“Z Baťą w dżungli” to coś więcej niż biografia – kompozycja książki łączy formę klasycznej powieści, reportażu i eseju.


Z Baťą w dżungliKiedy Europę dzieli żelazna kurtyna, a w Czechosłowacji kształtuje się komunistyczna dyktatura, Jan Antonin Baťa, najsłynniejszy producent obuwia w Europie Środkowej, postanawia zbudować nowy Zlin… w brazylijskiej dżungli.

“Z Baťą w dżungli” to coś więcej niż biografia – kompozycja książki łączy formę klasycznej powieści, reportażu i eseju. To fascynująca, a zarazem intymna opowieść o życiu, pracy i rodzinie jednej z największych postaci czeskiej historii XX wieku.

Rewidując stereotypy na temat Jana Bati, Pilátová pokazuje próbę połączenia dwóch zupełnie odmiennych światów i zastanawia się, w jaki sposób ludzkie losy nadają znaczenie różnym miejscom.

Markéta Pilátová jest czeską pisarką, dziennikarką i tłumaczką. Z wykształcenia romanistka i historyk, pisuje m.in. do tygodnika „Respekt” oraz „Lidovych novin”. Debiutowała w 2007 r. powieścią Žluté oči vedou domu (Żółte oczy prowadzą do domu, pol. wyd. Good Books, 2011), która była nominowana do nagrody Magnesia Litera oraz Nagrody Josefa Škvoreckiego. W kolejnych latach pojawiły się: Má nejmilejší kniha (Moja ukochana książka, 2009), Víla Vivivíla a stíny zviřat (Wróżka Wawruszka i cienie zwierząt, 2009), Kiko a tajemství papírového motýla (Kiko i tajemnica papierowego motyla, 2010), Víla Vivivíla a piráti jižního moře (Wróżka Wawruszka i piraci z południowego morza, 2010), Jura a lama (Jura i lama, 2012) oraz tom wierszy Zatýkání větru (Aresztowanie wiatru, 2011). Pilátová mieszka w Pradze i Buenos Aires, gdzie uczy języka czeskiego. Współpracuje z Instytutem Cervantesa w Pradze.

Markéta Pilátová
Z Baťą w dżungli
Przekład: Agata Wróbel
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 15 maja 2019
 
 

Z Baťą w dżungli

JAN ANTONÍN BAŤA

(przyrodni brat Tomáša Bati; po jego śmierci zmienił rodzinną firmę w międzynarodowe imperium)

