Morderca, który obrał sobie za cel bogatych i wpływowych nowojorczyków, to główny antagonista w siedemnastym tomie przygód agenta Pendergasta pt. “Miasto bezkresnej nocy”. Douglas Preston i Lincoln Child skupili się w tej książce na aspektach psychologicznych i emocjach głównych bohaterów.


Historia rozpoczyna się na miejscu zbrodni w Queens w Nowym Jorku, dokąd porucznik Vincent D’Agosta z NYPD i jego ekipa zostali wezwani do zbadania morderstwa młodej kobiety, córki bezwzględnego i nielubianego miliardera, której pozbawione głowy ciało znaleziono w opuszczonym garażu. Na obrzeżach miejsca zbrodni, dyskretnie, jak ma to w zwyczaju, pojawia się znany z ekscentryczności i niekonwencjonalnego sposobu bycia agent specjalny FBI Aloysius X.L. Pendergast.

Szybko okaże się, że morderca nie zamierza poprzestać na jednej ofierze, a Pendergast i D’Agosta rozpoczynają wyścig z czasem, by znaleźć sprawcę i odkryć motywy jego postępowania, zanim złoczyńca znowu uderzy. Czy motywem może być samosąd za przestępstwa popełnione przez ofiary, czy też gniew w stosunku do najbogatszych mieszkańców Nowego Jorku, miasta, w którym miały miejsce morderstwa? A może jest coś jeszcze, coś nieoczywistego, co początkowo umyka śledczym?

Agent Pendergast dochodzący do siebie po ciężkich przeżyciach, znanych czytelnikom z poprzednich tomów serii, stara się powrócić do formy i znowu robi to, co umie najlepiej: dostrzeganie rzeczy, których inni nie widzą, składanie elementów w sposób, którego inni nie potrafią. W tym przypadku Pendergast spotkał godnego siebie przeciwnika, kogoś, kto myśli równie niestandardowo, którego zachowania trudno przewidzieć i który jest sprytniejszy od niego. Oczywiście do czasu.

“Miasto bezkresnej nocy” to solidnie skonstruowany thriller, którego fabuła trzyma w napięciu aż do niesamowitego finału

Tak, jak to się działo w przeszłości Pendergast i D’Agosta znowu wspólnie stają do walki ze złem, próbując powstrzymać kolejne zbrodnie. Przyjdzie im też walczyć o własne życie, a Pendergast stanie twarzą w twarz z zabójcą i będzie musiał wzbić się na wyżyny intelektu, by przechytrzyć przeciwnika i przeżyć. Dodatkowym utrudnieniem dla śledztwa staje się narastająca w mieście panika, histeria i uliczne protesty mieszkańców oskarżających policję o nieudolność, podsycane przez cykl artykułów reportera gazety „The New York Post”, Bryce’a Harrimana. Dziennikarz, żądny sławy, rozgłosu i nagrody Pulitzera, formułuje tezę, że za zabójstwami stoi samotny mściciel, eliminujący bogatych i wpływowych członków establishmentu, którzy dorobili się majątków na ciemnych interesach w szarej strefie miejskiej dżungli, nazwanej przez reportera Miastem Bezkresnej Nocy. Harriman nagrody się nie doczeka, a przynajmniej nie takiej, o jakiej marzył, ale jego działania wprowadzą sporo zamętu w śledztwo i znacząco wydłużą czas odkrycia, kto stoi za serią zabójstw.

“Miasto bezkresnej nocy” to solidnie skonstruowany thriller, którego fabuła trzyma w napięciu aż do niesamowitego finału – zabawy w kotka i myszkę w wykonaniu Pendergasta i mordercy. W powieści duetu Preston-Child występują klasyczne elementy gatunku – trzymające w napięciu śledztwo, mylne tropy, wyścig z czasem, zwroty akcji, ale jest coś jeszcze. W porównaniu z poprzednimi tomami serii autorzy skupili się w większym stopniu na aspektach psychologicznych i emocjach głównych bohaterów, dzięki czemu tym razem mniej jest w fabule mistycyzmu, tajemniczych artefaktów z przeszłości i mocy pozazmysłowych, a powieść zdąża w kierunku studium całkiem przyziemnych koszmarów i piekła brutalnych przeżyć w dzieciństwie. Robert Wiśniewski

Douglas Preston, Lincoln Child, Miasto bezkresnej nocy, Przekład: Jan Kraśko, Wydawnictwo Agora, Premiera: 12 lutego 2020
 

konkurs

 

