Debiutancka powieść Ady Palmer “Do błyskawicy podobne” otrzymała nominację do nagrody Hugo w 2017 r. oraz zdobyła nagrodę im. Johna W. Campbella.


Do błyskawicy podobneJest rok 2454. Po długich staraniach ludzkość osiągnęła wreszcie złoty wiek. Zbudowano go po zakończeniu straszliwego konfliktu, który zmiótł z powierzchni Ziemi zarówno religię, jak i państwa narodowe.

Władzą nad światem dzieli się siedem frakcji zwanych Pasiekami. Ich dominacja opiera się na ostrożnej cenzurze, analizie statystycznej o proroczych możliwościach oraz zapewniającej dobrobyt technologii. Ta utopia jest jednak krucha i ktoś jest zdeterminowany ją obalić.

Mycroft Canner – skazany za swe zbrodnie i ceniony za wielkie zdolności – jest pozbawionym osobistej wolności narzędziem – a także powiernikiem – ludzi zaliczających się do najpotężniejszych na świecie.

Gdy zleca mu się zbadanie sprawy dziwacznej kradzieży, wpada na trop spisku, który może zburzyć pokój i ład, od trzech stuleci utrzymywany przez Pasieki. Mycroft ma jednak własną, dużo groźniejszą tajemnicę.

To coś zupełnie nieoczekiwanego, czego nie mogłyby przewidzieć żadne statystyczne analizy. Ową groźbą jest trzynastoletni chłopak imieniem Bridger.

Jak bowiem świat, który wygnał Boga, zareaguje na pojawienie się dziecka, które czyni cuda?

Ada Palmer
Do błyskawicy podobne
Przekład: Michał Jakuszewski
Seria: „Uczta Wyobraźni”
cykl „Terra Ignota”, tom 1
Wydawnictwo MAG
Premiera: 23 sierpnia 2019
 
 

Do błyskawicy podobne


DO BŁYSKAWICY PODOBNE
RELACJA Z WYDARZEŃ roku 2454
Spisana przez MYCROFTA CANNERA
na prośbę PEWNYCH OSÓB

Opublikowana za pozwoleniem:
Siedmiopasiekowego Komitetu Stabilności w Romanovie
Pięciopasiekowego Komitetu ds. Niebezpiecznej Literatury
Ordo Quiritum Imperatorisque Masonicorum
Kuzynowskiej Komisji na rzecz
Humanitarnego Traktowania Usługowców
Dyrektoriatu Naczelnego Mitsubishi
Jego Królewskiej Mości Isabel Carlosa II, króla Hiszpanii
A także za zgodą wszystkich ŻYJĄCYCH OSÓB,
WOLNYCH I NIEWOLNYCH, KTÓRE PRZEDSTAWIONO W TEKŚCIE
 
Qui veritatem desideret, ipse hoc legat. Nihil obstat
 
Polecam – Anonim
 
sprawdzone przez czteropasiekowy komitet ds. religii w literaturze pod kątem braku prozelityzmu raté d par la commission européenne des medias dangereux
 
Ratingi Gordiańskiej Komisji Oceny Zagrożeń:
S3 – Otwarte, lecz niezbyt długie sceny seksu; wzmianki o gwałcie; seks z użyciem przemocy; stosunki seksualne realnych, żyjących osób.
P5 – Otwarte i długie sceny świadomego użycia przemocy; opisowe, lecz niezbyt długie sceny ekstremalnej przemocy; pochwała przemocy; historyczne incydenty powiązane z traumą o zasięgu globalnym; zbrodnie z użyciem przemocy popełnione przez realne, żyjące osoby.
R4 – Otwarte i długie dyskusje na tematy religijne, bez prób nawracania; religijne przekonania realnych, żyjących osób.
O3 – Opinie mogące być obraźliwe dla określonych grup i urażać wrażliwość wielu; tematy mogące powodować obrazę lub stres u licznych osób.

