tworząc wzgórek o konsystencji zamarzającej brei. – Dlaczego, kurwa, musiało się tak stać?
Wzruszyłem ramionami. Na to pytanie nie było odpowiedzi, a na pewno nie zasługiwało na uwagę wyjaśnienie, jakim karmiono nas w SZ ONZ. Intelektualna i fizyczna elita planety ruszająca strzec ludzkości przed taurańskim zagrożeniem. Sojowa papka. Wszystko to było jednym wielkim eksperymentem. Zobaczmy, czy uda się sprowokować Taurańczyków do działań naziemnych.
Dobra dmuchnął w gwizdek dwie minuty za wcześnie, zgodnie z przewidywaniami, ale Rogers, ja i dwoje pozostałych siedzieliśmy sobie jeszcze minutę, czekając, aż zespoły klejarzy i nawierzchniowców skończą pokrywać nasz dźwigar. Siedząc tak z wyłączonym ogrzewaniem skafandrów, szybko zaczęliśmy marznąć, jednak nie ruszaliśmy się dla zasady.
Ćwiczenia przy wyłączonym ogrzewaniu nie miały sensu. Typowo wojskowy idiotyzm. Pewnie, tam, dokąd polecimy, będzie zimno, ale nie aż tak, by wszędzie zalegały śnieg i lód. Niemal z reguły na planetach przejść cały czas temperatura oscylowała w granicach dwóch stopni od zera absolutnego – ponieważ kolapsary nie świecą – więc jeśli poczujesz, że ci zimno, będzie to znaczyło, że jesteś już trupem.
Dwanaście lat wcześniej, kiedy byłem dziesięciolatkiem, odkryto skok kolapsarowy. Wystarczy z odpowiednią prędkością skierować jakiś przedmiot w kolapsar, aby znalazł się gdzieś w odległej części Galaktyki. Nie trwało długo, a znaleziono wzór pozwalający przewidzieć, gdzie się wyłoni: podróżuje po linii prostej (w rozumieniu teorii Einsteina), po jakiej podążałby, gdyby nie napotkał po drodze kolapsara – dopóki nie natrafi na następne pole kolapsarowe, w którym pojawia się ponownie, podążając z prędkością, jaką rozwijał w momencie wejścia w pierwszy kolapsar. Czas podróży między dwoma kolapsarami równy jest zeru.
Fizycy teoretyczni mieli mnóstwo roboty: musieli ponownie zdefiniować pojęcie równoczesności, a potem rozłożyć na czynniki ogólną teorię względności i stworzyć ją od nowa. Natomiast bardzo szczęśliwi byli politycy, którzy teraz mogli wysłać cały statek kolonistów na Fomalhauta za mniejsze pieniądze, niż kiedyś kosztowało umieszczenie paru ludzi na Księżycu. Było mnóstwo ludzi, których politycy chętnie widzieliby na Fomalhaucie, przeżywających tam wspaniałą przygodę, a nie wzniecających zamieszki na Ziemi.
Statkom zawsze towarzyszyła automatyczna sonda podążająca kilka milionów mil z tyłu. Wiedzieliśmy o istnieniu planet przejścia, tych resztek wirujących wokół kolapsarów; zadaniem sondy było wrócić i powiadomić bazę, gdyby statek lecący z prędkością 0,999 prędkości światła rąbnął w jedną z nich.
Do takiej katastrofy nigdy nie doszło, ale pewnego dnia któraś sonda wróciła uszkodzona… i sama. Przeanalizowano jej dane i okazało się, że jakiś statek ścigał i zniszczył jednostkę kolonistów. Zdarzyło się to opodal Aldebarana w układzie Taurusa, ponieważ jednak słowo „Aldebarańczycy” jest trochę przydługie, nazwano wrogów „Taurańczykami”.
Od tej pory statki kolonistów ruszały pod eskortą uzbrojonych jednostek. Te uzbrojone okręty często wyruszały też same, aż w końcu Grupa Kolonizacyjna przekształciła się w Siły Zbrojne ONZ. Z naciskiem na „Siły”.
Potem jakiś błyskotliwy członek Zgromadzenia Ogólnego zdecydował, że powinniśmy wysłać w pole oddziały piechoty, żeby strzegły planet wokół najbliższych kolapsarów. To doprowadziło do uchwalenia Ustawy o powszechnej służbie wojskowej i powstania najbardziej elitarnej armii w historii wojskowości.