Douglas Preston, Lincoln Child
Miasto bezkresnej nocy
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lutego 2020
 
 

1

Jacob szedł prędko, kilka kroków przed swoim młodszym bratem, z rękami w kieszeniach, wydychając kłęby pary w mroźnym grudniowym powietrzu. Brat, Ryan, niósł karton jajek; kupili je przed chwilą w pobliskich delikatesach za pieniądze, które Jacob świsnął matce z portmonetki.
– Po pierwsze dlatego – mówił Jacob – że to totalny dupek. Po drugie dlatego, że to dupek rasista. Pamiętasz, jak nawrzeszczał na Nguyenów i zwymyślał ich od skośnookich?
– Tak, ale…
– Po trzecie dlatego, że wepchał się przede mnie, kiedy stałem w kolejce do kasy w supermarkecie, i wyjechał na mnie z mordą, kiedy powiedziałem, że to nie fair. Pamiętasz?
– Jasne, że tak, ale…
– Po czwarte, wystawia przed dom te durne znaki polityczne. I pamiętasz, jak obsikał Fostera wodą z węża tylko za to, że chłopak przeszedł przez jego podwórko?
– Tak, ale…
– Ale co? – Jacob odwrócił się do młodszego brata.
– A jeśli on ma pistolet?
– Przecież nie będzie strzelał do dwóch dzieciaków! Poza tym zanim zajarzy, co się stało, już dawno nas tam nie będzie.
– A jak należy do mafii?
– Do mafii? – powtórzył Jacob. – Ten stary, walnięty dupek? Z takim nazwiskiem? Gdyby nazywał się Garguglio czy Tartagila, to co innego, ale Bascombe? Jasne, już to widzę! To zwykły pierdoła, któremu trzeba dać nauczkę. – Przyjrzał się bratu z nagłą podejrzliwością. – Ty co? Wymiękasz?
– Nie, nie.
– No i dobra. Chodźmy.
Jacob odwrócił się i poszli dalej. Gdy z Osiemdziesiątej Czwartej Alei skręcili w Sto Dwudziestą Drugą i weszli na chodnik, Jacob zwolnił i ruszył przed siebie swobodnym krokiem, jak na wieczornym spacerze. Byli w okolicy typowej dla mieszkaniowej części Queens, na ulicy, gdzie dominowały domy jednorodzinne i bliźniaki, ozdobione teraz girlandami bożonarodzeniowych lampek. Jacob zwolnił jeszcze bardziej.
– Spójrz tylko na jego chałupę – powiedział. – Ciemno tam jak w grobie. Jedyny taki dom w okolicy. Kurde, co za smutas!
Dwupoziomowy dom na końcu ulicy miał niski parter i nadbudówkę. Paliły się latarnie i na zamarzniętej ziemi majaczyła pajęczyna cieni nagich drzew.
– Dobra. Podejdziemy, jakby nigdy nic. Otworzysz karton, obrzucimy jajkami jego wóz, skoczymy za róg i damy nogę.
– A jak nas pozna?
– Żartujesz? Po ciemku? Poza tym nie znoszą go wszystkie miejscowe dzieciaki. I większość dorosłych. Nikt go nie lubi.
– A jak zacznie nas gonić?
– Ten stary dziad? Po siedmiu sekundach wysiądzie mu pikawa! – Jacob stłumił szyderczy śmiech. – Jajka od razu zamarzną. Zanim je zeskrobie, będzie musiał dziesięć razy umyć cały wóz.
Ostrożnie podszedł bliżej. Okno widokowe domu tonęło w błękitnawej poświacie; Bascombe oglądał telewizję.
– Coś jedzie! – szepnął. Dali nura za pobliskie krzaki i po chwili zza rogu wyjechał samochód, który omiótł światłami całą ulicę. Gdy ich minął, Jacob poczuł, że wali mu serce.
– Może lepiej sobie odpuśćmy – powiedział Ryan.
– Cicho bądź! – Jacob wyszedł zza krzaków. Na ulicy było jaśniej, niżby chciał, nie tylko od latarni, ale i od tych wszystkich dekoracji, świątecznych lampek, podświetlonych mikołajów, reniferów i stojących na podwórkach żłóbków. Dobrze, że chociaż przed domem starego było trochę ciemniej. Szli teraz bardzo wolno, trzymając się w cieniu parkujących na ulicy samochodów. Wóz Bascombe’a, zielony plymouth fury z siedemdziesiątego pierwszego roku, którego staruch co niedzielę woskował, stał na podjeździe, tuż przed domem. Dziadyga siedział teraz w wysokim fotelu, gapiąc się na ekran wielkiego telewizora i Jacob widział jego niewyraźną sylwetkę.
– Zaczekaj – rzucił. – Siedzi tam. Naciągnij czapkę. Postaw kaptur. I opatul się szalikiem.
Poprawiwszy ubranie i osłoniwszy twarze, czekali w ciemności między samochodem i dużym krzakiem. Mijały sekundy.
– Zimno mi – poskarżył się Ryan.
– Przestań!
Czekali dalej. Jacob nie chciał atakować, kiedy staruch siedział w fotelu, bo mógł ich zobaczyć: wystarczyło, żeby wstał i spojrzał w okno. Musieli zaczekać, aż się gdzieś ruszy.
– Może tak siedzieć całą noc.
– Zamknij się wreszcie!
I nagle Bascombe wstał. Chudy, brodaty i niebieskawy w bijącym z ekranu świetle przeszedł przed telewizorem i zniknął w kuchni.
– Teraz!
Jacob podbiegł do samochodu, Ryan za nim.
– Dawaj karton!