Kubusiu, mój przyjacielu, jesteś filozofem, boleję nad tym w twoim interesie.
Diderot, Kubuś fatalista i jego pan
(przełożył Tadeusz Boy-Żeleński)

Rozdział pierwszy
Prośba do czytelnika

Z pewnością będziesz mnie krytykował, Czytelniku, za to, że posługuję się stylem odległym o sześćset lat, ale przecież przybyłeś do mnie po wyjaśnienie wydarzeń owych dni transformacji, które uczyniły Twój świat takim, jakim jest, a ponieważ właśnie nagłe odrodzenie zainteresowania filozofią osiemnastego wieku, pełną optymizmu i ambicji, stało się początkiem niedawnej rewolucji, owe wydarzenia można opisywać tylko w języku oświecenia, sentymentalnym i skłonnym do osądów. Musisz mi wybaczyć moje „on” i „ona”, moje „ty”, którym się do Ciebie zwracam, brak współczesnych słów i nowomodnego obiektywizmu. Z początku będzie to trudne, ale bez względu na to, czy jesteś moim współczesnym, nadal zdumionym nadejściem nowego porządku, czy też historykiem patrzącym na moje dwudzieste piąte stulecie tak, jak ja patrzę na osiemnaste, przekonasz się, że władasz językiem przeszłości lepiej, niż Ci się zdawało. Podobnie jak my wszyscy.
Kiedyś zadawałem sobie pytanie, dlaczego w dawnych czasach autorzy tak często padali na kolana przed audytorium, przepraszali, błagali o przysługi, wychwalali czytelnika niczym cesarza, tłumaczyli się ze swych błędów i niedoskonałości. Ledwie jednak zdążyłem rozpocząć pracę, natychmiast sam poczułem potrzebę podobnej uniżoności. Jeśli mam dochować wierności stylowi, który sobie wybrałem, powinienem na samym początku książki opisać siebie, swoje kwalifikacje i środowisko, w którym żyję, a także wyjaśnić Ci, jakim zrządzeniem opatrzności odpowiedzi na Twoje pytania wpadły mi w ręce. Błagam Cię, dobry Czytelniku, mój władco i tyranie, przyznaj mi przywilej pominięcia tych spraw milczeniem. Ci, którzy znają nazwisko Mycroft Canner, mogą spokojnie odłożyć tę książkę. Tych, którzy go nie znają, błagam, zaufajcie mi na kilkadziesiąt stron, zanim opowieść da Wam wystarczające powody, by mnie znienawidzić.