Leżę w białym łóżku. Lniana pościel jest aż sztywna od krochmalu. Pada śnieg. Z oddali dobiega dźwięk moich starych skrzypiec. Tamtych skrzypek, które mama kupiła mi u Cygana. Zjeżdżam ze stoku na czarnym futerale. Materiał jest mocny, to lepsze niż sanki; docieram na dół jako pierwszy. Chłopaki obrzucają się śniegiem, zasypują mnie nim od stóp do głów, a potem próbują zagrzebać mnie w zwałach białego puchu. Bronię się, z trudem łapiąc oddech. Kłuje mnie w piersi. Lída podaje mi szklankę wody i włącza wentylator. Jest ciężki i wydaje z siebie ciemny, groźny pomruk, jak silnik samolotu. Naszego samolotu – Lockheed Electra L-10, numer fabryczny 1091, rocznik 1937. Byłem pierwszym Czechem, który obleciał nim cały świat. Nie mogę oderwać od niego oczu. Widzę śmigło wentylatora, a potem znów samolot. Wentylator, samolot. Tam i z powrotem. Wentylator, samolot. Lewa – prawa. Prawa – lewa. Monotonny szum turbin. Turkot drewnianych łopatek. Upał, zapędzony w kąt, wraca jako zapłon silnika. Wbijam wzrok w sufit, czuję, że jeszcze chwila, a to monstrum spadnie mi na głowę – albo wsiądę do niego, zapnę pasy i polecę do domu. Pocę się, a chwilę później znów drżę z zimna. Reisefieber, jak nic. Uspokaja mnie myśl, że pod szpitalem rośnie stara, poskręcana dama da noite. Nocna dama, drzewko o małych, gęstych liściach i drobnych kwiatach. Dona Marina Trachtová mówiła kiedyś, że posadziła ją sobie pod oknem, bo ten zapach przynosi szczęście. Leżałem wtedy z pierwszym zawałem w Batayporã, w domu Jindry Trachty, gdzie miałem swoje biuro. Zupełnie ścięło mnie z nóg. Na miejscu była Marina. Piękna Marina, żona Jindry. Zawsze żwawa jak wiewiórka. Było mi niedobrze. Kręciło mi się w głowie, jakbym unosił się w próżni. Wszyscy mieli akurat jakieś zajęcie – pracowali w tartaku, wycinali puszczę albo siedzieli w papierach – a ja trzymałem Marinę za rękę i prosiłem, żeby nie zostawiała mnie samego. Lekarza rzecz jasna nie było. W puszczy nie ma lekarzy. Marina obiecała, że nigdzie nie pójdzie. Szeptała: „Panie Baťa, proszę wdychać ten zapach po trochu, przynosi szczęście”. No i wdychałem. Ile sił w płucach. Kwiaty nocnej damy to krzyżówka kaktusa i orchidei. Przesycają powietrze upojną, intensywnie słodką wonią; zlatują się do nich roje kolibrów i motyli. Po trzech dniach więdną. Dlaczego zakwitły właśnie teraz? Przecież nie ma wiosny. Jak leciała ta piosenka? „I starym wesoło, kiedy wiosna wkoło”… Co próbuje przekazać mi nocna dama? Że to dobry dzień na umieranie? „Nie ma dobrych dni na umieranie”, mamroczę. Rano Lída – czy może Mája – otworzy okna, a ten zapach zadusi mnie, pogrzebie i porwie daleko stąd.
Z dala od szpitala w São Paulo, hen, za ocean, do kraju, gdzie pachnie wilgotną ziemią i wiosennym śniegiem, gdzie nie muszę walczyć o każdy oddech, gdzie chłonę życie pełną piersią. Już nie boję się nabrać w płuca powietrza. I już nie boję się tam wrócić.
Wrócić, żeby opowiedzieć własną historię, dorzucić swoje trzy grosze do wszystkich tych plotek, kłamstw, teorii spiskowych, małych i wielkich prawd. Kim to już nie byłem w ustach i brudnych gębach ludzi: nazistą, Żydem, niemieckim Żydem, czeskim Żydem, zwykłym Żydem, parszywym Słowianinem, agentem Trzeciej Rzeszy, dezerterem, zdrajcą ojczyzny, zakałą narodu, megalomanem, kozłem ofiarnym komunistów, królem szewców, spadkobiercą, Szefem, a ostatnio podobno nawet sporną postacią współczesnej czeskiej historii. Myślcie sobie, co chcecie, ale ja wracam, bo nigdy nie zdołałem pogodzić się z tym, że Lída i Edita – a potem Dolores – musiały żebrać przed waszym funta kłaków wartym wymiarem sprawiedliwości! Znów zaczynam się denerwować; a nie wolno mi, w końcu zmarłem na zawał. Chcę przyjrzeć się tej historii od samego początku. Rozłożyć ją na części pierwsze, a potem cierpliwie poskładać kawałki od nowa, żeby przekonać się, czy wciąż trzymają się kupy. Z rozkoszą zdemaskować drani, którzy pociągali wtedy za sznurki; zobaczyć przeszłość pod lupą czasu. I zrozumieć, dlaczego przez te wszystkie lata nie chcieliście mnie słuchać. Dlaczego monopol na tę opowieść zawsze mieliście wy.

