Każda historia ma kilka wersji, a każdy człowiek niejedno oblicze… Nieznana twarz Steve’a Jobsa w przejmującej opowieści jego córki. Jedna z 10 najlepszych książek roku według „New York Timesa” i „New Yorkera”.


PłotkaUrodziła się na farmie, a rodzice nadali jej imię pośród pól. Dziewczynkę nazwano Lisa. Tak samo jak komputer, nad którym Steve Jobs pracował, gdy jego partnerka, artystka Chrisann Brennan, zaszła w ciążę. „To nie moje dziecko” – powtarzał latami, mimo że testy DNA nie pozostawiały złudzeń.

Lisa Brennan-Jobs towarzyszyła ojcu w ostatnich chwilach, choć ten niegdyś nie chciał wychowywać córki. Całą swoją energię skupił na komputerze o nazwie Lisa, prototypie Macintosha, który miał okazać się sukcesem.

„Jestem jednym z najważniejszych ludzi, których będziesz znać” – usłyszała dwuletnia dziewczynka podczas ich pierwszego spotkania. Wówczas jeszcze nie wiedziała, że grube ryby pożerają płotki…

Spisana z wyczuciem literacka autobiografia. Intymny zapis dorastania i życia w cieniu wielkiego wizjonera. Walka o własny głos w historii zdominowanej przez niezwykle silne osobowości matki i ojca. A także poruszająca opowieść o tym, że na pojednanie nigdy nie jest za późno.

Lisa Brennan-Jobs
Płotka
Przekład: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 2 października 2019
 
 