Rozdział drugi
Chłopiec i jego bóg

Zaczynamy od poranku dnia dwudziestego trzeciego marca roku dwa tysiące czterysta pięćdziesiątego czwartego. Carlyle Foster wstał owego dnia pełen sił, albowiem dwudziesty trzeci marca to dzień świętego Turybiusza. W tym właśnie dniu ludzie w dawnych czasach oddawali cześć swemu Stwórcy i czynią to po dziś dzień. Nie miał jeszcze trzydziestu lat i w jego żyłach płynęła europejska krew, na tyle czysta, że był niemalże blondynem. Długie włosy opadały mu na ramiona. Był wychudzony, jakby życie dostarczało mu zbyt wielu zajęć, by miał czas na karmienie własnego ciała. Nosił wygodne buty oraz luźną, lecz praktyczną szatę Kuzynów, dzisiejszego ranka szarozieloną. Jednakże jedynym elementem stroju, któremu poświęcał większą uwagę, była długa chusta senseisty z poszarzałej ze starości wełny. Był przekonany, że należała ona kiedyś do wielkiego reformatora Konklawe Senseistów, Fishera G. Guraia. To było jedno z wielu kłamstw, jakie Carlyle powtarzał sobie codziennie.
Kierując się instrukcjami parafianina, nakazał autolotowi wylądować nie na wysokiej, przypominającej most zwodzony grobli prowadzącej do głównych drzwi baszobudynku, lecz przy ciasnych schodach technicznych znajdujących się obok. Prowadziły one do wąskiego, stworzonego ludzką ręką kanionu oddzielającego ten rząd baszobudynków od sąsiedniego – czegoś w rodzaju głębokiej suchej fosy. Jej dno porastały polne kwiaty i ciężka od nasion trawa, zmierzwiona przez liczne ptaki poszukujące w niej pożywienia. W cieniu mostu kryły się drzwi należące do Thisbe, tak mało ważne, że nie miały nawet dzwonka.
Zapukał.
– Kto idzie?! – zawołała ze środka.
– Carlyle Foster.
– Kto?
– Carlyle Foster. Jestem waszym nowym senseistą. Umówiliśmy się na spotkanie.
– Och, prawda… – Jej słowa z trudem przebijały się przez drzwi. – Wysłałam wiadomość, żeby odwołać spotkanie. Mieliśmy tu problem z bezpieczeństwem…
– Nie otrzymałom żadnej wiadomości.
– To nie jest odpowiednia chwila!
Carlyle uśmiechał się jak matka, której dziecko kryje się za jej kolanami pierwszego dnia w przedszkolu.
– Dobrze znałom waszego poprzedniego senseistę. Wszystkim nam bardzo przykro z powodu tego, co je spotkało.
– Tak. To wielka tragedia… Psst! Moglibyście przez chwilę stać nieruchomo?
– Dobrze się czujecie?
– Tak! Tak.
Być może senseista usłyszał zza drzwi inne głosy, ciche, lecz gwałtowne, a być może nie słyszał nic, ale wyczuł kłamstwo w jej głosie.
– Potrzebujecie pomocy? – zapytał.
Rozległy się kolejne głosy, mężczyzn, ciche jak szepty, lecz niecierpliwe jak krzyki.
– Wskazujący! Nie odchodź Nie odchodź! Oddychaj!
– Za późno, Majorze!
– On nie żyje.
Drzwi nie wystarczały, by stłumić żałobę, łkanie małego dziecka, ostre jak włócznia. Carlyle zerwał się do czynu. Nie był już senseistą, ale istotą ludzką, gotową śpieszyć z pomocą potrzebującym. Walił w drzwi dłońmi nieprzywykłymi do zaciskania się w pięści i szarpał za klamkę, choć wiedział, że zamek nie ustąpi przed jego niewprawną siłą. Ci, którzy nie wierzą w opatrzność, mogą winić znajdującego się w pokoju psa, który w swej ekscytacji zapewne zbliżył się do drzwi i je aktywował.
Wiem, co zobaczył Carlyle, kiedy się otworzyły. Najpierw Thisbe, bosą i we wczorajszym ubraniu, kreślącą coś szaleńczo na karcie papieru leżącej na pośpiesznie oczyszczonym blacie stołu. Resztki jej pracy oraz śniadania walające się na podłodze. Jedenastu mężczyzn stojących na stole, poturbowanych i silnych, o grubych kościach i twardych obliczach. Wszyscy wyglądali, jakby zrodzili się w bardziej surowych czasach, i mieli po pięć centymetrów wzrostu. Byli odziani w mundury barwy zielonej albo pustynnego brązu, nie eleganckie, jak w dawnej Europie, lecz praktyczne, jak w czasach wojen światowych, brudne i znoszone. Trzej krwawili, a na blacie zbierały się plamy jaskrawoczerwonego płynu. Wyglądało to przerażająco, jak rany oswojonej myszki, każda przelana kropla znaczyła tyle, co utrata połowy litra krwi dla któregoś z nas. Jeden ucierpiał bardziej.