I tak znaleźliśmy się tutaj, pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet o IQ powyżej 150, niezwykle zdrowych i silnych, brodząc w glinie i błocie środkowego Missouri i zastanawiając się, jak umiejętność stawiania mostów może przydać się nam na planetach, na których jedynym płynem jest sporadycznie spotykana kałuża ciekłego helu.
Rozdział 3
Jakiś miesiąc później wyruszyliśmy na ostatnie ćwiczenia – manewry na planecie Charon. Chociaż to pobliże peryhelium, leży dwa razy dalej od Słońca niż Pluton.
Przewoził nas przerobiony „barakowóz” przeznaczony dla dwustu kolonistów wraz z ich sadzonkami i inwentarzem. Jednak nie myślcie, że było przestronnie, skoro leciało nas o połowę mniej. Większość wolnej przestrzeni zajmowały dodatkowe zbiorniki paliwa, broń i amunicja.
Cała wycieczka trwała trzy tygodnie: przez połowę drogi przyspieszanie do 2g, a potem deceleracja. Z największą prędkością przemknęliśmy obok Plutona: wynosiła w przybliżeniu jedną dwudziestą prędkości światła – za mało, aby dała o sobie znać teoria względności.
Trzy tygodnie dźwigania dwukrotnie większego ciężaru ciała niż zwykle to nie piknik. Trzy razy dziennie wykonywaliśmy krótką gimnastykę, a pozostały czas staraliśmy się spędzać w pozycji horyzontalnej. Mimo to mieliśmy kilka złamań i poważnych zwichnięć. Mężczyźni musieli zakładać suspensoria, żeby nie poodpadały im członki. Sen przychodził z trudem; przerywany koszmarami o duszeniu się i zgniataniu, okresowymi zmianami pozycji dla podtrzymania krążenia krwi i zapobiegania odleżynom. Jedna z dziewcząt była tak zmęczona, że ledwie się obudziła, kiedy żebro przebiło jej skórę.
Kilkakrotnie byłem już w kosmosie, więc kiedy wreszcie zakończyliśmy decelerację i przeszliśmy w stan nieważkości, poczułem jedynie ulgę. Ale niektórzy z nas, oprócz krótkiego szkolenia na Księżycu, nigdy nie byli w przestrzeni, więc doznali gwałtownego ataku choroby lokomocyjnej. Posprzątaliśmy po nich, fruwając po pomieszczeniach z gąbkami i ssawkami i wsysając kulki częściowo strawionej „skoncentrowanej, wysokobiałkowej, wysokokalorycznej pasty mięsnej (z soi)”.
Schodząc z orbity, mieliśmy doskonały widok na Charona. Jednak nie było tam wiele do oglądania. Po prostu mlecznobiała kula z kilkoma smugami. Wylądowaliśmy jakieś dwieście metrów od bazy. Wysunął się z niej hermetyczny rękaw i połączył z promem, tak że nie musieliśmy zakładać skafandrów. Ze szczękiem przemaszerowaliśmy do głównego budynku, niekształtnego pudła z szarego plastiku.
Ściany wewnątrz miały tę samą ponurą barwę. Reszta kompanii siedziała za stołami, zabijając czas rozmową. Obok Freelanda było wolne miejsce.
– Czujesz się lepiej, Jeff?
Nadal był trochę blady.
– Jeśli bogowie chcieli, żeby człowiek przeżył swobodne spadanie, to powinni go obdarzyć stalowym żołądkiem. – Westchnął ciężko. – Nieco lepiej. Dałbym wszystko za dyma.
– Taak.
– Ty znosisz to całkiem dobrze. Byłeś już w przestrzeni, prawda?
– Praca doktorska ze spawania w próżni. Trzy tygodnie na orbicie okołoziemskiej.
Usiadłem i po raz tysięczny sięgnąłem po papierośnicę. Nadal jej tam nie było. Systemy podtrzymywania życia nie chciały się męczyć z nikotyną i ciałami smolistymi.
– Ćwiczenia były paskudne – narzekał Jeff – ale to gówno…
– Baa-czność!