Ryan otworzył karton i Jacob wziął jajko. Jego brat z wahaniem sięgnął po drugie. Jacob rzucił i jajko z efektownym mlaskiem roztrzaskało się na przedniej szybie samochodu, najpierw jedno, potem drugie i trzecie. Ryan rzucił w końcu swoim. Sześć, siedem, osiem – szybko opróżnili cały karton, celując w przednią szybę, maskę, dach i drzwi, w pośpiechu parę upuszczając. I nagle…
– Cholera jasna! – Otworzyły się boczne drzwi i staruch wypadł z rykiem na dwór. Wymachując kijem baseballowym, pędził prosto na nich.
Jacobowi serce podeszło do gardła.
– Chodu! – krzyknął.
Ryan rzucił karton, odwrócił się, poślizgnął na lodzie i upadł.
– Kurde mol! – Jacob chwycił go za kołnierz, podciągnął i postawił na nogi, ale Bascombe był już o krok, już podnosił kij do ciosu.
Śmignęli przez podjazd i wypadli na ulicę. Staruch popędził za nimi i ku zaskoczeniu Jacoba wcale nie wykorkował na atak serca. Był zaskakująco szybki, chyba ich nawet doganiał.
Ryan zaczął pochlipywać.
– Przeklęte gnojki! – wrzeszczał Bascombe. – Łby wam porozwalam!
Jacob skręcił w Hillside, a za nim Ryan. Minęli kilka sklepów z zamkniętymi okiennicami, minęli boisko do baseballu, jednak stary dziadyga ani myślał rezygnować i skrzekliwie krzycząc, wciąż pędził za nimi z wysoko podniesionym kijem. Ale chyba dostał w końcu zadyszki, bo zaczął trochę odstawać. Skręcili w kolejną ulicę i Jacob zobaczył ogrodzony siatką stary komis samochodowy, na którego terenie wiosną miała się rozpocząć budowa apartamentowców. Jakiś czas temu paru chłopaków wycięło w siatce dziurę, więc Jacob rzucił się na ziemię i przeczołgał na drugą stronę ogrodzenia, Ryan tuż za nim. Tak, Bascombe został daleko w tyle, chociaż wciąż wrzeszczał i ciskał groźbami. Za komisem rozciągał się teren przemysłowy, gdzie stało kilka rozpadających się budynków. Jacob wypatrzył stary warsztat samochodowy z obłażącymi z farby drewnianymi drzwiami i wybitym oknem. Bascombe zniknął im z oczu. Być może zatrzymała go siatka, ale Jacob czuł, że ten stary pierdoła jeszcze nie zrezygnował. Musieli znaleźć jakąś kryjówkę.
Pchnął drzwi warsztatu – były zamknięte. Ostrożnie włożył rękę przez wybite okno, wymacał gałkę klamki, przekręcił ją i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Weszli do środka, a wtedy zamknął je dokładnie, zaryglował i sprawdził, czy na pewno się nie otworzą. Stali w atramentowej ciemności, ciężko dysząc i wiedząc, że muszą być cicho. Jacob miał wrażenie, że zaraz pękną mu płuca. Z oddali dobiegł piskliwy krzyk:
– Durnie! Jaja wam powyrywam!
Warsztat był chyba zupełnie pusty, nie licząc odłamków szkła na podłodze. Jacob wziął brata za rękę i noga za nogą ruszył przed siebie. Musieli się gdzieś schować na wypadek, gdyby staruch tu zajrzał. Wyglądało na to, że ten świrus naprawdę chce im przygrzać kijem. Po chwili wzrok przywykł do ciemności i Jacob dostrzegł pod ścianą stertę liści – bardzo dużą stertę. Pociągnął Ryana w tamtą stronę, rozkopał liście, a gdy się na nich położyli – były bardzo miękkie – nagarnął je na siebie i brata.
Minęła minuta. Potem druga. Krzyki ucichły i zapadła cisza. Jacob stopniowo odzyskał oddech i pewność siebie. Odczekał jeszcze kilka chwil i zachichotał.
– Zaśliniony sukinsyn! Daliśmy mu popalić.
Ryan milczał.
– Widziałeś? Gonił nas w samej piżamie. Jest mróz, może mu fiut odpadnie.
– Myślisz, że widział nasze twarze? – spytał brat drżącym głosem.
– Zwariowałeś? W tych czapkach, kapturach i szalikach? – Jacob roześmiał się drwiąco. – Jajka zamarzły już pewnie na kamień!
Brat w końcu trochę wyluzował.
– „Przeklęte gnojki! Łby wam porozwalam!” – powiedział ze śmiechem, naśladując piskliwy głos starucha i jego silny akcent z Queens. Roześmiali się obydwaj, wstali i otrzepali się z liści. Jacob głośno pociągnął nosem.
– Pierdnąłeś!
– Nieprawda!
– Pierdnąłeś!
– Nieprawda! Kto poczuł, ten wytoczył!
Jacob znieruchomiał i pociągnął nosem jeszcze raz.
– Co tak śmierdzi?
– To nie bąk, to… Jezu, zaraz się porzygam!
– Masz rację. To jakby… nie wiem, zgniła kapusta czy coś.
Jacob z obrzydzeniem zrobił krok w stronę liści i zahaczył o coś nogą. Ukucnął i gdy przytrzymał się tego ręką, liście, pod którymi przed chwilą leżeli, rozstąpiły się z cichym westchnięciem i buchnął spod nich odór sto razy gorszy niż przedtem. Jacob szarpnął się do tyłu, zatoczył i usłyszał głos brata:
– Zobacz, to czyjaś… ręka.