LUDMILA

(córka Jana Antonína Bati)

Był blady jak ściana. Który to już zawał? Choć nie od razu zorientowaliśmy się, co jest grane. Myślałam, że po prostu go zemdliło, że zjadł coś nieświeżego – albo zwyczajnie się przeżarł, w końcu to nie byłby pierwszy raz. Zadzwoniłam do doktora Andradego i poprosiłam, żeby jak najszybciej przyjechał do Batatuby. Zawał. Cholera. Cholera jasna! Masz babo plyndz… Na los ni mo rady, jak mawiała staruszka Gerbecová z Hradištia i jak mawiał doktor Gerbec. Ano ni mo. Pojechaliśmy do ogromnego szpitala Beneficência Portuguesa w São Paulo. To było prawie miesiąc temu. Ojciec wciąż trzyma na łóżku mały drewniany składany stolik, żeby móc pisać. Uciec od śmierci w pracę. To była nasza rodzinna dewiza: praca lekiem na wszystko. Na śmierć i na życie. Cały czas ma pod ręką papier i długopis. Pióra nie chce; mówi, że kiedy zamyśli się chwilę dłużej, wysycha mu atrament. Zmieniamy się z mamą, wygląda na zmęczoną. On zresztą też. Wszyscy wyglądamy na zmęczonych. Tata wciąż coś pisze. Wciąż podejmuje decyzje, bierze na siebie odpowiedzialność. Każdego dnia wciąga ją na grzbiet jak świeżą koszulę. I mocno zaciska krawat pilności. Wciąż myśli. Wciąż jest z nami. Budzi się z samego rana. Prosi, żebyśmy otworzyli okno – chce swobodniej odetchnąć, zobaczyć, jak świta. Patrzył na wschodzące słońce, ale widziałam, jak odlatuje myślą do fabryk, które rozsiał po całym świecie, które wyrastały w kolejnych krajach jak grzyby po deszczu, jak pieczarki na żyznym podłożu. Fabryk, które budziły powszechny podziw. Sprawność, efektywność, niezawodność, dopięty na ostatni guzik proces produkcji, wielkie perspektywy – oto z czym się kojarzyły. Fabryk, które wszystkim były solą w oku. Kapitalistom i komunistom. Widziałam, jak objeżdża je jedna po drugiej, jak dogląda wszystkiego czujnym okiem, jak kombinuje, co by tu jeszcze wynaleźć, kupić, spieniężyć, ulepszyć, skolonizować… Ale teraz pędzi z gauchami stada białych byków, wzbijając kurz na pokrytych czerwoną gliną drogach. Włóczą się po wybrzeżu Parany, a wieczorami siedzi z nimi w obozowisku i pałaszuje pieczonego bawołu. Rwie mięso rękami, nie musi przejmować się dobrym wychowaniem, odkrawać tłustego ani odmawiać sobie dokładki. Wpatruje się w rwący nurt mętnej Parany i marzy, żeby osuszyć okoliczne bagna. Okiełznać tę rzekę! Dziś swoje królestwo mają tu białe czaple – co wieczór zlatują się całym stadem i obsiadają pnie martwych drzew. Ale dla niego to za mało. Chciałby zmienić te mokre, grząskie bagniska w coś użytecznego, sprawić, by pewnego dnia posłużyły ludziom. Nie czaplom. Chciałby poskromić ogromną, dumną Paranę, wykorzystać potęgę przyrody w służbie postępu, dać brazylijskiej ziemi przyszłość, jakiej poskąpił jej los, który tak niesprawiedliwie rozdał karty w tej części świata. Już widzi oczyma duszy, jak na miejscu pustyni wyrastają nowoczesne domy i fabryki, kina i promenady, a dżunglę zastępują schludne ogrody. Pragnie ujarzmić tę dziką, arogancką przyrodę. Związać ją mostem, jakiego Brazylia jeszcze nie widziała, być kimś w rodzaju nowego Karola IV – uciec gdzieś, byle dalej od białych ścian i szpitalnego łóżka, do którego przykuło go chore, obolałe serce.

 
Wesprzyj nas