Płotka


Ojciec przyjeżdżał teraz w niektóre weekendy i zabierał mnie na wrotki samą – matka zostawała w domu, żeby malować, i machała nam na pożegnanie, kiedy wyruszaliśmy. Nazywał mnie Płotką.
– Hej, Płotko, spadajmy. Szkoda marnować życie.
Płotka kojarzyła mi się z płotkiem. Myślałam, że chodziło mu o to, żebym tak nie stała jak kołek. Później dowiedziałam się, że jest taka ryba płoć, więc płotka to mała, młoda rybka. Czasem wypuszcza się je z powrotem do wody, żeby jeszcze podrosły.
– No dobra, Gruba Rybo, jedziemy – mówiłam, kiedy już założyłam wrotki. Czasami martwił się, że jest za chudy.
– Mówią, że muszę przytyć – westchnął.
– Kto tak mówi? – zapytałam.
– Ludzie w pracy – odparł, stojąc na środku pokoju na wrotkach. – A wy jak myślicie?
Kiedy indziej niepokoił się, że rośnie mu brzuch i też nas o to pytał.
Ruszaliśmy w stronę Uniwersytetu Stanforda. Tego dnia asfalt był mokry po deszczu.
Palmy, od których wzięła się nazwa Palm Drive, rosły na pasie ziemi między chodnikiem a jezdnią. Ich korzenie wiły się pod starym asfaltem alejki, tak że nawierzchnia była mocno pofałdowana i połatana nierównymi, zachodzącymi na siebie warstwami, którym jednak nie udało się powstrzymać natury. Ugięliśmy kolana, żeby zamortyzować wstrząsy. Opadłe z palm liście czasami blokowały przejazd, więc musieliśmy je omijać, idąc na wrotkach po ziemi pod drzewami. Wzór na korze pni przypominał ułożone w stertę ryby.
– Chciałbym być rdzennym Indianinem w dawnych czasach – powiedział ojciec, spoglądając na wzgórza wznoszące się za uniwersytetem. Z daleka wydawały się gładkie, nieskalane. Zielone źdźbła przebijały się przez grudki ziemi dwa, trzy dni po pierwszym ulewnym deszczu i zostawały na całą zimę. – Chodzili na bosaka – ciągnął. – Po tych wzgórzach. Zanim to wszystko w ogóle tu się pojawiło. – Wiedziałam ze szkoły, że zostawili ślady na kamiennych płytach, gdzie mielili żołędzie na mąkę. – Uwielbiam te zielone wzgórza, ale najbardziej je lubię, kiedy są żółte, suche.
– Ja wolę je zielone – odparłam, nie rozumiejąc, jak komukolwiek mogą się podobać martwe.
Dotarliśmy do owalnego trawnika na kampusie (zwanego Owalem), a stamtąd na czworoboczny dziedziniec uniwersytetu, z zadaszonymi, cienistymi alejkami z płyt w dwóch różnych kolorach ziemi, ułożonych w szachownicę z rombów, przypominającą spłowiały kostium arlekina.
– Wziąć cię na barana?
Schylił się, chwycił mnie pod pachami (miałam dziewięć lat i byłam mała jak na swój wiek) i podniósł. Zatoczył się pod moim ciężarem. Zrobiliśmy pętlę wokół dziedzińca, pod łukami, mijając szklane drzwi ze złotymi numerami. Przytrzymywał mnie rękami za golenie, ale puścił, kiedy zaczął tracić równowagę. Potknął się, raz, drugi, walczył, żeby utrzymać pion – chwiałam się, przerażająco wysoko nad ziemią – aż w końcu upadł na chodnik. Lecąc w dół, bałam się o siebie, o swoją twarz i kolana. Z czasem przekonałam się, że zawsze się przewracał. A jednak pozwalałam, by sadzał mnie sobie na ramionach, bo wydawało się to dla niego ważne. Czułam wtedy jakby zmianę ciśnienia w powietrzu: noszenie mnie na barana należało do jego wyobrażenia ojcostwa. Gdybym odmówiła, znów by się wycofał.
Podnieśliśmy się, otrzepaliśmy – on miał siniaka na pośladku i zadrapanie na ręce, ja zdartą skórę na kolanie – i ruszyliśmy do źródełka z wodą pitną z boku dziedzińca. Było wbudowane w ścianę z wzorzystych kafelków. Dało się stamtąd dostrzec zielone liście, jak witraże, na innym, mniejszym dziedzińcu. Lubiłam patrzeć na światło słoneczne z cienia, bo wtedy nie obmywało wszystkiego wokół i mnie nie oślepiało, tylko stawało się odrębnym, roztaczającym blask zjawiskiem.
Zmierzaliśmy dalej w głąb uniwersytetu. Asfalt był nierówny, pełen kamieni. Jadąc po nim, czułam łaskotanie w gardle i w udach, a kości wygrywały jakąś melodię. Podjechaliśmy pod górę, mijając fontannę i zegar, do metalowych stolików w ogródku kawiarni Tresidder, gdzie usiedliśmy na chwilę i napiliśmy się soku jabłkowego. Machałam nogami i wtykałam palce w dziurki w chłodnej metalowej siatce krzesła. Nad nami, na podwyższonej części dziedzińca, rósł dąb ze srebrnymi fałdami biegnącymi w górę pnia i głębokimi, czarnymi w środku bruzdami.