2

Porucznik Vincent D’Agosta z wydziału dochodzeniowo-śledczego stał w świetle reflektorów przed warsztatem samochodowym w Kew Gardens w Queens, obserwując pracujących techników z zespołu kryminalistycznego. Był zirytowany, że wezwano go o tak późnej porze, w dodatku tuż przed wolnym dniem. Meldunek o znalezisku nadszedł o 23.38 – jeszcze dwadzieścia dwie minuty i sprawa trafiłaby na biurko porucznika Parkhursta.
Westchnął. Młoda kobieta z obciętą głową, prawdziwa jatka. Oczami wyobraźni widział już nagłówki bulwarówek. Pewnie będą przypominały ten najsłynniejszy w historii „New York Posta”, „CIAŁO BEZ GŁOWY W BARZE BEZ STANIKÓW”.
Z oślepiającego blasku reflektorów wychynął Johnny Caruso, szef zespołu kryminalistycznego. Schował iPada do torby i ruszył w jego stronę.
– No i? – rzucił D’Agosta.
– Przeklęte liście. Szukamy włosów, włókien, odcisków palców, czegokolwiek, ale w tym syfie to jak szukać igły w stogu siana.
– Myślisz, że sprawca o tym wiedział?
– E tam, nie. Chyba że pracował kiedyś na miejscu zbrodni i się na tym zna. Nie, to tylko zbieg okoliczności.
– Głowy wciąż nie ma?
– Nie. Zresztą nie obcięto jej tutaj, brak śladów krwi.
– Przyczyna śmierci?
– Pojedynczy strzał w serce. Duży kaliber, pocisk o dużej prędkości początkowej. Przeszedł na wylot, od tyłu do przodu. Być może znajdziemy w ranie jego fragmenty, ale na pewno nie całą kulę. Poza tym sprawca nie strzelał tutaj. Uwzględniając temperaturę i całą resztę, ciało podrzucono do warsztatu trzy, może cztery dni temu.
– Napaść seksualna?
– Jak dotąd nic na to nie wskazuje, ale musimy zaczekać na wyniki badań, no wiesz, różnych…
– Wiem – przerwał mu D’Agosta. – I nie znaleźliście przy niej żadnych papierów?
– Żadnych, dosłownie nic, ma puste kieszenie. Biała kobieta wzrostu metr sześćdziesiąt siedem, chociaż w tej sytuacji trudno to stwierdzić na pewno. Dwadzieścia kilka lat, wyrobione mięśnie, w dobrej formie fizycznej. W dżinsach od Dolce i Gabbany. Widziałeś te pokręcone tenisówki? Przed chwilą sprawdziłem w necie. Są od Louboutina. Prawie tysiąc dolców za parę.
D’Agosta cicho zagwizdał.
– Tenisówki za tysiąc dolarów? Jasny gwint…
– Właśnie. Nadziana biała dziewczyna. Bez głowy. Wiesz, co to znaczy. Prawda?
D’Agosta wiedział, i to aż za dobrze. Zaraz zlecą się tu ci z prasy – no i proszę, jakby ich wyczarował: nadjechała furgonetka z Fox 5, zaraz potem następna, a po chwili na ulicy zatrzymał się uber, z którego niczym sam Joseph Pulitzer wysiadł Bryce Harriman, reporter z „Posta”.
– O Chryste… – D’Agosta chciał wezwać przez radio rzecznika prasowego, ale Chang był już na stanowisku, przy taśmie policyjnej, i jak to on, już wciskał pismakom swoją gładką gadkę.
Caruso nie zwracał uwagi na panujący tam gwar.
– Próbujemy ją zidentyfikować – mówił. – Przeszukujemy bazy osób zaginionych, sprawdzamy odciski palców, i tak dalej.
– Wątpię, czy coś znajdziecie.
– Kokaina, amfetamina; z taką dziewczyną nigdy nic nie wiadomo. Cholera ją wie, mogła być nawet luksusową prostytutką. Z takimi jak ona wszystko jest możliwe.
D’Agosta kiwnął głową. Uczucie niezadowolenia zaczynało powoli ustępować. Zanosiło się na głośną sprawę. Jasne, jej wynik był nie do przewidzenia, ale porucznik nigdy nie uciekał przed nowymi wyzwaniami i czuł, że ten mecz zakończy się zwycięstwem – jeśli coś tak koszmarnego zasługuje na tego rodzaju porównanie. Dekapitacja: oznaczało to, że mają do czynienia z mordercą skrzywionym psychicznie, dewiantem, którego łatwo da się złapać. A jeśli dziewczyna rzeczywiście pochodziła z bogatej rodziny, D’Agosta będzie miał pierwszeństwo i przeskoczy wszystkie te gówno warte sprawy czekające w kolejce w słynących z opieszałości laboratoriach kryminalistycznych nowojorskiej policji.