Staliśmy bez ładu i składu, dwójkami i trójkami. Otworzyły się drzwi i wszedł jakiś major. Lekko zesztywniałem. Był najwyższym rangą oficerem, jakiego widziałem. Na kurtce munduru miał rząd baretek, włącznie z purpurowym paskiem świadczącym o tym, że został ranny podczas walki w szeregach dawnej amerykańskiej armii. Na pewno w Indochinach, ale tamte zarzewia wojny wygasły, zanim przyszedłem na świat. On nie wyglądał tak staro.
– Siadajcie, siadajcie. – Poparł słowa gestem. Potem oparł ręce na biodrach i z nikłym uśmieszkiem obrzucił nas spojrzeniem. – Witajcie na Charonie. Wybraliście sobie piękny dzień na lądowanie. Na zewnątrz mamy letni skwar: 8,15 stopnia powyżej zera absolutnego. Oczekujemy niewielkiej zmiany pogody za jakieś sto czy dwieście lat.
Niektórzy zaśmiali się bez przekonania.
– Lepiej cieszcie się tym tropikalnym klimatem tu, w bazie Miami. Korzystajcie, póki możecie. Znajdujemy się w centrum słonecznej strony, a większość ćwiczeń odbędzie się po ciemnej stronie. Tam utrzymuje się niższa temperatura: około 2,08 stopnia. Powinniście traktować dotychczasowe szkolenie na Ziemi i na Księżycu jako ćwiczenia wstępne, umożliwiające wam przetrwanie na Charonie. Tutaj przejdziecie pełne szkolenie z zakresu używania broni i narzędzi oraz zajęcia taktyczne. I przekonacie się, że w tych temperaturach narzędzia nie zachowują się tak, jak powinny, broń nie chce strzelać, a ludzie poruszają się bardzo ostrożnie. – Spojrzał na notes, który trzymał w ręku. – W tej chwili jest was czterdzieści dziewięć kobiet i czterdziestu ośmiu mężczyzn. Dwa zgony na Ziemi, jeden przypadek choroby psychicznej. Zapoznałem się z programem waszych ćwiczeń. Jestem zaskoczony, że tak wielu z was zdołało przez nie przebrnąć. Jednak nie ukrywam, że nie będę rozczarowany, jeśli tylko połowa z was, pięćdziesięcioro, ukończy ten etap szkolenia. A jedyną alternatywą jest śmierć. Tutaj. Każdy z nas, włącznie ze mną, może wrócić na Ziemię dopiero po wykonaniu zadania. Przez miesiąc będziecie tu ćwiczyć. Potem polecicie do kolapsara Stargate, pół roku świetlnego stąd. Zatrzymacie się w bazie na Stargate 1, największej planecie przejścia, do przybycia posiłków. Miejmy nadzieję, że nie potrwa to dłużej niż miesiąc. Zaraz po waszym odlocie ma przybyć tu następna grupa. Kiedy opuścicie Stargate, udacie się do jakiegoś strategicznie ważnego kolapsara, założycie tam bazę i odeprzecie wroga, jeśli zaatakuje. Jeśli nie, zaczekacie w bazie na dalsze rozkazy. Podczas ostatnich dwóch tygodni ćwiczeń będziecie budowali dokładnie taką samą bazę na ciemnej stronie planety. Będziecie całkowicie odcięci od bazy Miami – żadnej łączności, żadnych możliwości ewakuacji, żadnych dostaw żywności. Przed upływem tych dwóch tygodni sprawdzimy wasze umiejętności obrony przed atakiem zdalnie sterowanych pocisków. Będą uzbrojone.
Wydali na nas tyle forsy, żeby pozabijać nas podczas ćwiczeń?
– Cała załoga bazy na Charonie to żołnierze z doświadczeniem bojowym, mający po czterdzieści i pięćdziesiąt lat. Jednak myślę, że dotrzymamy wam kroku. Dwóch z nas będzie towarzyszyć wam cały czas i poleci z wami przynajmniej na Stargate. To kapitan Sherman Stott, wasz dowódca kompanii, oraz sierżant Octavio Cortez. Panowie?
Dwaj mężczyźni w pierwszym rzędzie wstali i obrócili się do nas. Kapitan Stott był odrobinę niższy od majora, ale ulepiony z tej samej gliny – zdecydowane rysy twarzy gładkiej jak porcelana, cyniczny uśmieszek, centymetr precyzyjnie przyciętej brody wokół wydatnej szczęki, wygląd najwyżej trzydziestolatka. Na biodrze nosił wielki, staromodny pistolet na naboje prochowe.