W drodze powrotnej przez kampus, na zjeździe po nierównym asfalcie, wyprzedziłam go i frunęłam.
– Aa AA! – śpiewałam, a gardło wibrowało mi od jazdy po wertepach. Jakbym była kamertonem dla jezdni.
– Jesteś w porządku, mała – powiedział ojciec. – Ale nie pozwól, żeby uderzyło ci do głowy.
– Nie pozwolę – odparłam. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego zwrotu: Uderzyło Ci do Głowy.
Na terenie kampusu pokazał mi witraże, złote płytki i mówił, że kamieniarze użyli miejscowego piaskowca, od kolumn po wielkie bloki, z których zbudowano zewnętrzne ściany. Było w nim widać grube ziarna piasku; światło nadawało mu wymiar, jakby był chropowaty. Niektóre miejsca, pokryte rzeźbieniami, wyglądały jak haft w kamieniu.
– Myślisz, że ci kamieniarze przyjechali z innych krajów, żeby to wykuć? – spytał, dotykając jednego z dużych prostokątów, wybrzuszonych jak poduszka.
Patrzyłam wtedy na budynek uniwersytetu jego oczami: jak na kupę kamieni, wyciosanych, wyrzeźbionych i ułożonych przez ludzkie ręce. Zaczynałam rozumieć, że w ojcu rywalizowały dwie sprzeczne cechy charakteru: jedna typowa dla osoby wrażliwej, konkretnej i ostrej jak nerw w zębie, druga – dla kogoś nieświadomego, bezceremonialnego i mdłego. Ponieważ dostrzegał szczegóły i troskę rzemieślników, którzy zbudowali uniwersytet, wiedziałam, że musi być zdolny zauważyć także innych. Zauważyć mnie.
– Wiesz, nie poszedłem na studia – powiedział. – Może ty też nie pójdziesz. Lepiej po prostu wyjść do ludzi i poznawać świat.
Jeśli nie pójdę do college’u, będę taka jak on. W tym momencie wydawało mi się, że stanowimy centrum świata – miał w sobie coś takiego, co dawało takie poczucie.
– Na studiach uczą cię, jak myślą inni, w twoich najproduktywniejszych latach – ciągnął. – To zabija kreatywność. Zmienia ludzi w buców.
Brzmiało logicznie. Zastanawiało mnie jednak, dlaczego zawsze chciał jeździć na wrotkach po Stanfordzie. Jak mógł uwielbiać uniwersytet, skoro w niego nie wierzył?
„Po prostu jest przewrażliwiony na tym punkcie, ma poczucie niższości”, stwierdziła matka, kiedy jej powiedziałam, że naszym zdaniem studia to strata czasu.
Gdy przejeżdżaliśmy przez ulice, łapał mnie za rękę.
– Wiesz, dlaczego trzymamy się za ręce? – zapytał.
– Bo powinniśmy? – Miałam nadzieję, że powie: „Bo jestem twoim ojcem”. Nie robiliśmy tego poza tymi przejazdami i zawsze na nie czekałam.
– Nie – odparł. – Dlatego, żebym mógł cię ściągnąć z ulicy i uratować przed potrąceniem przez samochód.
Na University Avenue pokazał palcem menela przykucniętego w rogu z jakimś napisem na kawałku kartonu.
– To ja za dwa lata – oznajmił.
Kilka minut później, kiedy wjechaliśmy w uliczki oddalone od głównej arterii miasta i zbliżaliśmy się do mojego domu, pierdnął. Dźwięk był głośny i wysoki jak odgłos wydawany przez końcówkę balonu, zakłócił ciszę. Ojciec jechał dalej, jakby nic się nie stało. Kiedy znów puścił bąka, odwróciłam wzrok. Po trzecim mruknął:
– Przepraszam.
– Nie szkodzi – odparłam, śmiertelnie zażenowana.
Dotarliśmy na moją ulicę, na której chodnikach i podwórkach bawiły się dzieciaki. Naprzeciwko mieszkała wysoka, krótko ostrzyżona kobieta imieniem Jan; jej mąż pracował w NeXT. Dalej, w głębi za podjazdem, stał ciemny drewniany dom byłej dziewczyny mojego ojca, która się z nim spotykała, kiedy matka była ze mną w ciąży; teraz miała męża i małego synka. Dziwne, że po przeprowadzce okazało się, iż żyjemy obok dwóch osób związanych z ojcem. Zdaniem matki miał osobliwą zdolność do przyciągania zbiegów okoliczności.
Zatrzymaliśmy się na chodniku naprzeciwko naszego domu i kilku mężczyzn mieszkających w okolicy zebrało się wokół ojca – było ich trzech, każdy z niemowlakiem na ręku. Chcieli poznać jego zdanie, dowiedzieć się, co myśli o tym i owym. Matki odgoniły trochę większe dzieci, żeby ich mężowie mogli spokojnie porozmawiać. Stałam w pobliżu, dumna, że to z moim ojcem chcą mówić. Rozprawiali o ludziach, o których nigdy nie słyszałam, i o firmach, których nie znałam. Po chwili dzieci zaczęły się wiercić i pojękiwać.