Technicy, ubrani jak chirurdzy, wciąż pracowali, kucając, pochylając się i chodząc w lewo i prawo niczym wielkie, białe małpy. Uważnie badali liść po liściu, oglądali betonową podłogę, klamkę i okna, zdejmowali odciski palców z walających się wszędzie fragmentów szkła, wszystko zgodnie z zasadami sztuki kryminalistycznej. Robili dobre wrażenie, a Caruso był najlepszy. Oni też wyczuli, że trafiła im się duża sprawa, a ponieważ w laboratoriach doszło ostatnio do kilku skandali, pracowali ze zdwojoną uwagą. Chłopców, którzy znaleźli ciało, przesłuchano tutaj, na miejscu, i odesłano już do rodziców. Żadnego chodzenia na skróty, nie w tym przypadku.
– Dobra, róbcie swoje. – D’Agosta poklepał Carusa po ramieniu.
Zaczynało mu doskwierać zimno, więc postanowił przejść się wzdłuż ogrodzenia i sprawdzić, czy nie przeoczyli jakichś śladów wtargnięcia. Wyszedłszy poza jasno oświetlony teren, stwierdził, że w rozproszonym świetle otoczenia całkiem nieźle widzi, mimo to pstryknął latarką i ruszył przed siebie, rozglądając się na boki. Gdy mijał stertę zgniecionych w kostkę samochodów za budynkiem na końcu działki, zobaczył przykucniętego mężczyznę – na placu, pod siatką, po wewnętrznej stronie ogrodzenia! Na pewno nie był to ani policjant, ani nikt z ekipy techników – mężczyzna miał na sobie absurdalnie pękatą kurtkę z kapturem o wiele za dużym na głowę, która sterczała mu niczym zamontowana poziomo rura kominowa.
– Hej, ty! – D’Agosta pospieszył w jego stronę, jedną rękę trzymając na uchwycie służbowego pistoletu, a drugą ściskając latarkę. – Policja! Wstań i pokaż ręce!
Mężczyzna wstał i odwrócił się ku niemu z twarzą wciąż całkowicie przesłoniętą kapturem, który był obszyty futrem. D’Agosta widział tylko jego błyszczące w ciemności oczy. Przeszły go ciarki i zdenerwowany dobył broni.
– Co ty tu, do diabła, robisz? Nie widziałeś policyjnej taśmy? Nazwisko!
– Mój drogi Vincencie, możesz to odłożyć.
D’Agosta natychmiast rozpoznał ten głos. Opuścił rękę i schował pistolet do kabury.
– Jezu, Pendergast! Co ty tu robisz? Powinieneś był okazać papiery, a dopiero potem myszkować.
– Skoro już muszę tu być, dlaczego miałbym zrezygnować z dramatycznego wejścia? Co za szczęście, że to ty na mnie wpadłeś.
– Właśnie, miałeś fart. Mogłem posłać cię do piachu.
– Posłać do piachu, przerażające. Nieustannie zadziwiasz mnie swoimi barwnymi określeniami.
Stali przez chwilę, patrząc na siebie, w końcu D’Agosta zdjął rękawiczkę i wyciągnął do niego rękę. Pendergast zdjął swoją i uścisnęli sobie dłonie, a D’Agosta chwycił go mocno za ramię. Ręka Pendergasta była chłodna jak marmur, a gdy zsunął kaptur, ukazała się jego blada twarz, srebrzyste oczy, nienaturalnie jasne w przyćmionym świetle, i zaczesane do tyłu blond włosy.
– „Skoro już muszę tu być?” – powtórzył D’Agosta.
– Przyjechałeś służbowo?
– Niestety, tak. Obawiam się, że moje akcje w biurze gwałtownie spadły. Tkwię… Jak byś to ujął? Tkwię w szambie.
– A może „siedzę po uszy w gównie”?
– O właśnie. Siedzę po uszy w gównie.
D’Agosta pokręcił głową.
– Dlaczego zainteresowali się tym federalni?
– Mój przełożony Howard Longstreet, wicedyrektor wykonawczy biura wywiadu FBI, uważa, że sprawca mógł przywieźć tu ciało z New Jersey. A więc z innego stanu. Podejrzewa, że sprawa może mieć związek z przestępczością zorganizowaną.
– Przestępczość zorganizowana? Przecież nie zebraliśmy jeszcze dowodów. Z New Jersey? Co to za bzdury?
– Tak, Vincencie, boję się, że to tylko czysta fantazja, która ma na celu jedno: dać mi nauczkę. Ale teraz czuję się jak Brat Królik1 w krzaku dzikiej róży, bo okazuje się, że to ty tu dowodzisz. Tak jak w Muzeum Historii Naturalnej, gdzie się poznaliśmy.