Czy widziałeś kiedyś śmierć, Czytelniku? Kiedy nadchodzi powoli, jak w przypadku utraty krwi, jest nie tyle momentem, ile okresem niejednoznaczności. Słyszysz jeden oddech i czekasz w niepewności na następny. Czy to był ostatni? Jeszcze jeden? Jeszcze dwa? Śmiertelne drżenie? Mija trochę czasu, nim policzki staną się bezwładne, a smród rozluźnionych kiszek wydostanie się z ubrania. Nie możesz być pewien, że śmierć rzeczywiście przyszła, nim chwila jej odwiedzin stanie się przeszłością. Ale nie w tym przypadku. Żołnierz wydał ostatnie tchnienie na oczach Carlyle’a, a wraz z nim miękkość i barwy, czerwień krwi i brzoskwiniowy odcień skóry, wszystko to obróciło się w zieleń, gdy maleńki trupek zmienił się w plastikowego żołnierzyka wyposażonego w podstawkę. Nasz protagonista skulił się za stołem, łkając i krzycząc.
To nie imię Bridgera sprowadziło Cię do mnie. Podobnie jak nawet najbieglejszy mówca we wczesnych latach osiemnastego wieku nie zdołałby przekonać wykształconego audytorium, że młody pisarz nazwiskiem Wolter zaćmi wszystkie królewskie dynastie Europy, ja również nie przekonam Cię, Czytelniku, że ten chłopak, nie głowy państw, które z czasem Ci przedstawię, lecz właśnie Bridger, ten trzynastolatek oplatający ręce wokół kolan pod stołem Thisbe, stworzył przyszłość, w której żyjesz.
– Gotowe! – Thisbe zwinęła rysunek w tubę i podała go chłopcu. Zastanawiam się, czy mogłaby się zawahać, gdyby wiedziała, że patrzy na nią intruz? – Bridgerze, już czas. Bridgerze?
Wyobraź sobie teraz nowy głos w tym domu pogrążonym w kryzysie, rozkazujący bez bojaźni, głos dziadka, a nawet więcej, głos weterana. Carlyle nigdy przedtem nie słyszał podobnego głosu, był bowiem dzieckiem pokoju i dobrobytu. Nie słyszał go on, nie słyszeli jego rodzice ani rodzice jego rodziców. Pokój na świecie panował już od trzech stuleci.
– Działaj, synu, nim żal uniemożliwi ci pomaganie innym.
Bridger wyciągnął rękę spod stołu i dotknął papieru palcami dziecka, za krótkimi i zbyt szerokimi, jak u figury z gliny, niedopracowanej jeszcze przez rzeźbiarza. W jednej chwili, bez żadnego dźwięku, światła czy melodramatycznych obłoczków dymu, papierowa tuba przeobraziła się w butelkę, gryzmoły w etykietę, a fioletowa kredka w zawarty wewnątrz płyn. Thisbe wyciągnęła korek, który zaledwie przed chwilą był szrafowaniem na papierze, i wylała płyn na rannych żołnierzyków. Ich rany złuszczyły się niczym stara farba. Byli czyści i uzdrowieni.
I ty, Mycrofcie Canner? – zapytasz, oburzony Czytelniku. I ty popierasz tę bujdę powtarzaną już przez zbyt wiele ust? Choć marny z ciebie przewodnik, miałem nadzieję, że przedstawisz mi fakty, nie brednie. Jak Twój sługa może na to odpowiedzieć, mój dobry Panie? Nie przekonam Cię – choć widziałeś cud niemal na własne oczy – nie mam najmniejszych szans Cię przekonać, że moce Bridgera były realne. Nie będę więc próbował. Domagasz się prawdy, a ja mogę Ci dać tylko taką prawdę, w jaką sam wierzę. Nie musisz czuć się zobowiązany sam w nią uwierzyć, i gdy nasza podróż dobiegnie końca, możesz zlekceważyć swego niedoskonałego przewodnika i Bridgera razem z nim. Dopóki jednak pozostaję Twoim przewodnikiem, okaż mi, proszę, pobłażanie, jak okazałbyś je dziecku, które nie zaśnie, dopóki nie zapewnisz, że wierzysz w potwory ukryte pod jego łóżkiem. Możesz to nazwać szaleństwem. Łatwo mnie uznać za szaleńca.
Dla Carlyle’a luksus niedowierzania nie był jednak możliwy. Widział transformację na własne oczy, równie realną, jak strona, którą masz przed oczami, niewiarygodną i niezaprzeczalną. Wyobraź sobie kapłanów faraona w chwili, gdy wąż Mojżesza pożarł ich węża, bóg niewolników pokonał zwierzogłowych panów śmierci i zmartwychwstania, którzy uczynili Egipt największym imperium w dziejach świata. Miny tych kapłanów w chwili kapitulacji ich panteonu mogłyby się równać z tą, która pojawiła się wówczas na twarzy senseisty. Chciałbym wiedzieć, co wyrwało się z jego ust w owej chwili – słowo, modlitwa, jęk – ale ci, którzy byli obecni – Major, Thisbe i Bridger – nie mogli mi tego powiedzieć, ponieważ zagłuszyli reakcję Carlyle’a swym natychmiastowym krzykiem:
– Mycrofcie!
Potrzebowałem tylko kilku sekund, by wbiec po schodach, i jeszcze mniej czasu, żeby obezwładnić senseistę. Przycisnąłem go do podłogi i zacisnąłem palce na jego tchawicy, uniemożliwiając mu oddychanie i mówienie.
– Co się stało? – wydyszałem.
Najszybciej odpowiedziała Thisbe.
– To nasze nowe senseista. Byliśmy umówieni, ale Bridger… drzwi się otworzyły i zobaczyło! Wszystko. Mycrofcie, ono widziało wszystko. – Uniosła rękę do lokalizatora przy uchu. Sygnał pochodził od jej brata Ockhama, który przebywał na górze. – ¡Nie! ¡Nie schodźcie na dół! – warknęła do mikrofonu po hiszpańsku. – ¿Słucham? Wszystko jest w porządku. Po prostu rozlałam na dywan trochę paskudnych perfum, nie chcecie tu przychodzić, nie, to nie ma nic wspólnego z… naprawdę nic mi nie stało…
Podczas gdy Thisbe wypowiadała swe kłamstwa, pochyliłem się nisko nad jeńcem, by poczuć smak pierwszego oddechu, gdy zwolnię ucisk na gardle.
– Nie zrobię wam krzywdy. Za chwilę wasz lokalizator zapyta, czy wszystko z wami w porządku. Jeśli potwierdzicie, odpowiem na wasze pytania, ale jeśli wezwiecie pomoc, zniknę bez śladu razem z dzieckiem i żołnierzykami, zostawiając tylko Thisbe. Nigdy nas nie znajdziecie.
– Nie zawracajcie sobie głowy, Mycrofcie. – Thisbe ruszyła w stronę szafki. – Mam jeszcze trochę tych pigułek wymazujących wspomnienia. Pamiętacie? Tych niebieskich.
– Nie! – sprzeciwiłem się, czując, że mój jeniec zadrżał z tego samego powodu. – Thisbe, to senseista.
Przyjrzała się wystrzępionej chuście opadającej na ramiona Carlyle’a.
– Nie bierzmy sobie teraz tego na głowę. Ockham mówi, że na górze jest multiprawnik. Mason.
– Senseiści żyją dla metafizyki, Thisbe. Tym właśnie są. Jak byście się czuli, gdyby ktoś wymazał z waszej pamięci najważniejsze wydarzenie w waszym życiu?
Mój ton nie przypadł jej do gustu. Nie naraziłbym się na jej gniew dla kogoś mniej ważnego niż senseista. Zastanawiam się, jaką etymologię przypisujesz temu słowu, Czytelniku. Czy senseista to forma pochodna od nieistniejącego łacińskiego czasownika senseo? Czy może ktoś, kto swymi słowami nadaje rzeczom sens? A może ten termin pochodzi od japońskiego sensei, tytułu nadawanego nauczycielom, lekarzom i mędrcom? Próbowałem zbadać tę sprawę, ale Mertice McKay, która stworzyła to słowo, nie pozostawiła żadnych notatek dla potomności. Nie miała na to czasu. Pracowała w latach czterdziestych dwudziestego drugiego wieku, w atmosferze wielkiego pośpiechu, gdy gniew całego społeczeństwa wywołany wojną Kościołów doprowadził do zamknięcia świątyń i zakazu religijnych zgromadzeń oraz nawracania, a w jej opinii groził nawet delegalizacją samego słowa Bożego. Te prawa nadal obowiązują, Czytelniku. Podobnie jak w dawnych czasach w niektórych miejscach trzy niespokrewnione ze sobą kobiety żyjące pod tym samym dachem prawo uważało za burdel, trzy osoby przebywające w tym samym pokoju i dyskutujące o religii uznano za kościelne zgromadzenie, za które groziły surowe kary, i to nie tylko w prawach tej czy tamtej Pasieki, lecz nawet w samym Kodeksie Romanovańskim. Jakże straszliwą ciszę przewidywała McKay. Ciszę, w której człowiek boi się zapytać ukochanego, czy on również liczy na życie przyszłe, a rodzice obawiają się odpowiadać dzieciom pytającym, kto stworzył świat. Z jaką desperacją wykrzyknęła do ludzi mogących powstrzymać owe zmiany: „Ludzkość nie może żyć bez tych pytań! Stwórzmy nową profesję! Zajęcie nie kaznodziei, lecz nauczyciela, który będzie wysłuchiwał pytań swych parafian i zapoznawał ich z odpowiedziami wszystkich wiar i sekt w historii. Chrześcijan i pogan, muzułmanów i ateistów, bez różnicy. Mając za przewodnika ten nowy rodzaj eksperta, każdy będzie mógł się zapoznać z owocami wszystkich teologii i antyteologii, by stworzyć z nich własny system, poddawać go próbom, udoskonalać, a wreszcie opierać się na nim przez wszystkie lata swego długiego życia. Dawni przeciwnicy chrześcijańskiej reformacji obawiali się, że protestanci stworzą tyle rodzajów chrześcijaństwa, ilu jest chrześcijan, niech ten nowy rodzaj specjalisty pozwoli nam powołać do życia tyle religii, ilu jest ludzi!”. Tak brzmiał jej krzyk. Wybacz jej, Czytelniku, że w swym ferworze zapomniała wyjaśnić nam szczegóły pochodzenia stworzonej przez siebie nazwy.