Ojciec mówił dalej – o sprzęcie, oprogramowaniu – ciągle te same tematy wypływały wtedy w rozmowach z mężczyznami w Palo Alto. Niemowlaki zaczęły coraz głośniej zawodzić. Ojciec mówił, jakby nigdy nic, a mężczyźni usiłowali słuchać, kołysząc dzieci. Żeby słowa przebiły się przez hałas, jego głos zrobił się wysoki, donośny i nosowy, a każde zdanie punktował ostrym dźwiękiem, który świdrował w uszach i wbijał mi się w mostek jak nóż. Zastanawiałam się, czy zanoszące się płaczem maluchy też tak to odczuwają. W końcu mężczyźni musieli przerwać rozmowę i zabrać dzieci.
W domu stanęliśmy przy grzejniku i zdjęliśmy wrotki, a po chwili dołączyła do nas matka. Rodzice się lubili, to było widać. Schyliłam się: naciągałam materiał nogawek, zawijałam wokół łydki, a potem podwijałam. W ten sposób noga wydawała się szczuplejsza. W tak zwężonych dżinsach miałam właściwe proporcje; preferowałam duże, workowate T-shirty, spod których wystawały mi nogi jak patyki.
– Co robisz? – zapytał.
– Zwężam sobie dżinsy – odparłam.
– Myślisz, że to fajnie wygląda?
– Tak. Tak właśnie myślę.
– Aha – powiedział. A potem dodał sztucznym, drwiącym tonem, jakby mnie przedrzeźniał: – Och, Biff! Och, Blaine! Mam nadzieję, że podobają ci się moje dżiiinsyyy.
– Steve – rzuciła matka. Uśmiechała się, ale widziałam, że tego nie pochwala.
– Może wyjdzie za Thaaada – nie dawał za wygraną ojciec.
Dirk, Blaine, Trent, Trav – imiona moich wymyślonych przez niego przyszłych chłopaków i mężów. Miałam dziewięć lat i myśl o małżeństwie miała się nijak do mojego życia. Zaśmiałam się, żeby potwierdzić, że to żart, ale zastanawiałam się, czy wybierał brzydkie, skrócone imiona i krążył wokół moich szans na małżeństwo, bo uważał, że jestem brzydka lub mało obiecująca.
– Albo może wyjdziesz za Christiana – powiedział.
Christian mieszkał po drugiej stronie ulicy i był mniej więcej w moim wieku, miał blond włosy, okulary w złotych oprawkach i ślad akcentu z Georgii, skąd pochodził. Nosił szorty w kratkę i T-shirty, był chudy, a pracę domową odrabiał mechanicznym ołówkiem, pisząc drobnym maczkiem. Też wychowywała go samotna matka. Lubiłam go, ale nie chciałam, by był moim chłopakiem. Średnio raz w miesiącu pojawiał się inny chłopiec, Kai, o ciemnych włosach, jasnej, gładkiej jak płatki kwiatów cerze i czerwonych wargach. Przyjeżdżał w odwiedziny do ojca, który mieszkał w sąsiednim domu. Jego głowa pojawiała się niespodziewanie w oknie naprzeciwko okna mojej sypialni. Był nieśmiały i nie chciał się bawić, ale jego obecność działała na mnie tak elektryzująco, że pomyślałam, iż mogłabym zdecydować się na niego, gdybym już musiała wybierać sobie męża, ale zachowałam to dla siebie.
– Pokaż mi swoje zęby – powiedziałam, żeby zmienić temat. – Chcę zobaczyć, że schodzą się jak suwak.
– Nie ma mowy – obruszył się, jakbym usiłowała z niego drwić, podczas gdy czułam tylko podziw i ciekawość.
– Proszę – nudziłam.
Nachylił się i otworzył usta. Między górnymi i dolnymi zębami nie było przerw: łańcuch górski i niebo.
– Niesamowite – powiedziała matka – że tak się zazębiają.
Ojciec zamknął usta i poprosił:
– Pokaż mi swoje, Lis.
Pokazałam.
– Interesujące. A twoje?
Zajrzał do ust matce. Jej dolne zęby były zdrowe, ale stłoczone, jak zbyt wielu gości w małym pokoju.
– Nie wyglądają najlepiej. Może warto by coś z tym zrobić – skwitował, chociaż jeszcze przed chwilą był miły.
Matka się skrzywiła. Jakby nagle odwróciły się bieguny magnesu i teraz zaczęli się odpychać, zamiast przyciągać. Nie dało się z góry przewidzieć, kiedy ta zmiana nastąpi.
– Może będziesz wyglądać jak Brooke Shields – powiedział, zwracając się do mnie.
– Kto to jest Brooke Shields? – spytałam.
– Taka modelka – odparła matka.
– Z naprawdę wspaniałymi brwiami – dodał ojciec.
Zaraz potem wyszedł, a ponad ulicą niósł się jego głos, mówiący coś w rodzaju „mo-że bę-dziesz”. Był w samych skarpetkach, niósł wrotki przewieszone przez ramię. Kiedy odjeżdżał, czułam się, jakbym wchodziła do ciemnego pokoju po przebywaniu w pełnym słońcu. Wszystko wydawało się wyblakłe i jednakowe, spłowiałe w powidoku światła. Grałam na flecie, matka zamówiła dla mnie nową pościel w tropikalne rybki, za dwa miesiące przyjeżdżała do nas moja siostra cioteczna Sarah. Zanim przyszedł, te rzeczy były ekscytujące, ale przez wiele dni po jego wizytach przestawały już wydawać się takie ważne. Trzeba było czasu, żeby to wszystko odbudować.
A teraz, w moich brwiach, widziałam obietnicę.
 