1 Główna postać opowieści Joela Chandlera Harrisa (1848-1908), dziennikarza i pisarza walczącego o zniesienie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

D’Agosta odchrząknął. Cieszył się z tego spotkania, choć wcale nie cieszyło go to, że sprawą zajęło się FBI. Poza tym mimo tych nietypowych dla Pendergasta żartów i prześmiechów – najwyraźniej wymuszonych – Aloysius nie wyglądał najlepiej. Ba! Wyglądał fatalnie. Chudy jak szkielet, miał zapadniętą twarz i podkrążone oczy.
– Zdaję sobie sprawę, że nie jest ci to na rękę – dodał. – Dlatego zrobię wszystko, żeby nie wchodzić ci w drogę.
– Nie ma sprawy – odrzekł D’Agosta. – Nowojorska policja i FBI: dobrze wiesz, jak się między nami układa. Chodźmy do warsztatu, przedstawię cię ekipie. Chcesz się tam rozejrzeć?
– Tak, z największą przyjemnością, kiedy technicy skończą swoje.
„Z największą przyjemnością” – sądząc po tonie jego głosu, nie spodziewał się żadnych. A kiedy zobaczy trzydniowego trupa bez głowy, jeszcze się w tym upewni.
– Wiadomo, którędy wszedł i wyszedł? – spytał, gdy ruszyli z powrotem.
– To dość oczywiste – odparł D’Agosta. – Miał klucz do tylnej bramy. Wjechał, zostawił ciało i wyjechał.
Doszli do otwartych drzwi warsztatu i zanurzyli się w jaskrawym blasku reflektorów. Technicy już prawie skończyli i właśnie pakowali sprzęt.

 
Wesprzyj nas