– Mycroft ma rację. – Głos weterana nas ocalił. Leżący na podłodze Carlyle zapewne widział tylko maleńką głowę i tułów wychylające się nad krawędzią stołu, jak u zwiadowcy spoglądającego w przepaść. – Mówiłem, że już czas, by Bridger poznał więcej ludzi. Poza tym, Thisbe, czy ktokolwiek na całej Ziemi potrzebuje senseisty bardziej od nas?
Poparły go okrzyki pozostałych żołnierzyków stojących na blacie.
– Major ma rację!
– Najwyższy czas, żebyśmy znaleźli sobie cholernego kapłana!
– Najwyższy czas!
Pochyliłem się nad jeńcem.
– Odwołajcie wezwanie pomocy albo zrobimy tak, jak chce Thisbe.
Policja nalega, bym dodał ostrzeżenie, przypominające Ci, Czytelniku, byś nigdy nie robił tego, co zrobił Carlyle. Gdy twój douszny lokalizator wykryje nagłe przyśpieszenie akcji serca albo wzrost poziomu adrenaliny, automatycznie wysyła sygnał wzywający pomocy, chyba że potwierdzisz, iż wszystko jest w porządku. Dzięki temu, jeśli spotka Cię jakieś niebezpieczeństwo albo atak, pomoc nadejdzie, nawet jeśli nie jesteś w stanie się poruszać. W zeszłym roku doszło do stu osiemnastu zabójstw oraz prawie tysiąca napaści seksualnych, które stały się możliwe dlatego, że ofiary z jakiegoś powodu dały się przekonać do odwołania wezwania o pomoc. Carlyle dokonał słusznego wyboru, odwołując alarm, ponieważ Bóg znaczył dla niego więcej niż życie albo cnota, a poza tym nie zamierzałem wyrządzić mu realnej krzywdy. W Twoim przypadku zapewne będzie inaczej.
– Zrobione – wypowiedział bezgłośnie.
Puściłem go i odsunąłem się. Trzymałem ręce tak, żeby mógł je widzieć. Rozluźniłem mięśnie, a spojrzenie wlepiłem w podłogę na znak uległości. Nie odważyłem się unieść wzroku, by poszukać insygniów ukrytych pod szatą Kuzyna i chustą senseisty. W tej chwili, gdy mógł znowu wezwać policję, liczyło się tylko to, by go przekonać, że nie jestem zagrożeniem.
– Jak się nazywacie, kapłanie?! – zawołał Major z blatu. Jego głosik brzmiał ciepło, jak u dziadka przemawiającego do wnuka.
– Carlyle Foster.
– To dobre nazwisko – stwierdził żołnierz. – Mnie zwą Majorem. Moi towarzysze to Celujący, Wypatrywacz, Pełzacz, Medyk, Stojący Żółty, Stojący Zielony, Przykucnięty, Nieuzbrojony i Bezpodstawkowy. Tam leży zabity szeregowy Wskazujący.
Skinął głową, wskazując za siebie, tam, gdzie plastikowa zabawka leżała sztywno na boku.
Carlyle był zanadto zdrowy na umyśle, by nie wytrzeszczyć oczu ze zdumienia.
– Plastik.
– Tak. Jesteśmy plastikowymi żołnierzykami. Bridger znalazł nas w śmietniku i dał nam życie, ale starliśmy się dziś z kotem, a przy naszych rozmiarach taki zwierzak jest dla nas jak lew nemejski. Wskazujący walczył jak bohater, ale bohaterowie giną.
Dziewięciu pozostałych żołnierzyków zebrało się wokół Majora na krawędzi blatu. Wszyscy poza mającym paranoidalne skłonności Przykucniętym zdjęli już ciężkie hełmy, ale nadal mieli na sobie polowe mundury o licznych kieszeniach, zbyt misternych, by mogła je uszyć ludzka ręka. Na plecach nosili karabiny cienkie jak wykałaczki.
Carlyle’a na moment ogarnęło zwątpienie.
– Czy to coś w rodzaju u-bestii? SI?
– Czyż to nie byłaby ulga? – Major zaśmiał się z własnych słów. – Nie, mocy Bridgera nie da się tak łatwo wytłumaczyć. Jedno dotknięcie czyni zabawki realnymi. Widzieliście to przed chwilą na przykładzie buteleczki z eliksirem uzdrawiającym, którą narysowała Thisbe.
– Eliksirem uzdrawiającym? – powtórzył senseista.
– Mycrofcie! – zawołał Major. – Podajcie Carlyle’owi pusty pojemnik. Niech się przekona, że jest realny.
Zrobiłem to. Palce senseisty drżały, jakby się spodziewał, że szkło może się rozprysnąć pod jego dotykiem. Tak się nie stało.

 
Wesprzyj nas