Mniej więcej w tamtym czasie, mówiła później matka, ojciec się we mnie zakochał. „Podziwiał cię” – twierdziła, ale ja tego nie pamiętam. Zauważyłam, że częściej się pojawiał, łapał mnie za rękę i usiłował podnosić, nawet kiedy ja tego nie chciałam. Komentował mój ubiór i droczył się o to, za kogo wyjdę za mąż.
Kiedyś matka przygotowywała lunch, a on, ku jej zdziwieniu, powiedział do niej: „Szkoda, że nie byłaś moją matką”. Innym razem stwierdził: „Wiesz, że ona jest więcej niż w połowie mną, więcej niż połowa jej materiału genetycznego jest moja”. To oświadczenie zupełnie matkę zaskoczyło. Nie wiedziała, jak zareagować. Może powiedział to, bo zaczął czuć się ze mną blisko związany.
Pamiętam jasne światło, cienie niczym kołyszące się w tym świetle plamy, jak gdyby było wtedy więcej słońca niż teraz.
Jeżdżąc na wrotkach po okolicy, wypatrywaliśmy domów, które chcielibyśmy mieć. Jemu podobały się te kryte drewnianym gontem, o ciemnobrązowych albo szarawych fasadach oplecionych bluszczem. Drewno tak stare, że połyskiwało jak posrebrzane. Okna podzielone na małe szybki. Ogrody z roślinami, które wyglądały, jakby zdmuchnięto je na kupę. Było widać, że gdybyśmy zajrzeli do środka, panowałby tam półmrok. Mnie podobały się domy pomalowane na biało, symetryczne, z kolumnami i równo przystrzyżonymi trawnikami, ciężkie i solidne jak banki.
„Trzeba się zatrzymać i powąchać róże”, oświadczył któregoś razu stanowczym tonem, następnie zahamował, włożył nos głęboko w kwiat róży i westchnął. Nie miałam serca mu powiedzieć, że to tylko takie wyrażenie. Szybko jednak to podłapałam i zaczęliśmy szukać najlepszych krzaków róży w okolicy, krążąc po uliczkach. Rosło ich mnóstwo w przydomowych ogródkach. Dostrzegałam te zasłonięte płotem, które on przegapił, i właziliśmy na cudze trawniki, skradając się na czubkach wrotek, żeby się do nich dostać.

 
Wesprzyj nas